William Styron - Poranek w Tidewater.rtf

(569 KB) Pobierz

WILLIAM

STYRON

Poranek w Tidewater

Nota od autora

Opowieści te przedstawiają przeżycia autora w wieku lat dwu­  dziestu, dziesięciu i trzynastu. Stanowią one sfabularyzowaną wersję prawdziwych wydarzeń i są połączone łańcuchem wspomnień.

Wspomnienia te dotyczą jednego miejsca - Tidewater w Wirginii w latach trzydziestych. Był to region zajęty przygotowaniami do wojny. Nie była to senna Stara Wirginia znana z legendy, tylko część zapracowanego Nowego Południa, gdzie przemysł ciężki i obecność wojska zaczęły się wdzierać w sielskie życie.

Jest ironią losu, że to wtargnięcie niewątpliwie pomogło wielu ludziom, białym i czarnym, w przetrwaniu najgorszego okresu Wiel­  kiego Kryzysu.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Love Day

W prima aprilis 1945 roku (a była to zarazem Niedziela Wielka­  nocna) Druga Dywizja Marines, w której Doug Stiles i ja byliśmy do­  wódcami plutonów, dokonała ataku na południowo-wschodni brzeg Okinawy. Właściwie był to atak pozorowany i mieliśmy w związku z tym pewne problemy. W każdym razie tego samego dnia o piętna­  ście mil na północ Pierwsza i Szósta Dywizja Marines, wraz z dwiema dywizjami wojsk lądowych, została wysadzona na brzegu wyspy w miejscu zwanym plażami Hagushi, gdzie w ten jasny, wiosenny po­  ranek oddziały nie napotkały żadnego oporu przeciwnika. Okinawa była ostatnią odskocznią przed głównym terytorium Japonii. Była to niewątpliwie największa inwazja od czasu desantu w Normandii i najpotężniejsza operacja podczas wojny na Pacyfiku. Mimo że w ciągu pierwszych kilku dni wróg się nie pojawił, w końcu doszło do niezwykle ostrego starcia między Japończykami i Amerykanami, w wyniku którego obie strony poniosły większe straty w ludziach niż podczas jakichkolwiek innych działań bojowych na Pacyfiku. To jednakże miało miejsce kilka tygodni później.

Stiles i ja byliśmy szczupłymi, wrednymi, świetnie wyszkolonymi młodymi porucznikami, żądnymi japońskich głów. Razem uczyliśmy się na oficerów piechoty w Camp Lejeune, w Quantico, w głuszy wokół San Diego i wreszcie na Saipan, będącym terenem ćwiczeń przygotowujących do ataku na Okinawę. Staliśmy się ekspertami w dziedzinie broni, znaliśmy subtelności taktyki piechoty, wszel-

m » ))

ÉMÉÉ

kie sztuczki maskowania, nocnych starć, walki na bagnety i noże komunikacji ziemia-powietrze, słowem - byliśmy wszechstronni. Bez skrupułów posługiwaliśmy się granatami i materiałami wy­  buchowymi. Wyćwiczono nas w sztuce zabijania i paliliśmy się, by umiejętności nasze zostały poddane próbie. Byliśmy dumni, że jesteśmy dowódcami i posiadamy władzę, która miała nam umożliwić przeprowadzenie licznych oddziałów przez ogień nieprzyjaciela na każdym terenie, podmokłym i suchym, oraz przez całą tę wrogą ohydę. Fizycznie byliśmy również przerażająco sprawni.

Kiedy teraz siadam wygodnie przed telewizorem, widzę złotych chłopców, wyginających się i przechylających z wdziękiem antylop na fali lub na śniegu; wywołuje to we mnie pewną nostalgię, lecz zarazem absolutnie bezinteresowny podziw, ponieważ mogę szczerze powiedzieć: „Paul Whitehurst był kiedyś taki". Już nigdy potem zdrowie nie dopisywało mi tak jak w wieku lat dwudziestu. Ambicja okresu dojrzewania, kiedy byłem okropnym słabeuszem ważącym czterdzieści siedem kilo, została wreszcie zaspokojona: miałem prawdziwe muskuły i wiedziałem, jak ich używać. Paliłem papierosy, ale robili to prawie wszyscy Marines i nie miało to żadnego wpływu na moje zmysły, które reagowały na otaczające powietrze z taką wrażliwością jak zmysły zwiadowcy z plemienia Apaczów. Cała ta męska uroda była pokryta patyną złotej opalenizny. Miałem idealne wymiary na dowódcę plutonu Marines, bo byłem wysoki, ale nie za bardzo, dobrze zbudowany, ale nie za tęgi; zbyt potężni chłopcy stanowili doskonały cel dla japońskich kul.

Stiles zawsze był typem sportowca - między innymi zdobył mistrzostwo w pływaniu w Yale - więc nie odczuwał potrzeby napawania się, tak jak ja, swoją prężnością i siłą, którą zdobyliśmy w wyniku niezliczonych godzin morderczych ćwiczeń. Inną sprawą, która nas łączyła (a mogę się tylko dziwić tej części naszego zapro­  gramowanego zachowania), był niemal całkowity brak strachu.

Powiedziałem: niemal. Podczas naszych dociekliwych i bardzo intymnych rozmów obaj przyznawaliśmy się do zdrowej dawki skręcającego kiszki przerażenia i obawy, jaką czuje każdy żołnierz piechoty przed bitwą. Ale dowódca plutonu Marines jest trochę po­  dobny do harcmistrza, który biorąc swoje bachory na leśną włóczęgę napotyka mroczne, niemal nieprzebyte strumienie, jadowite węże,

gniazda wściekłych os i wielkie niedźwiedzie grizzli. Chociaż sam jest pół żywy ze strachu wobec tych zagrożeń i przeszkód, musi robić dobrą minę i nie okazywać zdenerwowania, aby jego mały oddział nie zaraził się wionącym od niego strachem i nie rozbiegł we wszystkie strony, idąc bezpowrotnie w rozsypkę.

Dowódca plutonu Marines - który w owych czasach był narażony na największe ryzyko śmierci spośród wszystkich amerykańskich formacji wojskowych - musi zatem, paradoksalnie, jawić się jako najdzielniejszy, mimo że ma największe powody do strachu. Zale­  dwie kilka tygodni wcześniej na Iwo Jima wielu podporuczników zostało zarżniętych jak cielęta. Stiles i ja często o tym rozmawiali­  śmy z pewną dozą nonszalancji. Chociaż szczerze przyznawaliśmy się do przelotnych ataków paraliżującego strachu, obaj stwierdzi­  liśmy, że konieczność ciągłego okazywania opanowania i spokoju uczyniła z nas, w dużym stopniu, ludzi faktycznie opanowanych i spokojnych. Sam strach został zepchnięty gdzieś głęboko, pośród nawału różnych niepokojów i emocji. Po pierwsze, prawie codziennie byliśmy w akcji i mieliśmy zbyt wiele zajęć, aby zwracać uwagę na strach. Poza tym, z utęsknieniem czekaliśmy na szansę bitwy, pragnęliśmy jej niebezpieczeństw, wyzwań i podniecenia. W końcu przecież wstąpiliśmy do Korpusu Marines nie po to, żeby grzać stołki na jakiejś synekurze administracyjnej. Gdyby nam o to chodziło, wstąpilibyśmy do wojsk lądowych. Zaciągnęliśmy się do tej służby dla chwały, twardości i po to, aby mieć poczucie przynależności do najbardziej szlachetnego zakonu wojowników. A z powodu jakiejś niezbadanej pasji B mieszaniny chęci zabijania z podnieceniem, jakie daje ryzykowanie życiem - wyznawaliśmy najbardziej zawrotny ideał męskości. „Boże błogosław Amerykę" i walka ze złem miały z tym, oczywiście, wiele wspólnego - wszyscy uważaliśmy, że to szlachetna wojna - ale motyw patriotyczny był drugorzędny. Myślę, że kochalibyśmy Marines, nawet gdyby Korpus był formacją fińską albo grecką. Sądzę, że przede wszystkim chcieliśmy się stać wprawdzie skromnymi, ale nęcącymi symbolami naszej ery; zabiwszy jeden lub dwa oddziały szalonych Japońców okrylibyśmy się chwałą i Srebrnymi Gwiazdami, wrócilibyśmy do Stanów na urlop, podczas którego pieprzylibyśmy gromadę chętnych panienek i chodzilibyśmy ulicami w naszych szytych na miarę, leśnozielonych mundurach

/ błyszczącymi, złotymi belkami, wyglądając tak bohatersko jak lyrone Fbwer. Zbytnie przejmowanie się własnym strachem byłoby dla nas krępujące.

Możecie sobie zatem wyobrazić nasz smutek, kiedy zaraz po wyruszeniu z Saipan dowiedzieliśmy się, że atak naszej dywizji na odległą o pięć dni drogi Okinawę nie będzie żadnym atakiem, tylko manewrem pozorowanym, dywersją. Nie będzie desantu naszych od­  działów. Zamiast tego, w czasie gdy inne oddziały Marines i jednostki wojsk lądowych będą dokonywać prawdziwej inwazji na północy, my będziemy prowadzić pozorowany atak ziemno-wodny: gromady lądujących okrętów desantowych płynących pełną parą w kierunku brzegu, osłoniętych ochronną chmurą dymu, zatrzymujących się w ostatniej chwili, krążących i wracających do eskadry stojących na morzu okrętów-baz. Cała ta demonstracja miała, oczywiście, na celu zmylenie sił japońskich i odciągnięcie ich od faktycznych najeźdźców atakujących plaże Hagushi. Po tym pustym i pretensjonalnym pokazie dywizja miała służyć jako tzw. pływająca rezerwa. Oznaczało to codzienne obijanie się na nieludzko ciasnych okrętach, znoszenie ogłupiającej nudy, jedzenie pożywienia, które stawało się coraz bardziej ohydne z powodu długiego przechowywania, i czekanie na chwrilę, kiedy wszyscy zejdziemy na ląd i zasmakujemy wreszcie walki. No, dobrze - spragnieni akcji Marines mogli znieść niemal wszystko, o ile prędzej czy później miała im się nadarzyć okazja strzelania do wroga. Jednakże był w tym złowieszczy szkopuł. Przed porankiem L (jak Love) Day krążyły pogłoski, że po pozorowanym ataku i niezliczonych godzinach na morzu nie zostaniemy w ogóle rzuceni do walki, tylko popłyniemy znowu na nasz zaczarowany Saipan z pustymi nocami i filmami Abbotta i Costello. Dla Stilesa i dla mnie było to piramidalne oszustwo. Poza tym nasze oddziały, pocące się i kłębiące na dolnych pokładach okrętu USS „General Washburn", były zdezorientowane, niespokojne i przygnębione. Żołnierze też byli nabuzowani, palili się do walki, i choć zapewne niektórzy z nich czuli ulgę, że są, niejako, puszczeni luzem, to sądzę, że większość była ponuro rozczarowana takim obrotem sprav/y. Jedyne niebezpieczeństwo, na jakie byliśmy narażeni, było co prawda realne, ale jakieś wulgarne, dziwne i prymitywne: ataki kamikadze. Być

na okręcie, który padłby ofiarą samolotu kamikadze, to coś tak haniebnego, jak dać się przejechać ciężarówce z pralni.

Transportowiec jest chyba najpaskudniejszym miejscem do życia wymyślonym przez człowieka - zatłoczona, cuchnąca przestrzeń, zajmowana przez pięciokrotnie większą liczbę istot ludzkich, niż to zaplanowano. Ludzie spali w kojach lub hamakach tak ści­  śnięci, że leżące ciała wyglądały jak ochłapy mięsa zapakowane na wozy targowe. Żadne więzienie na świecie nie może się rów­  nać z wnętrzem transportowca, jeśli chodzi o nieustanny hałas: pisk i wrzask setek głosów, tupot stóp, chrapanie, rechot, gwizdy, stukot broni o pokład i ściany, a przede wszystkim ryk i warkot samego okrętu, torującego sobie drogę przez niezmierzone morza. W tych zatłoczonych i dusznych pomieszczeniach żołnierze nie mogli chodzić; przesuwali się bokiem, zadek przy kroczu, w atmosferze przesiąkniętej odorem spoconych ciał, nieświeżym oddechem, wonią gotowania, bździnami, a często i wymiocinami, jako że choroba morska jest kwestią endemiczną i nie dotyczy tylko chłopaków z Wielkich Nizin. Otępiałe kolejki, będące powszechną cechą życia w wojsku, nabierały tutaj, w ciemnych korytarzach transportowca, charakteru nędznej nieskończoności: trzygodzinne kolejki do posiłku, dwugodzinne do prysznica, wiercące się kolejki do ubikacji, a nawet kolejki mające umożliwić oddziałom z kolejnej zmiany wychynięcie z grobu i odetchnięcie przez chwilę słonym powietrzem pokładu dziobowego czy rufy.

Przy dobrej pogodzie pokład stanowił schronienie i właśnie tu po południu I na jakieś osiemnaście godzin przed naszym „atakiem" na Okinawę - zasnąłem, chroniony od wiatru przez pokrywę luku, i śniłem najbardziej przykre, pomieszane i nieznośnie smutne sny, jakie pamiętam. Dotyczyły mojego dzieciństwa, ojca i matki, ale nie brzmiało w nich echo pogody ani nastrój wypoczynku; zawierały raczej niejasną, lecz przerażającą zapowiedź nie kończącej się wojny. Obudziłem się nagle, nie w swoim zwykłym nastroju służbowego entuzjazmu, tylko przejęty smutkiem i tęsknotą za czymś nie nazwanym. Czując pod sobą dygot wielkiego okrętu, zerknąłem na piętrzące się na oceanie bałwany i zdałem sobie sprawę, że w pewnym sensie przeżyłem pierwszy - odkąd byłem na Pacyfiku

-              prawdziwy atak tęsknoty za domem. Zastanawiałem się jednak,

jakie było przesłanie tych snów. Dlaczego sprawiły, że czułem się tak podatny na ciosy i bezradny - zupełnie nie jak żołnierz piechoty morskiej, tylko jak zagubiony chłopak?

Kiedy się obudziłem, Stiles patrzył na mnie. Na jego twarzy malował się wyraz ponurego przygnębienia i nieszczęścia; była to przeciętnie przystojna anglosaska twarz z lekko zakrzywionym, dużym nosem patrycjusza, bystrymi orzechowymi oczami i dużymi, kwadratowymi, błyszczącymi zębami, które radośnie dominowały w jego wyglądzie, kiedy się śmiał. A był bardzo skory do śmiechu. Dzisiaj był jednak zszarzały i posępny. Miał na sobie regulaminową bluzę i szorty, a w ręce trzymał Lewiatana Hobbesa w wydaniu Modern Library. Wyciągnął dłoń i pomógł mi wstać, po czym poszedłem z nim w kierunku barierki na burcie; musieliśmy torować sobie drogę przez dziesiątki Marines rozciągniętych na pokładzie i czyszczących, po raz dwudziesty lub trzydziesty w czasie tej podróży, swoją broń.

-              Słyszałeś ostatnie wieści? - zapytał, kiedy oparliśmy się o ba­  rierkę. Zbliżając się do Okinawy „General Washburn" zwolnił tempo

o              trzy czwarte, podobnie jak reszta floty. Patrzyliśmy na ogromną armadę płynącą na północ i otaczającą nas ze wszystkich stron i całe ławice transportowców i okrętów zaopatrzeniowych, przynajmniej jeden lotniskowiec klasy „Essex", dwa wozy bojowe i, daleko po bokach, grupa pędzących okrętów konwojujących niszczyciele, po­  ruszających się jak szybkie, nerwowe psy pasterskie pilnujące stada w naszej powolnej drodze przez muskane wiatrem morze, pokryte pianą i pyłem wodnym.

-              Wieść niesie, - ciągnął Stiles - że nie będziemy lądować na Okinawie, nawet po tym, jak zostaniemy wcieleni do pływającej rezerwy. Ktoś mówił, że Szczęśliwy Halloran uważa, iż cała dywizja zostanie odesłana z powrotem na Saipan.

-              No, dobra - powiedziałem - a co ty wiesz na ten temat?

Przybrałem zblazowany ton, ale przygnębienie i poczucie zawodu

tkwiło mi w brzuchu jak nudności.

-              Skąd jesteś taki pewien?

Urwałem.

-              Cholera!

-              Nie wiem - odparł Stiles - ale Stary niemal zawsze ma rację w takich sprawach.

Zamilkł i spojrzał w niebo.

-              Widziałeś dzisiaj jakieś działania?

Mówił o walkach powietrznych. Kiedy flota zbliżała się do japoń­  skich wód terytorialnych, już poprzedniego dnia, kamikadze i inne japońskie samoloty - myśliwce i bombowce i dostały zachętę, aby uderzać jak szerszenie podczas nalotów z baz na Kiusiu. Stiles, ja i setki wiwatujących Marines oglądały z pokładu taką walkę, jaką większość z nas widziała przedtem tylko w kromce filmowej Fox Movietone. Odbywała się tak nisko, że nie potrzebowałem lornetki: Zero i Hellcat we wspaniałym spiralnym pojedynku, Amerykanin po­  czątkowo górujący w potyczce, błyszczący pocisk samolotu pędzący nieomylnie w pogoni za łupem z taką precyzją, że ruchy obu wrogów przez chwilę przypominały grę miłosną; potem, w niezauważalnym nagłym skręcie Japończyk znalazł się tuż za Hellcatem, tryskając dymem i smugami płomieni z karabinu maszynowego; kolejna próba, jęczący skrzek obu silników, słyszany bardzo wyraźnie, bo samoloty znalazły się jeszcze niżej, niemal tuż nad kominami okrętu. Potem - Boże! - nagła eksplozja, ciągnąca się jak pióropusz czarna broda dymu, wszystkim zamarły serca (nasz czy ich?), po czym

-              cóż za radość - kadłub samolotu z czerwonym Wschodzącym Słońcem spadający chwiejnie w kierunku morza, niby ranny jastrząb, i zanurzający się w fale zaledwie o kilka metrów od nas ze słodką nieodwołalnością, jaką ukazywały nam kroniki filmowe od chwili ataku na Pearl Harbor.

I Ten skurwiel Japoniec był niezłym pilotem - powiedział z uzna­  niem Stiles pośród chóru radosnych okrzyków, podczas gdy Hellcat sunął z powrotem na swój lotniskowiec, a my obserwowaliśmy gejzer piany unoszący się z grobu Zero, parasol gnanego wiatrem pyłu wodnego szybko opadający na południe.

Ale dziś nie działo się nic. No i dobrze. Nie chcieliśmy, żeby cokolwiek odwracało nasze myśli od doznanego rozczarowania.

-              Pójdźmy do Starego - zaproponowałem. - Może on nam powie bez ogródek.

Nadal byłem pod wpływem ponurego osadu moich snów, choć nie umiałem dotknąć źródła niezadowolenia, jak gdybym popadł

17

w niespokojną żałobę po kimś, kogo tożsamości nie umiałem określić, po jakimś miejscu, które niedyś kochałem, a które zostało nieodwra­  calnie zniszczone.

Fbdpułkownik Timothy („Szczęśliwy") Halloran miał kabinę małą, ale zawsze była to kabina - przynależna oficerowi jego rangi. Kiedy weszliśmy, golił się nad umywalką. Skrobał wokół i poniżej doprawdy urzekających, czarnych wąsów w kształcie kierownicy rowerowej. W małym, stalowym lusterku wiszącym na ściance widać było jego oczy; zerknął ku nam. Poza tym widziałem tylko tył jego pięknego, muskularnego torsu; znajdująca się w pobliżu pachy błyszcząca blizna po ranie od kuli (którą dostał na Tarawie) podnosiła walory wyglądu mężczyzny, w stosunku do którego - w owych dniach - słowo „podziw" byłoby niewystarczające i zużyte. Dwóch młodych księży podchodzących do kardynała o wielkiej sławie i charyzmie, niedoświadczeni gracze z szacunkiem meldujący się u Joe DiMaggio, dwóch świeżo upieczonych kongresmenów proszących marszałka izby o radę - tak czuliśmy się ja i Stiles przychodząc do Szczęśliwego Hallorana. Sam nasz szacunek wzbudzał brak szacunku, a Halloran zachęcał do pewnej nieformalności. Był jednym z tych godnych szacunku oficerów Marines, którzy nie tracąc odrobiny autorytetu, zachowują się swobodnie i na luzie.

Skrobał twarz, ignorując brzęczące wokół niego natrętne muchy

-              pasażerów na gapę z Saipanu. Jego krem do golenia miał zapach lawendy, co wydawało się podobnie nie na miejscu jak fakt, że golił się o tej porze, aż wreszcie dotarło do mnie, że jest to dokładnie w jego stylu. Chciał dokonać lądowania, nawet tak poronionego, z nienagannie ogoloną twarzą, i przez resztę dnia i całą noc był w stanie zajmować się swoją toaletą. Podejrzewam też, że lubił wy­  raźnie zaznaczać kształt swoich wąsów. Podziwiałem jego ostentację; przypomniałem sobie, że kazał całemu batalionowi golić się, czy było to potrzebne czy nie, choć niektórzy chłopcy byli tak młodzi, że jeszcze nie musieli. W wypadku Hallorana nie było to głupie czepianie się, lecz klasa, i dzieciaki chętnie się temu podporządkowywały. Gorąco wierzyłem, że Stiles i ja nie bylibyśmy nawet w połowie tak dobrymi dowódcami plutonu, gdyby nie przykład Hallorana. Byliśmy w nim kompletnie zakochani.

-              Cześć, Dougie - powiedział do Stilesa, a potem zwrócił się do mnie: - Cześć Paul, jak tam twój fiutek? Siadajcie i walcie, co wam leży na wątrobie.

-              Dziękujemy, sir - powiedzieliśmy unisono, siadając na koi.

-              A więc długo oczekiwana konfrontacja z naszym podłym wrogiem, moi chłopcy, będzie tylko drobną utarczką, bez jednego strzału oddanego ze złością.

Mówiąc to nadal się golił; chciał nadać swoim słowom - jak sądzę

-              szkockie brzmienie, ale nie przypominało to żadnego znanego mi dialektu ani akcentu. Dla mnie była to drobna wada, ale taka próba mimikry oznaczała szczyt jego poczucia humoru. Nawet w tym momencie, poprzez pianę, śmiał się z tego, co powiedział. Był śniady - myślę, że można by go opisać jako czarnego Irlandczyka - a uśmiech, który wywoływał dołeczki na jego policzkach i sprawiał, że stawały się bardziej pulchne, oraz jego szczery głos chłopaka ze środkowego Zachodu przypominały nieco Clarka Gable'a. Kiedyś pomyślałem sobie w przypływie uczucia, że gdyby dało się wydestylować czystą męskość, jaką z siebie wydzielał, i uczynić z niej jakąś lotną esencję, spece od reklamy święciliby prawdziwy triumf - woda kolońska zwana „Kutas i Jaja", pachnąca skórą, potem i prochem strzelniczym. W owym czasie był dla mnie niezrównanym oficerem Marines. Był absolwentem Cytadeli, gdzie zajmował się inżynierią i kazano mu czytać Longfellowa. Nigdy nie słyszał o Franzu Josephie Haydnie, Antonim Czechowie czy Williamie Blake'u. Ponieważ jednak byłem jednym z jego gorących wielbicieli, ta ignorancja stanowiła jedynie nienaprawialny defekt, który nie miał znaczenia.

Zrzucając but zerknął na książkę Stilesa i zapytał:

-              W jakich to uczonych mędrców wtykasz teraz nos, Dougie?

-              To Hobbes, sir - odparł Stiles - angielski filozof z siedemnastego wieku. Książka nosi tytuł Lewiatan. To chyba jego najlepsze dzieło.

Widziałem w lustrze, że Halloran się śmieje.

-              Streść mi ją. Czy on jest probolszewicki czy antybolszewicki?

Stiles odparł po chwili wahania:

-              Trudno dokładnie określić, sir, ponieważ kontekst historyczny, w którym żył, był bardzo skomplikowany, a poza tym tworzył wiele lat przed Marksem. Myślę, iż można powiedzieć, że poprzez swoją koncepcję państwa jako superpotwora, dostarczył nam, chcąc

I

i

nie chcąc, jednej z najwcześniejszych krytyk komunistycznej formy totalitaryzmu. Jednakże trudno go zarazem nazwać zwolennikiem demokracji.

-              Pewnie jest bardziej prawicowy niż ten drugi facet... no, jak mu tam... John Locke?

-              Oczywiście - powiedział Stiles. - W porównaniu z nim Locke wychodzi na prawdziwego liberała.

Halloran zastanawiał się przez chwilę, trzymając uniesioną do góry ostrą brzytwę.

-              Jaki wpływ wywarł ten facet na Marksa? laki j>k Hegel?

-              Ależ nie, na Boga - odparł Stiles. - Nikt nie wydarł na Marksa takiego wpływu jak Hegel. Jestem pewien, że Marks czytywał wiel­  kich angielskich filozofów społecznych - Hobbesa, Locke'a, Benthama i ale w zasadzie odrzucił ich poglądy i stworzył własny system.

-              Ten Marks - powiedział Halloran potrząsając głową 1 ten pieprzony Marks. Jaka kupa kłopotów.

Zamilkł i strząsnął płat piany z brzytwy - gładkiego ostrza, morderczego i delikatnego; była to, o ile mi wiadomo, jedyna tradycyjna brzytwa na okręcie, i chyba jedyna, jaką kiedykolwiek widziałem. Należała do znaków firmowych pułkownika, podobnie jak wąsy w kształcie kierownicy rowerowej czy inkrustowany srebrem Colt 38, specjalny rewolwer policyjny, który nosił na biodrze w luksu­  sowym kurdybanowym futerale, tak intensywnie polerowanym „na plują", że kiedyś, gdy padłem obok Hallorana podczas ćwiczeń na plaży Saipanu, ujrzałem swoją twarz bulwiasto w nim odbitą, niby w lustrze z wesołego miasteczka. Zarówno wąs a la Jerry Colonna, jak i rewolwer były sprzeczne z przepisami; wąsy były dozwolone, ale nie mogły być wyszukane, a standardową bronią przyboczną był samoczynny rewolwer 45. Wszyscy wiedzieli, że rewolwer ten nie jest niezawodny i trudno z niego celować (choć gdy się wycelowało, można było rozedrzeć na strzępy wołu). Jednakże nie był to główny powód tego, że Halloran popisywał się bardziej efektowną bronią noszoną u boku (oraz ozdobnymi wąsami) - chodziło o fason i styl, do czego upoważniał go fakt, iż był legendą. Korpus Marines jest rygorystyczny, wręcz pruski w wielu swoich fetyszystycznych wymaganiach, ale jest coś sympatycznie sentymentalnego w jego tolerancji dla umiarkowanych ekscentryczności okazywanych przez

ulubionych dziwaków; w przeciwieństwie do Prusaków, żołnierze służący w Marines zdołali, dzięki temu życzliwemu podejściu, unik­  nąć całkowitej demencji.

-              A więc sądzisz, że ten Hobbes może ci pomóc zniszczyć Marksa, kiedy zasiądziesz do pisania swojej książki? - zapytał Halloran.

-              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin