Paul Scott - WIEŻE MILCZENIA - KIK.rtf

(2587 KB) Pobierz

Scott Paul

WIEŻE MILCZENIA

 

Część pierwsza NIEZNANY HINDUS

We wrześniu 1939 roku, na samym początku wojny, panna Batchelor przeszła na emeryturę ze stanowiska naczelnej inspektorki protestanckich szkół misyjnych w mieście Ranpur.

Awans na to stanowisko otrzymała pod koniec swojej kariery, na początku 1938 roku. Wiedziała, że to tylko gest dla osłodzenia pigułki, ale zabrała się do roboty z właściwą sobie dbałością o każdy błahy szczegół, w wyniku czego jej na­ stępczynię, niejaką pannę Jolley, czekało rozplątywanie różnych węzłów, które panna Batchelor potrafiła zwykle zamotać i porzucić, niczym owe kawałki papie- ru rozrzucone przez wesołego i niezmordowanego lidera biegu na przełaj i wska­ zujące cel niejasny dla każdego, z nią włącznie.

Panna Batchelor, ochrzczona imieniem Barbara (w skrócie Barbie), wiedziała, że źródłem większości jej licznych niedociągnięć są dwie uprzykrzone wady. Mó­ wiła niemal bez przerwy oraz skłonna była działać bez zastanowienia. Często mo­ dliła się o dar ostrożności i spokojniejszy charakter, zawsze jednak czyniła to padając z entuzjazmem na kolana i głośno przemawiając do Boga, co być może sprawiało, że jej modlitw nigdy nie wysłuchał. Usiłowała się poprawić bez boskiej interwencji, ale też na próżno. Kiedy milczała, ludzie pytali z niepokojem o jej zdrowie — nie bez powodu, bo wysiłek siedzenia cicho przyprawiał ją o ból głowy; a znów ból głowy nie ustępował, denerwowała się bowiem zaległościami narasta­ jącymi w pracy, gdy ją odkładała, żeby się najpierw nad nią zastanowić. W końcu więc znosiła cierpliwie brzemię swego usposobienia, wierząc, iż Bóg wie najlepiej, jaka być powinna. W skrytości dumą napawał ją własny głos. Był donośny.

Barbie wierzyła w dobrą wolę i rozsądek ustanowionej władzy. Gdyby powie­ dziano jej w zarządzie misji, że nie zaorała pola, że przyda się jeszcze przez parę lat, rozprostowałaby ramiona, splunęła w dłonie i zabrała się do roboty z wdzięcz­ nością, że ktoś chce korzystać z jej usług. Ale w misji niczego takiego nie powiedzieli, na zewnątrz więc pogodziła się z sytuacją i krzątała nadal ze zwykłym spokojem ducha. Wewnętrznie przyjęła ją z mieszaniną ulgi i niepokoju.

-              Chętnie zwolnię tempo — mówił«. Ludzie się uśmiechali. Trudno było wy­ obrazić sobie Barbie inaczej jak w biegu. Wysyłając ją na zieloną trawkę misja, która zawsze dbała o swoich pracowników, mogła przejściowo zaoferować jej miesz­ kanie w Ranpur/e i pomóc zainstalować się w Dardźilingu lub Naini Talu, gdzie miała dom ki dla emerytów. Mogła również pomóc jej finansowo w powrocie do kraju, ale sprawę utrudniała wojna, zresztą Barbie oświadczyła, że nie chce. Nie była w Anglii od trzydziestu lat.

Wyglądało na to. że nie chce niczego poza emeryturą oraz swobodą udania się, dokąd zechce, i robienia, co się jej spodoba. Napomknęła, że ma pewne plany. Nie zamierza próżnować na emeryturze. Znajdzie sobie jakieś pied-à-terre i poświęci się pracy społecznej. Zaoszczędziła pewną sumę. Czuje się absolutnie zadowolona, absolutnie szczęśliwa. Zawsze znajdzie czas. gdyby misja potrzebowała jej pomocy lub rady. Wystarczy ją poprosić, a przybiegnie natychmiast.

Faktem było. że nie miała żadnych planów ani nawet pomysłu, dokąd się udać i co robić. Chętnie by się komuś lub czemuś przydała, ale nie wyobrażała sobie komu lub czemu. Właściwie nie miało to większego znaczenia, byle tylko przy­ dawanie się zostawiało jej dość czasu na zajęcie się pewnym osobistym problemem.

Barbie dręczyło coś. co jej matka nazwałaby tajemną troską. W swoim czasie była dość dobrą nauczycielką, zwłaszcza małych dzieci, wyzwalały w niej bowiem instynkty macierzyńskie, i często otrzymywała dowody serdeczności i szacunku, które potrafiła rozbudzić w sercach uczniów i ich rodziców. Ale dla Barbie nauka czytania, pisania i arytmetyki nigdy nie miała takiego znaczenia jak nauka religii chrześcijańskiej.

Odkąd sięgała pamięcią, zawsze wierzyła w Boga, w Chrystusa Odkupiciela i w istnienie nieba. Ta wiara była dla niej czymś bardzo rzeczywistym, równie rze­ czywistym jak los niewierzących, zwłaszcza niewierzących nie z własnej winy. Dla­ tego po śmierci rodziców porzuciła pracę w szkole przykościelnej w południowym Londynie, wstąpiła do misji i przybyła do Indii.

Wydawało jej się. że przyprowadzenie do Boga choćby jednego dziecka hinduskie­ go lub muzułmańskiego będzie czymś bardzo satysfakcjonującym; wyobrażała sobie, że misja da jej okazję do spełnienia tego zadania w stosunku do dziesiątków, może nawet setek dzieci. W Indiach jednak czekało ją rozczarowanie, okazało się bowiem, że w misji kładziono nacisk na funkcje oświatowe, że bramy misji uchylone były dla dzieci hinduskich, które miały się uczyć rzeczy użytecznych, ale nie były otwarte tak szeroko, by zachęcić nauczycieli do wyjścia w teren i przyprowadzenia do niej dzieci niby do owczarni.

Zaniepokojona z. początku taką świecką postawą i narzuconą w misji dyscypliną, która zniechęcała jej członków do przesadnego okazywania zapału, zaakcepto­ wała je wkrótce jako rozsądne sposoby działania, ustanowione przez ludzi świa­ domych. co robią, i pragnących utrzymać i zachować to, co zdobyli, zamiast ry­ zykować utratę wszystkiego, gdyby chcieli zyskać coś więcej. Odkryła, że misje nie cieszą się sympatią administracji cywilnej-ani władz wojskowych, a datowało się to od powstania 1857 roku, które, jak twierdzono, wybuchło dlatego, że sipaje sądzili.

iż będzie się ich nawracać przymusowo, przedtem zaś ulegną skażeniu przez wpro­ wadzenie nabojów nasmarowanych tłuszczem wieprzowym. Ponadto, zarówno władze cywilne, jak wojskowe bardzo się starały, by hindusi żyli nadal po hin- dusku, muzułmanie zaś po muzułmańsku; pozwalano im więc korzystać z wszel­ kich sposobności do sprawowania swych obrzędów i obchodzenia świąt religij­ nych oraz oficjalnie uznawano różnice między tymi dwoma społecznościami.

              Ano, krok po kroku — powiedziała sobie Barbie i zabrała się do uczenia dzieci z małżeństw mieszanych, eurazjatyckich, których rodzice byli już chrześcijanami, dzieci konwertytów oraz dzieci rodziców hinduskich i muzułmanów, którzy chcieli, aby ich synowie, czasami córki, nauczyli się dobrze języka angielskiego, potrzebnego im do kariery; niewiele z nich jednak zamierzało kiedykolwiek się ochrzcić.

Z upływem lat przyzwyczaiła się do tego systemu. Szkoły imienia biskupa Bar­ narda, jednego z założycieli misji, do której należała, bardzo się rozwinęły w okresie międzywojennym i w głównych miastach cieszyły się doskonałą opinią, a co za tym idzie, przyciągały małe Hinduski i Hindusów, których rodzice byli na tyle postę­ powi, że życzyli sobie, aby ich dzieci osiągnęły poziom naukowy umożliwiający dostęp do rządowych szkół średnich i uniwersytetów indyjskich. W miarę zyskiwa­ nia coraz lepszej opinii i coraz większej liczby uczniów rosło również zapotrze­ bowanie na nauczycieli o odpowiednich kwalifikacjach. Rok po roku kruszały religijne podstawy nauki, przetrzymywano więc kobiety pokroju Barbie na niż­ szych stanowiskach lub przesuwano wzwyż do administracji, gdzie niewiele mogły szkodzić ambicje misjonarskie (właściwie ich resztki) czy brak pozycji naukowej. Ale nominacja panny Jolley na miejsce Barbie oznaczała naruszenie nawet tego rezerwatu starej gwardii. Panna Jolley była młoda, miała tytuł naukowy, a w jej teczce personalnej zanotowano, że jest nonkonformistką, nie anglikanką. co w cza­ sach Barbie było wymogiem podstawowym.

Ale nie to było źródłem tajemnej troski Barbie. Płynęła ona stąd. że od kilku lat czuła, iż wiara jej słabnie. Wierzyła w Boga równie mocno jak dawniej, ale nie wy­ dawało jej się już, że On w nią wierzy lub jej słucha. Czuła się od Niego odcięta, jak gdyby spędziła życie na robieniu czegoś, co On potępia. Dziwiło ją to. nie przy­ puszczała bowiem, że mógłby cokolwiek potępiać. Można było lepiej Mu się przy­ służyć, ale to już zupełnie inna sprawa, w dodatku ani ona. ani misja nie ponosiły za to wyłącznej odpowiedzialności. Każdy robił, co mógł, a nie musi się być świętym ani męczennikiem, by wyczuwać Jego obecność. Lecz ona już jej nie wyczuwała. Winą za to obarczała po trosze misję. Nie bardzo potrafiła się od tego powstrzy­ mać i myślała, że teraz, gdy przechodzi na emeryturę, może odzyska owo radosne poczucie kontaktu. Nie chciała nikogo urazić wyjaśnieniami, ale pogodny wyraz twarzy zachowywała nie tylko z przyzwyczajenia: chociaż to też był powód, bo po cichu obawiała się samotnej starości.

*              HU <

Adres w ogłoszeniu w sprawie samotnej kobiety, która zechciałaby dzielić miesz­ kanie z inną, opublikowany w „Ranpur Oązette“ na tydzień czy dwa przed przej-

śdfcm Barbie na emeryturę, brzmiał atrakcyjnie. Pani Mabel Layton, Różany Domek ulica Klubowa. Pankot.

Barbie nigdy nie była w Pankocic. W tej górskiej miejscowości większość oficjal­ nych osobistości Ranpuru spędzała gorącą porę roku i tam część z nich przenosiła się po przejściu na emeryturę. Ponieważ tak się złożyło, że kariera panny Batchelor dobiegła kresu akurat w Ranpurze, pomysł przeniesienia się do Pankotu uznała za atrakcyjny. Natychmiast napisała do pani Layton, kim jest i na jaką sumę ją stać, sugerując, że gdyby na krótkie wakacje pojechała do Pankotu zamiast do Dardźilingu. gdzie zamierzała odwiedzić starych znajomych z misji, wówczas mo­ głyby się poznać i powziąć ostateczną decyzję.

Wywnioskowała* że pani Layton jest wdową i sądząc z ogłoszenia ma równie jak ona ograniczone dochody. Wskazywała na to poniekąd nazwa domu, chyba małego. Barbie dawo już pozbyła się nieomylnych cech angielskiego ubogiego drobnomieszczaństwa i potrafiła w każdym towarzystwie uchodzić za osobę z dobrej rodziny, jak mawiano w jej dawniejszym życiu, ale wciąż jeszcze nieco się lękała kobiet z wyższych sfer, zwłaszcza jeśli miały pieniądze dla podtrzymania swej po­ zycji.

Odpowiedź Mabel Layton była zachęcająco prosta i przyjazna.

Droga Pani, otrzymałam wiele zgłoszeń, ale z Pani odpowiedzi wnoszę, że życie mogłoby się nam obu dobrze układać. Jeśli nie zmieniła Pani zdania, a gdyby tak, proszę mnie o tym powiadomić, nie będę robić żadnych dalszych starań w sprawie mieszkania, dopóki go Pani nie obejrzy. Gdyby przyjechała Pani do Pankotu na wakacje, to może zechciałaby Pani spędzić je tutaj, w Różanym Domku. Hotel Smitha — mała filia tego, który zna Pani z Ranpuru —jest obecnie dość przepełnio­ ny i raczej drogi. Jeśli chodzi o ewentualną umowę na stałe, to wymieniona przez Panią suma jest o dziesięć rupii miesięcznie wyższa od tej, której zamierzałam za­ żądać i której się spodziewam. Różany Domek to bardzo stary bungalow, jeden z najstarszych w Pankocie. Główną jego atrakcję stanowi ogród. Jest trochę niewy­ godnie usytuowany, ale przypuszczam, że po długim i ciężkim okresie pracy w misjach nie ma Pani specjalnej ochoty na przebywanie w samym centrum spraw. Jeśli zde­ cyduje się Pani przyjechać, proszę mi napisać albo zadepeszować godzinę przy­ jazdu, a wyślę mego starego służącego Aziza na dworzec, aby pomógł Pani z bagażem. Prawdopodobnie wie Pani, że pociąg odjeżdża z Ranpuru codziennie

o              północy i przybywa do Pankotu około ósmej rano.

Życzliwy ton listu złagodził pierwsze wrażenie Barbie po jego otrzymaniu. Ko­ perta miała podszewkę, papier był wysokiej klasy. Adres i numer telefonu wy­ drukowano w nagłówku; właściwie wyrytowano. Barbie przekonała się o tym gła­ dząc go palcami. Zaniepokoiła się, niepewna, czy potrafi się dostosować do takiego poziomu. Ale po przeczytaniu listu odczuwała już tylko przyjemność i wdzięczność. Mabel Layton wybrała ją spośród wielu zgłoszeń i zamierzała nawet czekać z ofertą, póki Barbie nie przyjedzie do Pankotu i osobiście nie obejrzy Różanego Domku. Znaczyło to, pomyślała, że chociaż Mabel Layton potrzebuje kogoś, kto by dzielił z nią wydatki, to jednak potrzeba ta nie jest tak wielka, żeby nie mogła czekać na

odpowiednią osobę. Wyglądała na kobietę lubiącą się utrzymywać na pewnym poziomie, bądź w sprawach ważnych, jak wybór przyjaciół, bądź i w małych, na przykład w rodzaju papieru listowego, na którym do nich pisała.

Barbie zasiadła do odpowiedzi.

Droga Pani! Dziękuję za list i za przemiłą propozycję spędzenia wakacji w Ró­ żanym Domku. Jestem za nią bardzo wdzięczna. Oficjalnie przekazuję swoje sprawy mojej następczyni 30 września. Jest bardzo dobrym pracownikiem, a moje obo­ wiązki teraz są już niewielkie. Wobec tego mogę wyjechać natychmiast po przeka­ zaniu jej spraw. Mogłabym przyjechać pociągiem, który przybywa do Pankotu 2 października rano. Jak tylko zarezerwuję bilet, napiszę do Pani albo zatelegrafuję. Tymczasem zaraz zacznę się pakować. Mam nadzieję, że nie będzie mi Pani miała za złe, jeśli przywiozę więcej bagażu, niżby należało jadąc do Pankotu tylko na wakacje. W tutejszych warunkach nie można pozostawiać cudzych bagaży na dłuż­ szy czas, wolałabym więc zostawić ich jak najmniej, choćbym musiała przywieźć ze sobą rzeczy, których zwykle nie potrzebuję w czasie wakacji i które będę musiała zabrać z powrotem, jeśli nie dojdziemy do porozumienia. Na szczęście zawsze podróżuję z niewielką ilością bagażu. Długie doświadczenie przenosin z jednej miejscowości do drugiej nauczyło mnie...

W tym momencie Barbie uzmysłowiła sobie, że rozpędzil i się na temat, który mógłby zanudzić biedną panią Layton na śmierć.

Ale sprawa bagażu była priorytetowa. Chciała ten purkt wyjaśnić. Często nie zwraca się uwagi na znaczenie bagażu. Barbie zawsze o tym pamiętała, odkąd jednak napisano jej oficjalnie z Kalkuty, że „nie potrzeba“ odwlekać jej emerytury, może zanadto troszczyła się o swój dobytek. Pod koniec kariery fala angażujących ją spraw cofnęła się, pozostawiając ją bez osłony. A tego, co się odsłoniło, nie było zbyt wiele, każdy więc szczegół miał znaczenie. Przede wszystkim była ona sama, ale oprócz niej jeszcze tylko jej bagaż, niewielki, choć względnie liczny: pościel, sprzęt obozowy, odzież, bielizna, dużo nie przeczytanych książek, papiery, albumy z fotografiami, listy, pamiątki z podróży, podarki od dawnych uczniów, pewien ważny obraz w ramach, trochę ozdób i jeden mebel. Było to biurko, jedyna pozo­ stałość z rzeczy przywiezionych pierwotnie z Anglii. Miało składane nogi, było więc przenośne. Ktoś jej kiedyś powiedział, że pochodziło z późnej epoki georgiańskiej lub wczesnej wiktoriańskiej i że prawdopodobnie należało niegdyś do jakiegoś generała, który .na nim pisał w namiocie rozkazy i raporty z kampanii wojennych. Bardzo je lubiła, czyściła do połysku i przyklejała wytłaczaną skórę blatu w rogu, w którym ciągle odstawała. Właściwie irytowało ją, gdy panna Jolley pisała przy nim, jak gdyby należało do misji, nie zaś do niej; dotychczas jednak nie śmiała jej ostrzec, że gdy odejdzie, zabierze z sobą biurko.

Trudno, aby pani Layton interesowała się takimi sprawami, dla Barbie jednak ważne było ustalenie, że istnieją, nierozerwalnie z nią związane, a zatem trzeba je uwzględnić w jakimkolwiek planie przyjęcia jej w Pan kocie. Wiedziała, że sam bagaż, z wyjątkiem biurka, jest po prostu bagażem, ale bez niego zdawała się pozba­ wiona cienia.

r 1 i i . . . i f 1

Prtewiftył jednak /drowv rozsądek. Zmięła list i zaczęła od początku, zdecydo­ wana postawić się w miejscu odbiorcy, jak uczył jej pierwszy instruktor misyjny w terenie, i napisać tylko to. co było potrzebne do prozaicznego zawiadomienia

o              przy jęciu propozycji Mabel Layton i o czasie planowanego przyjazdu.

Skończywszy zakleiła list i zawołała Thomasa Aquinasa. Nie był to jej osobisty służący. Należał do bungalowu naczelnego inspektora. Zawsze chodził na palcach, ale trzaskał drzwiami tak głośno, że można było czasem wyskoczyć ze skóry. Cier­ piał również stale na katar i wiecznie pociągał nosem. Nazywał się Thomas Aquinas, Ki katolicy pierwsi go dostali. Dała mu list i poleciła nie wrzucać go do skrzynki na drodze przy bazarze Koti, której nie dowierzała, lecz wysłać z poczty przy fon­ tannie Elphinstone'a. Nie chciała, aby cokolwiek list opóźniło. Patrząc, jak Thomas go bierze, pomyślała, że chyba uderzyła we właściwy ton.

              Proszę zawsze pamiętać — powiedziano jej kiedyś — że list nigdy się nie uśmie­ cha. Pisząc go pani może się uśmiechać, ale odbiorca zobaczy tylko słowa.

Rok był rokiem 1914, rozmówcą pan Cleghorn, miejscowością Muzzafirabad. Pan Cleghorn oddawał jej brudnopis podania, adresowanego do zarządu misji, z prośbą o specjalne dyskonto na następne pół tuzina Pierwszych kroków w czy­ taniu Biblii, miękko oprawionej książki ilustrowanej rysunkami do kolorowania przez dzieci, za co dostawały stopnie — dobre za barwy delikatne, gorsze za mocne. Mała Hinduska obdarzyła kiedyś Jezusa jaskrawobłękitną cerą, bo taki był kolor twarzy Krisznv na obrazku wiszącym w domu jej rodziców.

Barbie westchnęła, wstała od biurka, otworzyła almirę i wyjęła walizkę. W Muz- zafirabadzie objęła stanowisko po młodszej, bardzo inteligentnej, wręcz boha­ terskiej kobiecie i już wtedy zdawała sobie sprawę ze swych braków. Należała do nich skłonność do wydawania zarządzeń bez uprzedniego przemyślenia ich kon­ sekwencji. Po epizodzie z Kriszną odebrała dzieciom niebieskie kredki. Nie miały więc czym kolorować nieba.

II

Kiedy 2 października o 8.12 przybyła do Pankotu, Aziz, stary służący pani Layton, czekał na dworcu, porównując to tę, to inną Europejkę wysiadającą z pociągu z fotografią, którą posłała w drugim liście, aby uniknąć nierozpoznania natych­ miast po przybyciu i czekania do czasu, aż na peronie zostaną tylko ona i jakiś obcy stary człowiek i nie będzie już wątpliwości, że czekają na siebie. Chciała się wydać sprawna i myśląca. Poza tym przerażała ją zawsze myśl, iż mogłaby zostać na lodzie. Ledwo zdołała się powstrzymać od wysłania dwóch różnych fotografii •w dwóch listach, zreflektowała się jednak w porę, że mogłoby to zirytować panią Layton i zmylić służącego.

              Może chciałby ją zachować — powiedziała, gdy pani Layton zapropono­ wała jej zwrot fotografii, chwaląc przezorność Barbie, która częściowo uwolniła

A/i/a od brzemienia odpowiedzialności. Tak dobr/e /ajął się bagażem i pomógł mi w sprawie kufra.

Metalowy kufer pełen był pamiątek / jej pracy w s/kołach misyjnych. Zamie­ rzała go zostawić wraz z biurkiem w Ranpur/e i sprowadzić później, gdyby po­ została w Pankocie. Thomas Aquinas nie zrozumiał i załadował kuter na wóz. który pojechał na dworzec wcześniej niż Barbie. Kiedy tam przybyła, furgonetka iuż odjechała, a kufer, walizki i pudła tekturowe stłoc/one były w przedziale, którego pilrfował Thomas Aquinas. Mniej ją dręczyła perspektywa przybycia do Pankom z kuf rem niż pozostawienie biurka bez opieki. Natychmiast napisała do panny Jołłey kartkę, wyjaśniając, co się stało, i potwierdzając, że przyśle po biurko przy najbliż­ szej okazji. Powierzyła kartkę Thomasowi i dorzuciła pięć rupii do pięćdziesięciu, które mu dała jako odprawę pożegnalną.

Służący pani Layton. Aziz, kazał dwóm tongom czekać na placu przed dworcem. Na widok kufra oświadczył, że jest zbyt ciężki, by go ładować na tongę, zajął się nim i pozostawił w kasie biletowej: miał być dostarczony pr/e/ jakąś tajemniczą siłę, którą Aziz. zgodnie ze swym zapewnieniem dysponował. Załadował Barbie i podręczny bagaż na jedną tongę. walizkę, pościel, pudła tekturowe z drobiazgami i siebie na drugą. Usiadł na miejscu dla pasażera, trzymając się całego tego maj­ danu, i poinformował, że jego tonga pojedzie pierwsza.

W starych dwukołowych konnych tongach siedziało się tyłem do konia i po­ wożącego; droga odwijała się spod podnóżka w tył do miejsca, skąd się wyjechało. Tak jadąc z dworca. Barbie głównie widziała ścianę skalną, która zagra­ dzała trakt kolejowy, potem wąską szutrową drogę z szerokimi ziemnymi pobo­ czami, strome kamieniste brzegi i drzewa o zwisających gałęziach. Ulica wiła się pod górę. to tu. to tam. Niewiele można było zobaczyć, ale w porówna­ niu z niziną powietrze wydawało jej się na tej wysokości łagodne i życzliwe. Po chwili wyczuła, że koń idzie z większym wysiłkiem, a tonga zwalnia, jak gdyby osiągnęła szczyt. Wreszcie stanęła. Obróciwszy się, abv zapytać o przyczynę po­ stoju, zobaczyła, że druga tonga również się zatrzymała i Aziz z niej wysiada.

              Mem-sahib— zawołał dość ostro. — Pankot.

Wyciągnął ramię w kierunku widoku rozpościerającego się / tej strony miniatu­ rowej przełęczy górskiej. Wysiadła, by lepiej mu się przyjrzeć, i stała dobrą minutę, zanim odezwała się głośno:

              Chwała Bogu!

Na dole. w Ranpur/e, po deszczach, tam. gd/ie rosła trawa i drzewa, zieloność ich objawiała się w pełni. Przez większość miesięcy rosły /akurzone, wysus/one i brunatne. Ale na ni/inach. po deszczowej por/e roku, takiej zieleni nie było. Wszy­ stko przypominało tu bujne prywatne pastwisko. Stada czarnogłowych owiec i długowłosych kóz, pilnowane prze/ krzepkich chłopów w okrągłych c/apee/kach. podzwaniały na stoku, kierując się w stronę drogi, którą miały jechać tongi: dłu­ giej prostej drogi, prowadzącej wprost do doliny u podnóża trzech wzgórz; Barbie stała na szczycie jednego z nich. Cienka zasłona porannej mgły rozpościerała się nad doliną. W samym jej środku rozłożyło się miasteczko: bazar, trójkątny układ dnew-

                                         

u

ftp

nianych budynków, których górne piętra, ustrojone w góralskim stylu indyjskim werandami i ozdobnymi dachami, rysowały się wyraźnie ponad mgłą. Za bazarem jeden pagórek w/nosił się na lewo. drugi, o wiele bardziej stromy, na prawo. Odgadła, Je Brytyjczycy pobudowali się na prawo. Dostrzegła dachy licznych bungalowów i budynków, pole golfowe i wieżę kościoła. Z tej strony miasta rozróżniała niere­ gularny układ obiektów wojskowych.

Szczyty wzgórz porastał las. Poza brząkaniem dzwonków owiec i kóz cisza pa­ nowała jak w kościele.              *

              Różany Domek kiddher hai? 1 — zapytała Aziza.

Odpowiedział jej po angielsku, znów czyniąc gest wyciągniętym prawym ramie­ niem:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin