Wiesław Myśliwski - Kamien na kamieniu.rtf

(1608 KB) Pobierz

Wiesław Myśliwski

 

KAMIEŃ NA KAMIENIU

 

GLOB 1986

 

Tekst oparto na wydaniu Państwowego Instytutu Wydawniczego z 1985 r.

 

Kamień na kamieniu

Na kamieniu kamień

A na tym kamieniu

Jeszcze jeden kamień

 

(z pieśni ludowej)

I

CMENTARZ

Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie budował, ten nie wie, co taki grób kosztuje. Prawie tyle co dom. Choć grób, mówią, też dom, tylko że na tamto życie. Bo wieczność nie wieczność, a swój kąt powinien człowiek mieć.

Dali mi odszkodowanie za nogi, nawet sporo tysięcy, poszło. Miałem zegarek, srebrny na dewizce, pamiątka z partyzantki, poszło. Sprzedałem pola kawałek, poszło. I tylko mury postawiłem, a na wykończenie już mi nie starczyło. Inna sprawa, że gdyby Chmiel nie umarł, pewno bym wykończył. Nie na raz, to po trochu. Coś by się uchowało, coś sprzedało. Byłby w każdym razie ktoś, kto by wiercił człowiekowi dziurę w brzuchu i by go przypilał. Bo nie lubił Chmiel rozpaprać roboty i zostawić, jak dzisiejsze rzemieślniki. Co zaczął, musiał skończyć. Tylko że jak skończył murować sklepienie, tak ani już nie przyszedł po zapłatę się upomnieć i tego samego jeszcze dnia położył się do łóżka, a za tydzień było po Chmielu.

Ale cóż, nie dało się znikąd wydrzeć więcej grosza, żeby mógł przed śmiercią mi skończyć. Bo jak nawet coś tam wpadło, to pilniejsze były sprawy, a grób może jeszcze poczekać. Nikt, na szczęście, nie umiera. Do tego podatki, podatki. Tak że jeszcze się zapożyczyłem. A tu przyszło oddać i nie było skąd.

Kubik, sąsiad, prawie co dzień przychodził i od drzwi już, ni pochwalony, ni jak się masz, tylko kiedy oddasz i kiedy oddasz. Miałeś na tamto Boże Narodzenie, a tu drugie tylko patrzyć. Chłopak mi się musi żenić. Bachor w drodze. Garnitur mu trza kupić, koszulę, buty. Muzykę, wódkę. Wszystko to pan młody musi. Myślisz, że teraz to jak dawniej wesele. Po ojcu miałeś ubranie, a koszulę ci matka z płótnianki uszyła. I sami swoi ze wsi, to aby błogosławieństwo było. A teraz i z miasta trza zaprosić. To przecie im bimbru nie postawisz, tylko mus sklepową. I wesele trzy dni, bo jak już przyjadą, to się muszą nażreć, nachlać. Inaczej cię potem obszczekają, że u dziadów byli. Jeszcze, cholery, jakoś tak hulają, że trzeźwieją w trymiga. Jeść, nawet nie zjedzą tyle, co wypiją. I każdemu po pół litra na drogę, żeby dobrze cię wspominał.

No, to pożyczyłem od Maciołka. I oddałem Kubikowi. Liczyłem, Maciołek aż za młynem mieszka, to nie będzie tak co dzień przychodził jak Kubik. Ale Maciołek też zgaga się okazał. Nie przychodził. Za to kiedy tylko mnie na wsi spotkał, z daleka już się darł:

- Hej, pieniądze mi, chorobo, oddej! Pożyczyć to miał kto!

Strach było do spółdzielni po chleb pójść, bo może się go akurat tam spotka. Strach nawet do kościoła w niedzielę, bo nieraz nie poczekał, aż się za mur wyjdzie, tylko od razu przez ludzi na poświęconym jeszcze miejscu.

W końcu pomyślałem, ma mnie byle łajza szarpać. Wziąłem jałówkę na powróz i zaprowadziłem na skup. Na chowanie ją od cielęcia przeznaczyłem, ale co było robić. Patrzyłem tylko, żeby na wsi nikogo nie spotkać, kiedy ją prowadziłem, bo co ma mnie kto żałować, że szkoda takiej jałówki na skup. Na szczęście, pogoda, ludzie byli w polach i tylko stary Błach na ławce przed chałupą grzali się w słonku. Oczy mieli zamknięte, drzemali czy przed słonkiem, to liczyłem, że jakoś się prześlizgnę, jałówka szła miękko, ja też nie dobijałem. Nagle błysło im w tych oczach, jakby się na drugą stronę obróciły.

- Co, do byka ją prowadzisz?

- Nie, na skup.

- Byłoby do byka lepiej.

- Ano, byłoby.

- O, miałbyś z niej krowę. Na sześć cycków byś ją doił. Nie mu-siałybyśta wody pić we żniwa. Siadłe mleko byśta pili. Garnców byś tylko musiał nakupować. Dawniej na jarmarkach były, jakie chciałeś, gliniaki, siwaki i blaszane. Serki mógłbyś warzyć. Na strychu byś se w słomiankach pozawieszał i niech schną. Latami mogą schnąć. A przy-szłaby wojna, to masz serki suszone. Czy z kluskami, czy z chlebem. Czy nawet tak kawałek wziąć w pole, cały dzień można orać, kosić, siać. I nie czuje się głodu. Czy gawronom urypać i rzucić. Byłyby chodziły do wieczora za tobą. A tak zarżną, zeżrą i wysrają.

- Ano, krowa też nie wieczna.

- Nie wieczna, ale mleczna. A co wieczne?

Zagryzłem wargi, żeby nie powiedzieć złego słowa staremu, bo mnie tylko zezłościł. Sam wiedziałem, że miałbym z niej krowę. Nie musiał mi nikt przypominać. Sierść na niej jak strzecha. Głowa nieduziutka, kark szeroki. Nogi w tyle szeroko rozstawione, jakby dwa wymienia miały jej urosnąć. A do tego, gdy poszedłem ją z chlewa wyprowadzić, za nic nie dała sobie powroza na rogi założyć. Nie i nie, z łbem na boki uciekała. Aż ją wziąłem dopiero za pysk, pogłaskałem i mówię:

- Jałoś, jałoś, grób muszę wybudować.

A grób stoi nie wykończony i marnieje. Trzeba by go po wierzchu oszalować. Płytę zrobić do wchodu, żeby za każdą trumną nie zamu-rowywać. Napis wyryć, że grób rodziny Pietruszków. Może nawet ten napis pozłocić. Wszyscy teraz złocą. U Kłoniców nie tylko, że grób rodziny Kłoniców, ale i każde z Kłoniców z osobna wyzłocone, Balta-zar Kłonica, Jędrzej Kłonica, Adelajda Kłonica, Zofia z Cholewków Kłonicowa, urodzili się, pomarli, a prócz tego, Panie, cóż jest człowiek, żeś mu się oznajmił? Będzie tego ze sto liter. No, ale samego lnu sieją Kłonice trzy, cztery hektary co roku, to jest z czego złocić.

Też mnie namawiają, żebym siał len. Len roślina złotodajna, mówią. Lnu morga to z pięć mórg pszenicy, z siedem żyta, a kartofli Bóg wie ile. I roboty nie więcej niż przy życie, pszenicy, kartoflach. Zasiejesz, wyrwiesz, wysuszysz, wymłócisz i wieziesz na skup. Ziarno na siew? Zakontraktujesz, to ci dadzą. Jeszcze pożyczkę ci dadzą, żebyś miał im czym zapłacić. A przyjdzie mokry rok na len? To przyjdzie mokry i na żyto, pszenicę, nie mówiąc o kartoflach. Bo mokry na wszystko jest mokry. Nie wybiera, pszenica, kartofle, len. Moje, twoje pole. Czy kto z nas Bogu milszy. Potop cały świat zalał. Noe się tylko został i po dwie sztuki wziął wszystkiego i po dwa ziarnka ziarnek. A wda się zaraza jakaś? To żyto, pszenica, kartofle nie mają swoich zaraz? Kartofle nawet gorzej, bo mają swoją stonkę. A stonce i bażanty nie dają już rady. O, napuszczały bażantów w pola, miały być na stonkę. Nawet kolorowiej się zaczęło robić. Kosiłeś, a tu bażant czasem spod nóg ci wyskoczył. Ale długo? Polowanie szło za polowaniem i teraz bażanta ani na lekarstwo. Znowu ludzi w pola gonią, żeby stonki szukali. A brukiew, marchew, kapusta nie mają swoich zarazi Bo co ich nie ma?

Tylko patrzeć, a zarazy będą miały swoje zarazy, a zarazy tych zaraz swoje. Bo wszystko się na tym świecie pcha na siebie i będzie się gorzej pchało. A ty siej len, bo len przynajmniej płaci. Może też niedługo. A wróble? Oj, ty głupi, na wsi nie da się bez wróbli. Postawisz stracha na wróble, postawisz dwa albo w każdym rogu postawisz. Wielka sprawa parę krzyży zbić z kijów. Pooblekać to w stare portki, kurtki, koszule, kapelusze. Mało to łachów u każdego, co się do niczego nie nadają? Przez lata się to zbiera, bo szkoda wyrzucić.

Len to i słoma, i ziarno płaci. A żyto, pszenica tylko ziarno. Spójrz po wsi. Od razu widać, gdzie len sieją. Czy pójdziesz na sumę w niedzielę. Papierki z rąk lecą na tacę jak pióra z aniołów. A brzęknie gdzieś żelazny czasem, to się wszyscy oglądają jak na winowajcę. Leżałeś w szpitalu, to było tu dwóch takich, od wiosny do jesieni malowali kościół. Jeden kiedyś pijany z rusztowania zleciał. Ale drugi małował. Sufit teraz cały na niebiesko jak niebo. A na ścianach nowe Męki Pańskie. Dawniej głowa Jezusa w cierniowej koronie, to teraz jedno oko jego. Ludziom lepiej, to i Pan Bóg lepszy. A ten nowy dzwon na wieży to z czego? Ze lnu, bracie. Bije, to go słychać za górami, za lasami. Przychodzą stamtąd ludzie po sól, naftę, zapałki, to mówią. Bim-bam, bim-bam.

Ale jakby tak wszyscy siali len, to kto by siał żyto, pszenicę, z czego byłby chleb? Choć nieraz sobie myślę, mam siedem mórg, może by się zmieściła gdzieś ta morga lnu? Zrobiłoby się trochę grosza, jakby tak przyszedł dobry rok na len. I może bym wreszcie wykończył ten grób, bo już wstyd. Wygląda jak bunkier, ni figury, ni krzyża. Nie mówiąc, że już tyle lat. Stawiał tu jeden u Malinowskiego na grobie krzyż. Chciał i mnie postawić. Ale nie podobał mi się. Jak słupek od płotu, bez Pana Jezusa, to co to za krzyż. Ale i z tych bogatszych nic mi się jakoś na naszym cmentarzu nie podoba. Zajdę czasem popatrzeć, że może by się z któregoś na mój grób nadało, to tylko bogatsze i bogatsze. Kowalików krzyż to gdzie tam jeszcze przed cmentarzem widać. Prawie równy z drzewami. I jakby drzewo obłamane przez wichurę. I jakby z dwóch pni drzew nie okorowanych zbity. Sęczki nawet po nim pościnane niby na prawdziwym drzewie i kora ze starości popękana. A to wszystko w kamieniu wydłubane. Sam Pan Jezus nawet nieduziutki, za to korona cierniowa niczym wronie gniazdo. Staniesz pod nim, to jak pod szubienicą i głowę trza zadzierać jakby na wisielca. I po cóż tak wysoko? Na śmierć w górze nie da się długo patrzeć. Kark zaraz drętwieje. W górę da się tylko patrzeć na pogodę albo gdy bociany odlatują, a śmierć ku dołowi ciągnie. Nawet płakać, gdy się w górę głowę zadrze, nie bardzo się daje. Łzy się w wyciągniętym gardle duszą i zamiast do oczu, do żołądka płyną.

Raz jednego z naszych na takim wysokim krzyżu Niemcy powiesili. To gdy się z dołu na niego patrzyło, wydawało się, jakby się tak z tego śmiał. A gdy na ziemi u stóp naszych już leżał, twarz miał pokurczoną z bólu i język na wierzchu. Można by pomyśleć, że się jakimś słowem udusił, co mu w gardle uwięzło, gdy je chciał wykrzyczeć. Choć w tamtych czasach przeważnie coś krótkiego się krzyczało w takich chwilach i na jedno kopyto. Tyle co od naciśnięcia cyngla do kuli w swoim ciele.

Gdyby zresztą nie w pola uciekał, tylko w drugą stronę, ku rzece, byłby się może uratował. Rzeka niegłęboka, nieszeroka, zwykła rzeka, w każdej wsi taka płynie. Konia poisz, to pyskiem prawie dna sięga. Stare wiadra z niej wystają, a w wiadrach miętusy. Baby, kiedy szmaty płuczą, to na środek wyłażą i woda im ledwo kolana obmywa. A na brzegach wierzby, krzaki. I bliżej miał do rzeki niż do tego krzyża. Choć mogli go akurat w stronę krzyża gonić. A człowiek tam ucieka, gdzie go gonią. Albo mógł mu się ten krzyż wydać brzegiem lasu.

Postrzelili go, ale jakoś dowlókł się do tego krzyża. Objął go rękami z wszystkich sił, miał potem pełno drzazg za paznokciami i skórę na rękach zdartą aż do łokci, bo w żaden sposób nie mogli go oderwać. Musieli mu aż palce wyłamywać. I już prawie nieżywego powiesili go na ramieniu tego krzyża. Nie było go jak zdjąć potem i trzeba było krzyż urąbać.

Albo córka Barańskiego, trzech lat nawet nie miała, a grób jej Barański wybudował, jakby cały ród Barańskich od dziada pradziada w nim pochował. I Pan Jezus na tym grobie nie dość, że wielkolud, to czy to kamień taki siwy, czy czymś powleczony, że wygląda, jakby ze sto lat żył. A co żył? Trzydzieści trzy. I nie pochylając głowy przed futryną mógłby wejść do każdej chałupy. Sam nie jestem ułomek i za kawalerskich czasów byłem we wsi najwyższy. Nieraz tylko na zabawie w dalszej wsi trafił się ktoś wyższy. A na cały oddział w partyzantce nie było więcej niż dwóch, trzech trochę wyższych, choć chłop w chłopa jak dęby. To gdyby zrobić w dwuszeregu zbiórkę, Pan Jezus wypadłby gdzieś w środku. Mówiłem nawet Barańskiemu, że na takim dziecku lepszy byłby anioł. Ale machnął ręką. Anioł najwyżej się wstawi, ale nie zbawi.

Stoi jakby na pagórze jakimś, ręce splótł na piersiach, głowę spuścił i duma. Ano, jest o czym podumać. Bóg czy człowiek, na każdego przyjść to musi. Jeszcze nad trzyletnim dzieckiem? Można dumać i dumać, co by z niej wyrosło. Barański się chwalił, że byłaby doktorką. Ale czy to można umarłymi się chwalić? Lepiej pacierz za nich zmówić. A Barański zawsze był chwalidup. Kupił kiedyś konia, to się chwalił, że czterolatek. A zajrzeć było w zęby, to co najmniej drugie tyle. Może by została krawcową. Alboby jak inne za mąż wyszła i robiłyby z chłopem aż do śmierci w polu.

Albo Partyka, postawił na swoim grobie Jezusa krzyż dźwigającego na Golgotę. To w barach jakby trzech Partyków, a każda jego stopa prawie trzy ludzkie. Do tego koniec krzyża aż na sąsiedni grób Cie-pieli wystaje i ciągle się z Ciepielą na Wszystkich Świętych kłócą. I tak wielki Pan Jezus, gdy nawet krzyż na Golgotę niesie, nie czuje człowiek, że mu ciężko. Bo gdybyś chciał mu nawet pomóc, to co ty ze swoją siłą przy jego. Bóg powinien być jak i człowiek, żeby widać było, że go boli, co człowieka boli. Żeby można się było i zamartwić, kiedy

on zmartwiony. I pożałować go jak samego siebie. I wyrozumieć, gdy tak samo jak człowiek nic nie może. A nawet się pomieniać. Ty daj mi krzyż, poniosę za ciebie, a ty za mnie pomyśl.

Żałuję, że nie byłem lotnikiem, bobym sobie może postawił takie śmigło jak u Jasia Królów na grobie. Strasznie mi się to śmigło podoba. Ale cóż, ni pies, ni wydra człowiek. A Jasiu, kiedy był ostatnim razem we wsi, miał już kapitana. Rozbił się na odrzutowcu, gdy do defilady ćwiczyli. Przywieźli go w metalowej trumnie osobnym samochodem. A w drugim przyjechali kolegi Jasia. Ze dwudziestu ich było i same oficery. Srebrny sznur u każdego przez ramię, medale na piersiach, bagneciki przy bokach. Po sześciu go nieśli od samej chałupy na cmentarz. A nawet na jedną zmianę nie dali go nikomu wziąć, choć i tutaj, we wsi, miał Jasiu kolegów. Krowy razem paśli, do szkoły chodzili.

Szła cała wieś w pogrzebie. Szła straż pożarna. Szły dzieci ze szkoły. A dwóch już siwych pułkowników prowadziło za trumną pod ręce, jeden z jednej strony, drugi z drugiej, Jasia ojców, Króla i Królową. Stary Król niewielkiego wzrostu, a jeszcze jakby się przykurczył, nie wiadomo, od ramienia pułkownika czy od śmierci syna, choć wcale nie płakał. Mówili potem ludzie, że nikt by nie płakał za takie odszkodowanie, jakie Króle dostali od rządu. Ale mogło być i tak, że przy takim pułkowniku i stary Król poczuł się żołnierzem.

Po Królowej też nie było widać, że płakała. Za to na cmentarzu, gdy nad trumną Jasia jeden z tych pułkowników powiedział, że zginął jak bohater, osunęła się temu drugiemu co ją podtrzymywał, na ręce i musieli ją cucić. I zaczęła dopiero płakać na drugi dzień po pogrzebie, kiedy już się wszyscy rozjechali. I dotąd, tyle lat, a wciąż płacze i płacze.

Potem przyjechali jacyś, nazwozili blachy, cięli, gięli, spawali, aż wyszło z tego śmigło. Nie bardzo się niektórym ludziom to śmigło podobało, że ojciec, matka chrześcijanie i Jasiu też był chrzczony, a tu śmigło zamiast Pana Jezusa na grobie. Choć według mnie to śmigło smutniejsze niż niejeden Pan Jezus. Jeszcze zmyślne takie, że kiedy wiatr wieje, to w nim coś takiego słychać, jakby po niebie samolot przelatywał. Może nawet ten sam, co się Jasiu na nim rozbił? I gdy dłużej patrzysz, to wydaje ci się, że się to śmigło nawet kręci. Tylko że tak szybko, aż tego nie widać. Widać tylko smugę świetlistą, która stoi na grobie. A gdyby ktoś chciał, to to śmigło może być za ukrzyżowanie.

Ciekawe, co też takie śmigło mogłoby kosztować? Choćby sama robota. Zwykły blacharz tego nie zrobi. Co innego dach pokryć, a co innego takie śmigło. Ci, co na grobie Jasia to śmigło stawiali, ciągle w jakieś papiery zaglądali i mierzyli wzdłuż, wszerz i z daleka, jakby komasanty przy scalaniu gruntów. Tylko że po urzędowych cenach to pewnie nie tak drogo. Ale to by i umrzeć trzeba urzędowo.

W gminie kiedy pracowałem, to gdy ktoś umarł z urzędników, gmina wieniec darmo choć dawała, z jedliny, parę kwiatków wplecione i na szarfie pisało, od gminy i kolegów. I nad trumną parę słów zawsze ktoś powiedział,, że lubiany był, umiał z ludźmi żyć, żegnaj, niech ci ziemia lekką będzie. Ale człowiek sam, to wszystko musi sam i za swoje pieniądze. Bo nawet jak ci kto pożyczy, toby potem krew z ciebie wyssał, żebyś czasem nie umarł przed oddaniem.

Może by mnie zresztą ten grób tyle nie kosztował. Tylko że zachciało mi się, żeby był i przedsionek. A taki przedsionek to prawie jedna trzecia grobu i kosztów, ma się rozumieć, jedna trzecia więcej. Za to jest jak wejść, jest gdzie się obrócić, kiedy jest przedsionek. Trumnę się wstawia, jak na trumnę przystało, a nie jakby beczkę z kapustą upychał. Nieboszczykiem nie szarpie się, nie przekręca, nie trzęsie. Przez to się i ludzi od żalu nie odrywa. I po samym już chowaniu widać, że to do wieczności.

Tak samo kwatery porobiłem osobne, rozdzielone ściankami, szerokie, bo nie cierpię ciasnoty, nawet w grobie. Nie tak jak u innych, że jedno na drugim jak buraki w dole i tylko na szynach. Potem gniją i spadają na siebie. U mnie nieboszczyka się wsuwa jakby chleb do pieca, zamurowywuje i przynajmniej w tamten świat nikt mu nie zagląda. Bo ho, ho! nie brak i takich, co i tam by zajrzeli, gdyby tylko się dało. Kwater jest osiem, cztery na górze, cztery na dole. Tyle wyliczyłem, że powinno nas być najbliższej rodziny. Matka, ojciec, Antek, Stasiek, ich żony, Michał, no i ja.

Dziadków ani z matki, ani z ojca strony nie liczyłem. Niby dziadki też najbliższa rodzina, ale ile to już lat, jak pochowani. I zwyczajnie, w ziemi, to ich ziemia dawno przetrawiła. A prócz tego wojna wszystkie groby wymieszała na naszym cmentarzu, to nawet trudno by odnaleźć, gdzie były. I pewnie dzisiaj na ich miejscach już ktoś inny leży.

Zresztą ze strony matki dziadka, Łukasza, ani babki, Rozalii, nawet nie znałem. Dziadek jeszcze w zeszłym wieku zabił karbowego i musiał uciekać do Ameryki. I już w tamtej ziemi został. Karbowy był podobno pies i zalecał się do babki, a dziadek i samemu dziedzicowi nie dałby sobie w kaszę napluć. Klepnął raz karbowy babkę w tyłek, jak zbierali w polu, to dziadek złapał karbowego za orzydle i przycisnął do snopków, aż mu ślepia na wierzch wyszły. To za to karbowy nie dopisał dwóch dniówek dziadkowi przy koszeniu jęczmienia. Dziadek liczyć nie umiał, ale każdy dzień pamiętał jak swój, wściekł się, wyrwał karbowemu kij, na którym karbowy zapisywał dniówki, potrzaskał o kolano i wyrzucił. Masz ty, sukinsynie! Myślał dziadek, że się strasznie zemścił. A karbowy śmiał się, aż po polu huczało. A kiedy się wyśmiał, do dziadka won! To dziadek, nie namyślający się, kosą go po szyi, aż się głowa karbowego potoczyła koniom pod kopyta. Konie się spłoszyły, wywaliły wóz ze zbożem, jeden złamał nogę, musieli go dobić. Przyjechali kozaki, zbobrowali chałupę, przetrząsnęli wieś, ale dziadek był już w drodze do Ameryki.

Długo nie dawał stamtąd znaku życia, nawet nikt nie wiedział, że tam jest. Dopiero po paru latach, kiedy wszyscy myśleli, że nie żyje, przysłał babce Rozalii trochę dolarów i list. Pisał, że już nigdy do wsi nie wróci, a tego, co zrobił, nie żałuje, bo przynajmniej jednego drania mniej na świecie i świat przez to kapkę lepszy. Choć nie-lekko mu tam. Całymi dniami przez bezludzia, w skwarze, w kurzu pędzą bydło do miasta na rzeź. Bliżej na wojny tu u nas się chodziło, niż oni tam to bydło pędzą. A zapędzą jedno stado, pędzą drugie. I tak bez końca. Nieraz, jak ich susza złapie, to szczyny swoje piją, bo rzeki wyschnięte, a bydło pada jak muchy. A nawet gdy chmura nadejdzie, to deszcz, zanim do ziemi doleci, w powietrzu wysycha. Ale mógłby drugi raz skosić łeb karbowemu, jakby zbój chciał klepnąć babkę. Kiedyś bufet w tamtejszej karczmie wywrócił, bo nagle zobaczył babkę z karbowym w uściskach. Klęknij przed Panem Jezusem. Rozalciu. przysięgnij na mękę Jego. Może masz gacha jakiego? To niech cię ręka Boska broni, Rozalciu. i niech cię Felek, szwagier, dobrze pilnują. A ty, Felek. szwagrze, pilnuj jej. bo jakby co. spotkamy się na tamtym świecie i się policzymy. I pisał, że za drugim razem napisze, kiedy ma babka przyjechać do niego. A nie tak prędko, bo pięć dolarów go ten list kosztował, a pięć dolarów to ty wiesz, jaki to majątek. Rozalciu?

Krawiec Blume mu ten list do babki napisał, do którego zaszedł, żeby portki mu połatał, jak to bydło pędzili, a okazał się chrześcijanin, choć Żyd.

Ale babka jak i dziadek, w gorącej wodzie była kąpana. I nie czekając, aż jej znów napisze, jak obiecał, oddała moją matkę i jej brata. Sylwestra, który zmarł potem na czerwonkę, siostrze, a oboje byli jeszcze dziećmi, i hajda za dziadkiem do tej Ameryki. Odradzali jej ludzie, że to aż po drugiej stronie świata, że dalej niż słońce zachodzi, że w dół głowami tam chodzą. Wrócił ktoś z Podleśnej i miał wszystko przewrócone, dzień przesypiał, w nocy wstawał i tylko psy bez przerwy na niego szczekały. Orał w nocy, kosił w nocy, kiedyś nawet nocą wybrał się na jarmark, nic nie sprzedał, nic nie kupił i już do chałupy więcej nie wrócił. Rzeka go dopiero gdzieś na brzeg wyniosła. Ale babka za nie miała wszelkie rady, przestrogi.

Mówili potem ludzie, że to Pan Bóg babkę skarał, że dzieci rzuciła, a za chłopem poleciała. Bo gdy była babka już na morzu, zerwała się wielka burza. Naszły ciężkie chmury i ciemno się zrobiło jakby w najciemniejszą noc. Wichry wyć zaczęły niby stada głodnych wilków. Błyskawice raz po raz darły niebo na połowy. A piorunów nikt nie widział jeszcze takich, aż dziury w morzu wybijały do samego dna. I wtedy bałwany huzia na ten statek i prały, ile tylko sił. Ludzie rwali sobie włosy, wzywali Boga, Maryję, wszystkich świętych, nieznajomi z nieznajomymi się żegnali. Był ksiądz na statku, to jedni rzucili się do niego do spowiedzi, a inni od razu w morze. Babka uklękła i zaczęła wołać, Łukasz! Łukasz! Przysięgłam Panu Jezusowi na mękę Jego, jak żeś mi napisał! Ani z tym psem karbowym, ani z nikim! Z tobą tylko. Łukasz! Gdybym mogła ci policzyć, ile łez wylałam! Gdyby ksiądz mógł ci zdradzić przenajświętszą tajemnicę, com mu na spowiedzi wyznała’ A bratu. Felkowi. nie wierz! Zły człowiek, choć brat! Stale się tylko pytał, czyś mu dolarów nie przysłał! I że jak mu nie przyślesz, to ci wszystko napisze i nie będziesz mnie chciał znać. Klucz od chałupy jest nad futryną, nad drzwiami, jakbyś kiedyś chciał wrócić! A dzieci zostawiłam u siostry. Agaty, nie będzie ich krzywdzić. Dałam jej krowę, wszystkie kury i pościel. Powiesz, żeś ich ojciec, i poznają cię. Tyle chciałam ci naopowiadać, jak przyjadę, ale nie przyjadę. Łukasz. Bóg nie chciał. To ci choć posyłam te słowa przez Niego, żebyś wiedział, jak było. W tej samej chwili bałwan jak chałupa walnął w statek i statek nie wytrzymał, pękł na pół i utonął, a ze statkiem babka. Podobno zawsze miała pstro w głowie i lubiła wesołe życie. Żaden odpust się bez niej nie obył. żadne wesele, żadne chrzciny, a przetańcować mogła i trzy noce. Toteż nawet grobu swojego nie dostąpiła, tylko ryby ją zjadły.

Choć według mnie. czy w grobie robaki zjedzą, czy w morzu ryby. ta sama wieczność. Na Sąd Ostateczny będą musieli wstać tak samo ci z grobów jak ci z mórz. A ile to mniej zachodu w morzu, niż gdy przyjdzie taki grób wybudować.

Ze strony znów ojca babka. Paulina, umarła, kiedy dzieckiem jeszcze byłem, i tylko trochę ją pamiętam. A dziadek, Kasper, przeżył ją parę lat, ale co to było już za życie. Za potrzebą szedł, to mnie matka wysyłała, żeby iść go popilnować.

- Idź, Szymuś, idź, dziecko, bo mnie się tu gotuje. Zaprowadź dziadka za stodołę. Wyjdą jeszcze gdzie na drogę i wstyd byłby przed ludźmi. I wyrwij mi ze dwie pietruszki!

Aż trudno uwierzyć, że to dziadek podobno kabłąk do kosy pierwszy we wsi wymyślił. Wymyślił czy wypatrzył, różnie ludzie gadali. Niektórzy, że wypatrzył, kiedy z wojny wracał. Gdzieś tak kosili z kabłą-kami na kosach. I kiedy wrócił, tak samo zaczął na swoim kosić. Bo niby co takiego do wymyślania było. Kawałek dębowego pręta, dwie dziurki w stylisku, każdy mógł wymyślić. Zresztą są rzeczy, których nie musi nikt wymyślać, bo są. Taki bat na konia. Jest i się siepie, jak koń nie chce ciągnąć. To pewnie razem z koniem musiał być. Czy dach na chałupie, koła u wozu, podeszwy u butów.

Podobno i straż pożarną dziadek założył. Bo przedtem gdy się paliło u kogoś, zlatywali się ludzie każdy ze swoim wiadrem z wodą i gdy na ogień te wiadra wylali, to im się wydawało, że co mogli, to pomogli. Baby zaczynały lamentować, o Jezu! Jezu! A chłopy wyciągali machorkę i kurzyli. Tu się paliło, a oni dumali, czy Bóg tak chciał, czy ktoś podpalił. Bo jak Bóg tak chciał, to nie pomoże ratować. Inna sprawa, że nie było studzien w podwórzach i po wodę chodziło się do stoku do rzeki. A tu chałupy drewniane i strzechami kryte. To kiedyś się pół wsi spaliło, a z innymi i nasza.

Dostał też dziadek jakieś papiery na ziemię, ze powstańców ratował. Nie pamiętał, ile tego było. ale mówił, że majątek. Dziedzicem mógłby zostać. Tylko że gdzieś zakopał te papiery i nie mógł sobie za nic przypomnieć gdzie. Ale co się dziwić, przez więcej niż pół wieku nie było potrzeby ich nikomu pokazywać ani się do nich przyznawać. Można było jak nic pójść na Sybir, to same mogły się zapomnieć. Jeszcze spaliła się w tym czasie ta połowa wsi, to nie tylko się pamięć w ludziach pomieszała, ale nawet ziemia z ziemią, i szukaj teraz wiatru w polu. jak zakopane były wedle dawnej ziemi.

Zaklinał ojciec dziadka na wszystkie świętości, żeby sobie, przypomniał, bo słychać już było. że Polska powstaje, koniec będzie niewoli, to i ziemię, wiadomo, będą łapać, a kto pierwszy złapie, tego będzie na wieki. Próbowali nawet razem sobie przypominać. Wstawali tylko świt, odmawiali pacierz, po czym wyprowadzał ojciec dziadka na obejście i chodzili krok za krokiem, wolniuteńko, patrząc w ziemię, i za każdym krokiem ojciec pytał się, może tu? Przystawali, dziadek dumał, dumał, ojcu już się nadzieją oczy zaczynały świecić, ale przeważnie dziadek mówił, tu nie. Choć czasem, jakby go coś nawiedzało, odpowiadał, ano, trzeba by pokopać. I ojciec kopał. Kopał, potem zasypywał. Potem złościł się na dziadka, wygadywał, że widać diabeł tak zamulił pamięć w dziadku, że darmozjad z dziadka, bo zjeść nigdy nie zapomni, że gdyby nie pił kiedyś tyle, toby miał i pamięć teraz dobrą, że co nie trza, to pamięta. Sądny dzień się robił nad dziadkową pamięcią. Aż nieraz matka brała dziadka w obronę, że o co się tak ojciec piekli, nie mieliśmy tej ziemi dotąd, to i dalej nie musimy mieć. aby zdrowie było. Może to Bóg nie chce, żeby dziadek pamiętał, to nie ma się co złościć na Boga, bo Bóg wie, co robi. A dziadek jak trusia, przybity tą swoją niepamięcią jakby jakąś wielką winą, bał się choćby oczu podnieść na ojca. Dopiero gdy ojciec sięgał po kapciuch z machorką, co było znakiem, że już się wyzłościł, wtedy i w dziadku słowa się ośmielały:

- Choroba, wszystko pamiętam, a tego nie. Mógłbym ci nawet powiedzieć, kto umarł, jak tu mór był. No, spytaj mi się. Mówili, że to Bolek Koseł do Górek skądś przywlókł. Jak z wojska tylko wrócił, zaczęli coś tak ludzie w Górkach chorować, a w niedługo cała wieś pomarła. A z Górek na inne wsie poszło, choć nie dali chodzić ze wsi do wsi, tylko wszystko wybielili, chałupy, płoty, drzewa, figury. A ile krzyży nastawiali! Z każdej strony świata krzyż. I nie było. jak teraz, cztery. Tylko gdzieś oczy obrócił, krzyż. I na każdym. Panie, zmiłuj się. Panie, zmiłuj się. Panie, zmiłuj się. Naszą wieś na szczęście aby tylko z brzega omacnęło. Wymarły Powiślaki i młynarz Kasperski. Powiślaki chodziły na zbójowanie, to dobrze im tak. A Kasperski domieszywał poślednią mąkę do takiej i nigdy otrąb nie oddał, ile trza. Oszukaniec był jak ciort. Ale młynów tak nie było jak teraz. U nas i w Zawodziu dopiero. Nieraz trzy dni musiałeś zmitrężyć. Ale jeździli i do Zawodzia, choć tam tak samo oszukiwał, ale jakby mniej. Bo bez oszukaństwa nie było świata i nie będzie. Kiedyś tak buty kupiłem na jarmarku. Niby rzemień na oko. Plułeś na podeszew, to nie wsiąkało. Miało być na mokro, na sucho, do kościoła, w pole, a ledwo żem wiosnę przechodził. Pojechałem, żeby mi choroby oddały pieniądze, to już tamtych nie było, co u nich kupiłem. Inne były i tak samo zachwalały, że ich nie oszukane. A wiesz ty. co takie buty kosztowały? No, spytaj mi się. Tylko o te buty. Co ci szkodzi. Trzy ruble. Pamiętam. Mógłbym ci nawet opowiedzieć wszystkie konie po kolei, jakie mieliśmy. Spytaj mi się. Na samym początku tośmy mieli deresza. Zbój się mienił, bo gryzł, jucha, i kopał. Nie szło nim robić i sprzedał go ojciec. Ale kupcowi nie powiedział, że Zbój, tylko Kuba, a my że się

nazywamy Kapusty, nie Pietruszki, i że Oleśnica nasza wieś. A do Oleśnicy będzie ze trzy wiorsty i w przeciwnej stronie. No, i jakoś nie przyjechał. Widzisz, pamiętam. To i te papiery se przypomnę. Póki nie przypomnę, to nie umrę. Dasz zakurzyć?

I ojciec, dalej niby zły, dawał dziadkowi zakurzyć. A na drugi dzień znów prowadził dziadka po obejściu. Krok za krokiem i za każdym krokiem, może tu? Zeszli chyba wokół świata, jakby tak policzyć te ich wszystkie kroki, choć obejście nasze nie takie znów wielkie. I po zastodolu, i po sadzie chodzili, i do chlewów, do stodoły zachodzili, a nawet do piwnicy znosił ojciec dziadka, bo piwnica u nas głęboka, schodów ze dwadzieścia, to nie dałby dziadek rady sam zejść. Ale wciąż, tu nie. I tylko czasem, ano trzeba by pokopać. I ojciec kopał. Kopał, potem zasypywał. I od nowa złościł się na dziadka.

Na wszystkie sposoby próbował się ojciec dostać do pamięci dziadka. Kazał sobie z rana opowiadać, co się dziadkowi w nocy śniło. Tylko że na starość nie ma z czego się już śnić, tak że mało kiedy się dziadkowi śniło. To znów się ojciec złościł. Bo żeby tak nic? No, to czasem śniło się dziadkowi, ale nie to, co by ojciec chciał. Bo albo jak po rzece brodzi i miętusy wyciąga z narzucanych wiader, ale woda jak na złość nieprzezroczysta. Czy jak z Karolką Bugajówną hulają na weselu Karolki, a Karolką głaszcze dziadka po gębie i do ucha mu szepce, oj, ty, Kasper, Kasper. Czemuś taki stary, Kasper? Albo że chodzą z ojcem po obejściu i ojciec się pyta, może tu, a dziadek, o, patrz, jaka to glizda wyłazi z ziemi. Chora ziemia, chora, nic z niej już nie będzie.

To prześcielił ojciec łóżko dziadkowi, ze słomy na grochowiny, bo jak ma mu się nic nie śnić, to niech nie śpi przynajmniej tak twardo. Będzie się więcej wiercił, więcej budził, to i więcej myśli zaczną go nachodzić i może sobie przypomni. A dziadkowi wytłumaczył, że pcheł za dużo było i trza było prześcielić, a słomy zostało tylko już na sieczkę. Z początku skarżył się dziadek, że cały drętwieje. Ale powoli się uleżał i było mu jak na słomie.

To dowiedział się skądś ojciec, że podobno piołun pamięć wraca. Zbierał ten piołun całe lato po miedzach, potem suszył, myśleli ludzie, że mu coś z żołądkiem, bo i na żołądek piołun dobry. Nie chciał dziadek pić, że gorzkie. To mu po kryjomu przed matką cukru kupił i słodził. Ale też sobie dziadek nie przypomniał.

To znów kiedyś zaprowadził ojciec dziadka do karczmy i go upił. Liczył, że po pijanemu może dusza w dziadku się otworzy i wyzwierzy się, gdzie zakopał te papiery. Ale dziadek rozweselił się, jakby mu z pięćdziesiąt lat ubyło, i zachciało mu się śpiewać, hulać, a nawet do bitki się rwał. I kto tylko w karczmie był, wszystkim stawiał, ma się rozumieć, na koszt ojca. A próbował go ojciec mitygować, że dosyć, tata, bo z torbami pójdziemy, to go wyprzezywał, głupi synu, o, już ty mi się drugi raz nie urodzisz! Nie!

Musiał potem ojciec cielę sprzedać, żeby karczmarzowi dług oddać. Tyle tylko, że na drugi dzień, gdy dziadek wytrzeźwiał i strasznie głowa go bolała, to obiecał ojcu, że na pewno już sobie przypomni, jak Polska powstanie. Ale jeszcze czas. Dopiero się tam biją. Bo bez Polski i tak nic te papiery niewarte, przez to nawet nie może sobie przypomnieć, gdzie zakopał. Ale Polska powstała i też sobie nie przypomniał.

Wtedy obiecał, że przypomni sobie, jak będzie umierał, bo w godzinie śmierci wszystko się człowiekowi z całego życia przypomina. Staje to życie przy człowieka łóżku z taką wielką księgą i mówi, jam jest Kasper Pietruszka, widzisz, wszystko, coś zapomniał i co nagrzeszyłeś, tu jest. Przygniótł cię kiedyś wóz ze zbożem, zapomniałeś, a tu jest. Nie oddałeś miarki owsa sąsiadowi Dereniowi, a tu jest. Panu Bogu pożałowałeś na tacę w Palmową Niedzielę, a tu jest. I są te papiery, coś zakopał, o, tu, na pierwszej stronie. Najgrubszymi literami w całej księdze zapisane. Ale póki księga była nie otwarta, darmoś próbował se przypomnieć. Przeczytać ci?

Warował ojciec jak pies trzy dni i trzy noce przy śmierci dziadka, nie zmrużywszy oka, bo jakoś nie mógł dziadek skonać. Wydawało się nawet, że może znowu wstanie, bo już raz tak było, że po świętych olejach wstał. Choroba, powiedział, myślałem, że już żem umarły. A to tylko śniło mi się. Aż trzeciego dnia przysnął ojciec aby na chwilkę i wtedy dziadek skonał. A cichutko, jakby mucha z izby wyleciała. Toteż kiedy ojciec się obudził, jeszcze spytał się dziadka:

- No jak, stoi w tej księdze zapisane, gdzieście zakopali?

Nie wypadało ojcu złościć się na nieboszczyka, ale za to sprawił dziadkowi pogrzeb jak nie ojcu. Trumna z sosnowych desek, nawet nie pomalowana, tyle że pokostem pociągnięta. I ksiądz z chałupy zwłok nie wyprowadził, dopiero od kościoła. A na cmentarzu tyle co pokropił trumnę, rodzinę, rzucił bryłkę i poszedł, bo nie życzył sobie ojciec, żeby choć te parę słów powiedział nad dziadkiem, tak się zawziął. I na grób dziadka potem przez lata nie zaglądał, choć leżeli dziadek z babką na tym samym cmentarzu i niedaleko siebie, to na grób babki chodził, a na dziadka tylko my wnuki z matką. Ani za duszę dziadka na mszę nigdy nie dał, musiała matka po kryjomu. Ani też imienia dziadka nigdy głośno nie wymienił. Tylko czasem westchnął sobie, że przydałoby się więcej tej ziemi, niż jest, bo czym was tu będzie, czterech synów, obdzielić.

I kopał dalej. Kopał po omacku, gdzie mu się zwidziało, bo już nie miał nawet mu kto powiedzieć, tu nie. Kopał w stodole, po zapolach i w chlewach pod żłobami, i pod wozownią, i przy progu chałupy, i nawet kiedyś chciał w chałupie kopać, ale matka mu nie dała. A razu jednego przyśniło mu się że pod psią budą są te papiery zakopane, to przestawił budę w drugi koniec obejścia, potem znów ją przestawił, znów gdzie indziej. Przestawiał chyba z dziesięć razy i w każdym z tych miejsc kopał, jakby dziesięć psich bud u nas było i dziesięciu psów. A był tylko jeden. To od tego przestawiania budy już nie wiedział, na kogo ma szczekać. I szczekał na wszystkich, na ludzi, konie, krowy, kury, gęsi, kaczki. I nawet na ojca już szczekał. W końcu którejś nocy zerwał się z łańcucha i przepadł. Podobno widzieli go ludzie gdzieś w polach wściekłego.

A ojciec dalej kopał. Jak go nieraz co napadło, to w pole nie pojechał orać, tylko kopał. Przyszła wojna, samoloty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin