Amis Martin - Pola Londynu.rtf

(2620 KB) Pobierz

Amis Martin

POLA LONDYNU

 

 

Słowo od Autora

Słowo na temat tytułu. Nasuwało się tu kilka możliwości. Przez jakiś czas krążyła mi po głowie Strzała czasu. Potem uznałem, że Milenium byłoby fenomenalnie śmiałe (powszechne to mniemanie: wszystko się teraz nazywa Milenium). Raz nawet, późną nocą, urzekła mnie przelotnie myśl o Śmierci miłości. Pod koniec najpoważniejszym pretendentem okazała się OBara morderstwa, rozwiązanie nader chwytliwe, a przy tym złowieszcze. Zacząłem cudować i uciekać się do takich hybryd jak Pola Londynu, czyli OGara morderstwa. Ostateczna werąja...

Jak jednak widać, dotrzymałem ironicznej wierności swojemu narratorowi, który z całą pewnością przypomniałby mi chętnie, że istnieją dwa rodząje tytułów - dwie klasy, dwie kategorie. Pierwszy lansuje określenie czegoś, co już tam jest. Drugi natomiast towarzyszy nam przez cały czas: żyje i oddycha - w każdym razie usiłuje - na każdej stronie. Wszystkie moje propozycje (a kosztowały mnie sporo snu) dotyczyły pierwszego rodząju tytułu. Pola Londynu to drugi rodząj tytułu. Niech więc zostaną Pola Londynu. Ta książka nazywa się Pola Londynu. Pola Londynu...

M.A.

Londyn

W przekładzie wykorzystano cytaty z następujących utworów:

Przejrzystość rzeczy - Vladimir Nabokov, przeł. Ariadna Demkowska-Boh- dziewicz

Jasna gwiazdo - John Keats, przeł. Stanisław Barańczak Lamia - John Keats, przeł. Zoila Kierszys

Przemyślny szlachcic Don Kichote z Manczy - Miguel de Cervantes Saavedra. przeł. Anna Ludwika Czerny, Zygmunt Czerny Upadek Hypeńona - John Keats, przeł. Zygmunt Kubiak Dziwne spotkanie - Wilfred Owen, przeł. Ewa Życieńska

O              miłości - Stendhal, przeł. Tadeusz Żeleński (Boy)

To jest prawdziwa historia, ale nie mogę uwierzyć, że się naprawdę rozgrywa.

Jest to również historia morderstwa. Nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu.

A zarazem historia miłosna (tak mi się przynąjmniej zdaje), dziw nad dziwy, pod koniec tego stulecia, pod koniec tego przeklętego dnia.

To jest historia morderstwa. Które się jeszcze nie rozegrało. Ale się rozegra. (Miejmy nadzieję.) Znam mordercę, znam ofiarę morderstwa. Znam czas i miejsce akcji. Znam motyw (jej motyw) i znam sposób. Wiem, kto da się poznać jako kołek, kiep, nieszczęsny kogut i wiem, że jego również czeka smutny koniec. Ale nie mógłbym ich powstrzymać, nie sądzę, nawet, gdybym chciał. Dziewczyna zginie. Zawsze tego chciała. Nie sposób powstrzymać ludzi, skoro raz zaczną. Nie sposób powstrzymać ludzi, skoro raz zaczną dokazywać.

Co za dar. Skropiłem pokrótce tę stronicę łzami wdzięczności. Rzadko się trafia taka gratka, żeby coś się działo naprawdę (coś jednorodnego, dramatycznego i dostatecznie pokupnego), a powieściopisarz mógł to tylko spisywać.

Muszę zachować spokój. Proszę nie zapominać, że i ja mam swój ostateczny termin. Ech, to doniosłe wzruszenie. Ktoś mnie łaskocze w serce delikatnymi palcami. Śmierć nader często zaprząta ludziom głowy.

Trzy dni temu (nie do wiary) przyleciałem tu pokrzepiony ząjząje- rem z Nowego Jorku. Na dobrą sprawę miałem cały samolot dla siebie. Wyciągnąłem się, zarzucąjąc żałośnie i nazbyt często stewardesy prośbami o kodeinę i zimną wodę. Ale ząjząjer zrobił swoje. Chryste Panie, wyglądam jak pies Baskerville’ów... Wyrwany gwałtownie ze snu na lep miękkiej bułeczki o 1.30 nad ranem mojego czasu, przesiadłem

się pod okno i patrzyłem przez promienne mgły na pola formiyące zastępy w pełnym szyku defiladowym, na te smętne hrabstwa niczym armia wielkości Anglii. Potem już miasto, Londyn, napięte i skrupulatne jak pąjęcza nić. Samolot miałem dla siebie, bo nikt przy zdrowych zmysłach nie chce wracać do Europy, przynąjmniej nie w tej chwili, jeszcze nie teraz; wszyscy wolą podróżować w przeciwnym kierunku, co potwierdziło Heathrow.

Zalatywało snem. Somnopolis. Zalatywało snem, niepokojem i udręką bezsenności, udaremnioną ucieczką. Albowiem w środku nocy wszyscy jesteśmy poetami lub oseskami, zmagającymi się z istnieniem. Właściwie nie było żadnych Przylotów, nie licząc mnie. Całe lotnisko tętniło Odlotami. Kiedy stałem w ogrodzonym przejściu i słuchałem katarynkowych poleceń, spojrzałem w dół na płytę i drogi startowe przez nawarstwioną zniewagę porannego deszczu: wszystkie rekiny miały wyprężone płetwy - młoty, żarłacze, ludojady - drapieżniki. Drapieżniki co do jednego.

Samo mieszkanie - po prostu dech mi zapiera. Dosłownie. Kiedy wchodzę w drzwi, nie mogę opanować ach-ach-ach. Ten lokal mnie dobija. I to wszystko dzięki drobnemu ogłoszeniu w „New York Review of Books”? Z całą pewnością wygrałem na tym interesie. Najzwyczajniej wykołowałem Marka Aspreya. Szwendam się po pokojach i myślę ze wstydem o swojej ciasnej, pokręconej norze w Kuchni Piekła. W końcu to mój kolega po piórze, czułbym się więc znacznie lepiej, gdybym mógł mu zaoferować coś z grubsza zbliżonego, jeśli już nie równorzędnego. Chociaż nawet ja podejrzewam, że wystrój jest w godnym ubolewania guście. Co Mark Asprey pisze? Musicale? Pisze urocze liściki. „Drogi Samie: Witaj!” - zaczyna się jego list.

Żaden przedmiot w tym lokalu nie poprzestaje na zwykłej użyteczności ani wygodzie. Szczotka klozetowa to wąsate berło. Kurki kuchenne skręcają się w gargulce. Najwyraźniej ktoś tu podgrzewa sobie poranną kawę na płomiennym powiewie czerkieskich tancerek. Pan Asprey jest kawalerem, nie ma co do tego dwóch zdań. Chociażby te ściany niemal wytapetowane podpisanymi fotosami - modelek, aktorek. Pod tym względem jego sypialnia przypomina jakąś spelunę zwaną Dwaj Faceci z Włoch. Tyle że ten facet jest z Londynu; i to nie jego

kluchy tak wychwalają. Wykaligrafowana dedykacja i podpis z zakrętasem: rana zadana własną ręką delikatnej, legendarnej szyi.

Na domiar wszystkiego korzystam z jego samochodu, czterech kółek z punktu A do B, który posłusznie czeka na mnie przy krawężniku. W swoim liście Mark Asprey przeprasza za ten pojazd, informując mnie, że ma lepszy, znacznie lepszy, zakotwiczony w jego domku czy też dworku na wsi, czyli mąjątku ziemskim. Wczoraj wywlokłem się z domu i obejrzałem wóz. Najnowszy model, wyraźnie stawia sobie za cel kamiennoszarą niewidzialność. Nawet moje oględziny uznał za kłopotliwe i nie na miejscu. Jego znaki szczególne to między innymi imitacja wgnieceń, naklejana purchla rdzy na masce oraz samoprzylepne zadrapania kluczykiem rozsiane po całym lakierze. Angielska strategia: profilaktyka zawiści. Przez ostatnich dziesięć lat sporo się zmieniło, sporo się ostało. Z pewnością zagęściła się atmosfera londyńskich pubów: dym, murarski pył i piach, cuch toalet, ulice jak ohydny dywan. Niewątpliwie czekąją mnie tu niespodzianki, kiedy się zacznę rozglądać, ale przecież zawsze miałem wrażenie, że wiem, dokąd Anglia zmierza. Wszystkie oczy były zwrócone na Amerykę...

Wsiadłem i ruszyłem na wariacką przejażdżkę. Powiadam „wariacką”, żeby jakoś uzasadnić dziesięciominutowy zawrót głowy, który mnie dopadł po powrocie do domu. Tąpnęło mnie to z niesłychaną siłą. Oszołomienie i nowy rodząj mdłości, mdłości moralnych, wprost z trzewi, skąd bierze się cała moralność (kiedy na przykład budzimy się ze sromotnego snu i szukamy z lękiem śladów krwi na rękach). Z przodu, na siedzeniu pasażera, pod elegancką szmatą w postaci białego jedwabnego szala, leży ciężkie narzędzie samochodowe. Mark Asprey musi się czegoś bać. Musi się bać londyńskiej biedoty.

Trzy dni na miejscu i już jestem gotów - gotów do pisania. Słyszycie ten trzask palców w stawach. Życie nadciąga z takim impetem, że nie mogę dłużej zwlekać. Coś niesłychanego. Dwadzieścia lat wymyślnych mąk, dwadzieścia lat bez zapłonu i oto jestem gotów. Ale to zawsze miał być rok dziwnych zachowań. Powiem tylko z należytą skromnością i rozwagą, że mam zaczyn na naprawdę chwytliwy kryminał. I na swój sposób oryginalny. Nie z gatunku „kto zabił”. Już raczej „po co to było”. Cziyę się odurzony i olśniony. Jestem cały w skowronkach. Czuję się nie tyle jak powieściopisarz, ile jak sumienny skryba, który

sponądx& szczegółowy protokół życia. Formalnie rzecz biorąc, jestem też chyba podżegaczem, ale, do diabła, dąjmy z tym sobie na razie spokój. Obudziłem się dzisiąj i pomyślałem: jeżeli Londyn jest pąjęczy- ną, to gdzie w nim mqje miąjsce? Może jestem muchą. Tak, jestem muchą.

Prędzęj. Zawsze sądziłem, że zacznę od ofiary morderstwa, od niej, od kobiety nazwiskiem Nicola Six. Ale nie, to by było jakoś nie tak. Na pierwszy ogień niech idzie czarny charakter. Aha. Keith. Na pierwszy ogień niech idzie morderca.

Rozdział 1 Morderca

Keith Talent to był czarny charakter. Keith Talent to był naprawdę czarny charakter. Można by nawet powiedzieć, że to był najczarniejszy charakter. Ale przecież nie z gruntu najczarniejszy, nie nąjczar- niejszy z czarnych. Bo byli gorsi od niego. Gdzie? Chociażby w gorącym świetle Skrzętnej Kieszeni, na grzbiecie beżowy podkoszulek, w ręce kluczyki do samochodu, sześć piw Peculiar Brew, szamotanina przy drzwiach, obelżywa pogróżka i łokieć wbity w czarną szyję skamlącej kobiety, następnie wóz z nieodłączną rdzą i czekającą w środku blondyną, i naprzód, do dzieła, co tam jeszcze zostało do załatwienia. A te gęby nąjczarniejszych charakterów, a te ich oczy. W oczach czaił się posępny, miniaturowy wszechświat. Nie. Keith nie był aż tak zły. Miał swoje zbawienne cnoty. Nie żywił z góry nienawiści do nikogo. W każdym razie odznaczał się wielorasowym podejściem - w całej swej bezbrzeżności, w całej bezradności. Miał pewną słabość do intymnych spotkań z kobietami o dziwnych odcieniach skóry. Wszystkie jego zbawienne cnoty nosiły jakieś imiona. To właśnie dzięki znąjomości z damami o tak różnych imionach, jak Fetnab i Fatima, Nketchi i Iq- bala, Michiko i Bogusława, Ramsarwatee i Rajashwari Keith stał się poniekąd człowiekiem światowym. One to tworzyły szpary w jego kruczoczarnej zbroi - niech Bóg je ma w opiece.

Chociaż Keith lubił prawie wszystkie swoje cechy, to nie znosił w sobie tego piętna odkupienia. Uważał, że stanowi ono jego główną wadę

-              jedyny rys tragiczny. W stosownej chwili, w kantorze przy rampie przeładunkowej fabryki nie opodal szosy M4 pod Bristolem, gdy wielką twarz przesłaniał mu szorstki nylon, dumna kobieta potrząsała rozdygotaną głową, a Chick Purchase i Dean Pleat wykrzykiwali: No dalej. No dalej (wciąż miał w pamięci ich rozdarte mordy spowite siatką), Keith na pewno nie wykorzystał wszystkich swoich możliwości. Okazało się, że nie potrafił zdzielić pałą tamtej Azjatki, żeby padła na kolana, i pałować dalej, żeby tamten gość w mundurze otworzył

sejf. Dlaczego Się na to nie zdobył? Dlaczego, Keith, dlaczego? Prawdę powiedziawszy, nie czuł się zbyt dobrze: pół nocy na jakiejś alejce w samochodzie pełnym świerzbiących stóp czkających przestępców; bez śniadania, bez wypróżnienia; a teraz, na domiar złego, gdziekolwiek spojrzał, widział zieloną trawę, świeże drzewa, falujące wzgórza. Poza tym Chick Purchase zdążył już unieszkodliwić drugiego strażnika. a zaraz potem Dean Pleat przeskoczył przez ladę i pewny swego wepchnął tej kobiecie swój gnat. Toteż skrupuły Keitha niczego nie zmieniły - jedynie przekreśliły jego widoki na karierę w napadach z bronią w ręku. (Ciężko jest na szczycie, ale na dnie też jest ciężko; Keith raz na zawsze zaszargał sobie opinię.) Gdyby potrafił się wtedy zdobyć, zrobiłby to, z rozkoszą. Po prostu zawiódł... po prostu zawiódł go talent.

Po tym zdarzeniu Keith postawił krzyżyk na napadach z bronią w ręku. Wziął się za szemrane interesy. W Londynie szemrane interesy oznaczały, nąjogólniej mówiąc, walkę o narkotyki; w tej części West Endu, którą Keith uważał za swój dom, szemrane interesy oznaczały walkę o narkotyki z czarnymi I a czarni są lepsi w walce niż biali, między innymi dlatego, że wszyscy są zaprawieni w bojach (nie ma tu cywilów). W szemranych interesach obowiązuje zasada eskalacji i dominacji: sukces osiągąją ci, którym uda się bezprzykładny skok, ci, którzy regularnie zadziwiają swoją siłą. Keith musiał raz czy drugi dostać niewąsko w kość i poznać pierwsze oznaki upodobania do szpitalnego jedzenia, żeby dojść do wniosku, iż nie jest stworzony do szemranych interesów. Podczas jednego z okresów rekonwalescencji, kiedy to sporo czasu spędzał w ulicznych kafejkach na Golbome Road, zaczął rozpracowywać pewną zagadkę. Zagadka przedstawiała się następująco. Jak to jest, że często widuje się czarnych facetów z białymi panienkami (zawsze blondynkami, zawsze, pewno dla maksymalnego kontrastu), a nigdy nie widuje się białych facetów z czarnymi panienkami? Czy czarni faceci biją białych facetów, którzy prowadzają się z czarnymi panienkami? Nie, a w każdym razie niezbyt często; trzeba jednak zachować ostrożność, zresztą rzadko miewał na swoim koncie trwałe związki. No więc, jak to się robi? Przebłysk natchnienia objawił mu prawdę. Czarni faceci biją czarne panienki, które prowadzają się z białymi facetami! No jasne. O ileż to prostsze. Rozważył tę mądrość i wyniósł z niej naukę, naukę, którą w głębi serca znał od dawna. Jeżeli chcesz iść na przemoc, trzymaj się kobiet. Trzymaj się słab

szych. Keith dał sobie spokój z szemranymi interesami. Postawił na nową kartę. Wyrzekłszy się przestępstw z użyciem przemocy, złapał dobrą passę i wspiął się pomału na sam wierch swojej nowej profesji: przestępstwa bez użycia przemocy.

Keith pracował jako oszust. Stoi więc sobie na rogu ulicy z kilkoma kumplami, z kilkoma oszustami po fachu; wszyscy śmieją się i pokasłują (zawsze muszą pokasływać), zabijają ręce na rozgrzewkę; wyglądają jak straszne ptaszyska... Kiedy miał dobry dzień, wstawał wcześnie rano i tyrał od świtu do nocy, zapuszczając się w świat, między ludzi, żeby ich oszukiwać. Keith nabierał ludzi na usługi przewozowe limuzyną na lotniskach i dworcach kolejowych; nabierał ludzi na podrabiane perfumy i wody kolońskie na straganach ulicznych przy Oxford Street i Bishopsgate (jego dwie główne marki to Skandal i Bezwstyd); nabierał ludzi na niepornograficzną pornografię na zapleczu prowizorycznych sklepików; a także nabierał ludzi na ulicach całego miasta za pomocą przewróconego do góry dnem kartonu albo skrzynki po mleku i trzech wyświnionych kart do gry: Proszę znaleźć damę! Często trudno tu było, tak jak czasem wszędzie, uchwycić granicę między przestępstwem z użyciem przemocy a jego młodszym bratem bez użycia przemocy. Keith zarabiał trzy razy tyle co premier, ale nigdy nie miał pensa przy duszy, bo dzień w dzień przepuszczał majątek w Mekce, w kasach wyścigów konnych na Portobello Road. Nigdy nie wygrywał. Czasem dumał nad tym, co drugi czwartek w porze obiadowej, w kożuszku, pochylony nad wynikami gonitw, stojąc w kolejce po zasiłek dla bezrobotnych, a następnie jechał do kas wyścigów na Portobello Road. Tak latami płynęło życie Keitha. Nie miał tego, co czyni z człowieka mordercę, w każdym razie nie na własność. Brak mu było ofiary morderstwa. Cudzoziemcy, Amerykanie w kratkę, błyskąjący kłami, oraz zerkający z ukosa Japończycy o twarzach jak obiektyw, którzy stali sztywno nad kartonem albo skrzynką po mleku - nigdy nie znajdowali damy. Keith zaś ją znalazł. Keith ją znalazł.

Miał już, oczywiście, swoją damę, małą Kath, która niedawno obdarzyła go dzieckiem. Ogólnie rzecz biorąc, Keith z radością powitał jej ciążę: trafił mu się dobry pretekst, jak chętnie żartował, żeby wpakować żonę do szpitala. Postanowił, że po urodzeniu nada dziecku imię Keith - Keith junior. Kath, ku jego osłupieniu, miała inne pomysły. Keith jednak pozostał niewzruszony, ugiął się tylko raz, kiedy bawił się przelotnie myślą, czyby nie nazwać dziecka - Clive, imieniem

swojego psa, dużego, leciwego, nieobliczalnego wilczura. Po czym znów zmienił zdanie; da mu na imię Keith i już... Wreszcie dziecko w niebieskich powijakach zawitało wraz z matką w domu. Keith osobiście pomógł im wysiąść z karetki. Gdy Kath zabrała się do zmywania, Keith usiadł przy kradzionym kominku i patrzył z marsową miną na nowego domownika. Coś z tym dzieckiem było nie w porządku, i to bardzo nie w porządku. Sęk w tym, że dziecko okazało się dziewczynką. Keith ząjrzał w głąb własnej duszy i zebrał myśli.

-              Keithette - usłyszała pomruki Keitha Kath, klękąjąc na zimnym linoleum. - Keithene. Keitha. Keithinia.

-              Nie, Keith - sprzeciwiła się.

-              Keithnab - rzucił Keith z poczuciem wolno dokonanego odkrycia.

-              Nkeithi.

-              Nie, Keith.

-              ...Dlaczego toto jest tak pioruńsko żółte?

Przez kilka dni Kath ostrożnie zwracała się do małej „Kim”, aż wreszcie Keith przestał wyklinać żonę, a także rzucać ją z głębokim przekonaniem o ścianę. W końcu Kim to imię jednego z idoli Keitha, jednego z jego bogów. W tym tygodniu Keith oszukiwał zawzięcie, oszukiwał kogo się tylko dało, zwłaszcza żonę. No więc została Kim Talent

-              Kim Talent, mała Kim.

Gość miał ambicje. Marzył o tym, żeby pójść na całość; wcale się nie ochrzaniał. Nie miał zamiaru, nie miał ochoty pozostać oszustem do końca życia. Nawet on uważał, że praca demoralizuje człowieka. A zwykłe oszustwo nie zaspokoi jego potrzeb, potrzeb w dziedzinie dóbr i usług, zwłaszcza że w kasach wyścigów wciąż omijała go seria zdecydowanych wygranych. Miał poczucie, że Keith Talent został powołany do czegoś ciut bardziej wyjątkowego. Gwoli sprawiedliwości trzeba stwierdzić, że wcale nie myślał o morderstwie, jeszcze nie, no może najwyżej w jakimś upiornym wymiarze potencjału, który poprzedza wszelką myśl i czyn... Charakter to przeznaczenie. Keith nasłuchał się od różnych sędziów, dziewczyn i kuratorów, że ma „słaby charakter”, i z lubością się do tego przyznawał. Czyżby to jednak znaczyło, że czeka go słabe przeznaczenie?... Kiedy, na przykład, budził się wcześnie, a obok Kath zwlekała się z łóżka, żeby

się ząjąć małą Kim, albo utykał w korku ulicznym, który regularnie pętał mu każdy dzień, Keith ścigał w myślach zgoła odmienną wiqę, wiqę bogactwa, sławy i czegoś w rodząju lśniącej superprawo- witości - chromowanych szczebli ewentualnej przyszłości w Pucharze Świata w strzałkach.

Będąc przez całe życie dorywczym strzałkarzem czy też lotkarzem, który zaczynał od wyłysiałej tarczy na drzwiach kuchni, ostatnio Keith podszedł poważnie do sprawy. Zawsze występował w barwach swojego pubu, a jakże, i był zapalonym kibicem; niemal słyszało się chóry anielskie w te szczególne wieczory (kilka razy na tydzień), gdy Keith kładł papierosy na poręczy kanapy i zasiadał do oglądania strzałek w telewizji. A teraz zaczął czynić zakusy na wyczyny po drugiej stronie ekranu. Ku swojemu przemyślnie skrywanemu zaskoczeniu doszedł do ćwierćfinału Turnieju Mistrzów Wróblowych, dorocznych zawodów między pubami, do których stanął nonszalancko kilka miesięcy wcześniej, za radą licznych znajomych i wielbicieli. Na końcu tej drogi majaczyła ewentualność transmitowanego w telewizji finału, czek na 5000 funtów, a później honorowy pojedynek, również transmitowany w telewizji, z jego idolem i wzorem gry w strzałki, zawod- nikien numer jeden na świecie, Kimem Twemlowem. A potem, no cóż, potem to już tylko telewizja.

Telewizja reprezentowała właściwie wszystko, czego nie miał; roiło się w niej od ludzi, których nie znał i którymi nigdy nie mógł zostać. Telewizja była olbrzymią witryną, lekko elektryzującą, na której Keith rozpłaszczał nos. I oto teraz, między tymi drgąjącymi źdźbłami, nieosiągalnymi nagrodami, dojrzał furtkę, a może strzałę, a może przy- zywąjącą rękę (ze strzałką), i wszystko mówiło mu - Strzałki. Sport wyczynowy. Puchar Świata. Siedzi więc sobie w garażu, myąją godziny, a w oczy wciąż go kłuje niewysłowione, porażające piękno nowiutkiej tarczy ukradzionej tego dnia.

Co za wspaniały anachronizm. Keith gardził blaskami i pokusami współczesnego przestępcy. Nie miał czasu na siłownię, na wykwintną restaurację, na boski bestseller, na urlop za granicą. Nie uprawiał sportów (jeśli nie liczyć włamań, ucieczek i pobić); nigdy świadomie nie wypił kieliszka wina (co nąjwyżej wtedy, kiedy było mu już ab

solutnie wszystko jedno); nie przeczytał ani jednej książki (pomijamy tu Strzałki. Tąjniki gry); i nigdy nie ruszył się z Londynu. Wyjąwszy jeden raz. Kiedy pojechał do Ameryki...

Wybrał się tam z przyjacielem, również młodym oszustem, również strzałkarzem, również imieniem Keith: z Keithem Double. W samolocie zrobiono za dużo rezerwacji, toteż dwóch Keithów posadzono

o              dwadzieścia rzędów od siebie. Głuszyli strach morderczym piciem, dzięki uprzejmości stewardes i torbie ze strefy wolnocłowej, oraz okrzykami mniej więcej co dziesięć sekund: - Zdrówko, Keith! - Łatwo sobie wyobrazić rozbawienie współpasażerów, którzy zaliczyli przeszło tysiąc takich okrzyków podczas siedmiogodzinnego lotu. Wylądowawszy w Nowym Jorku Keith Talent został przewieziony do szpitala publicznego w Long Island City. Po trzech dniach, kiedy zaczął wychodzić chwiejnym krokiem na schody, żeby się sztachnąć, spotkał Keitha Double. - Zdrówko, Keith! - Okazało się, że obowiązkowa polisa ubezpieczeniowa pokrywała zatrucie alkoholem, toteż wszyscy byli zadowoleni, a zadowolenie jeszcze wzrosło, kiedy dwóch Keithów doszło do siebie, w samą porę, żeby zdążyć na lot powrotny. Keith Double rob^ teraz w reklamie, toteż często wracał do Ameryki. Keith już ani razu; nadal oszukiwał na ulicach Londynu.

Tyle że świat i historia nie chciały się przeobrazić po jego myśli. Daleko stamtąd, na plaży w Plymouth w stanie Massachusetts, niegdyś leżał ogromny głaz, rzekomo pierwszy okruch Ameryki, na którym spoczęły stopy pierwszych pielgrzymów. Uznany w osiemnastym wieku za prototyp własności gruntowej USA, wymagał przeniesienia bliżej brzegu, żeby sprostać oczekiwaniom ludzi co do tego, jak powinna się toczyć historia. Żeby sprostać oczekiwaniom Keitha, żeby choć trochę go usatysfakcjonować, trzeba by doprowadzić do porządku całą planetę - dokonać olbrzymich zmian scenerii, gigantycznych przeobrażeń rysujących mu się w zakamarkach głowy. I dopiero wtedy to płaskie oblicze musiałoby się zmarszczyć i pofałdować.

Keith nie wyglądał na mordercę. Wyglądał raczej jak pies mordercy. (Bez obrazy dla Clive’a, psa Keitha, który najął się do pracy na długo przed tym faktem i którego zresztą Keith wcale nie przypominał.) Keith wyglądał jak pies mordercy, ochoczy kundys rozpruwacza, tru- pokramarza albo grabieżcy grobów. Oczy pałały mu dziwną promieni- stością - w pierwszej chwili kojarzyła się ona ze zdrowiem, zdrowiem ukrytym, uśpionym lub w inny tajemniczy sposób nieobecnym. Cho

ciaż nierzadko przekrwione, zdawały się świdrować na wylot. W istocie biło od nich światło. Przy czym nie był to wcale miły ani zachęcający widok, taki jednostronny blask. Te oczy były telewizją. Twarz miał lwią, nabrzmiałą żarłocznością, suchą jak miękkie futro. Ukoronowanie glorii Keitha, jego włosy, były gęste i mięsiste; tyle że zawsze wyglądały, jakby je niedawno umyto, niedokładnie spłukano, po czym wciąż jeszcze śliskie od taniego szamponu, wysuszono powoli w zatłoczonym pubie - w oparach popijawy, w żółcącym dymie szlu- gów. Te oczy i ich wielkomiejska srogość... Tak jak w markotnej wesołości niedofinansowanego szpitala dziecięcego (Witajcie na Oddziale Piotrusia Pana) albo w kremowym Rolls-Roysie kryminalisty zaparkowanym o zmroku między stacją metra a kioskiem z kwiatami, w oczach Keitha Talenta płonęła niebywała akomodacja do pieniędzy. A morderstwo? Czy w tych oczach było dość krwi dla morderstwa? Jeszcze nie, jeszcze nie teraz. Miał wprawdzie gdzieś w głębi talent, ale dopiero ofiara morderstwa mogłaby go wydobyć z ukrycia. Niebawem znąjdzie swoją damę.

Albo ona znąjdzie jego.

C h i c k Purchase. C h i c k, dosłownie „kociak”. Wielce niestosowne imię dla takiego sławnego zabijaki i satyra. Zdrobnienie od Charles. W Ameryce brzmiałoby Chuck. W Anglii nąjwyraźniej brzmi C hick. Co za imię. Co za krąj... Piszę te słowa, rzecz jasna, sparaliżowany strachem towarzyszącym ukończeniu pierwszego rozdziału. Jeszcze nie śmiem do niego zaglądać. Ciekawe, czy w ogóle kiedyś się ośmielę.

Z niezbyt jasnych jak dotąd powodów wyraźnie przybrałem jowialny, wielkopański ton. Ma nutę staroświecką, trącącą fałszem: zupełnie jak Keith. Trzeba jednak pamiętać: Keith jest współczesny, współczesny, współczesny. Tak czy owak, liczę, że się poprawię. A już niebawem muszę stanąć oko w oko z ofiarą morderstwa.

Miło byłoby rozwodzić się nad tym, jakie to wspaniałe uczucie po tylu latach wreszcie zasiąść i naprawdę zacząć tworzyć. Ale nie wpa- dąjmy w patos. Rzecz się rozgrywa naprawdę.

Skąd wiem, na przykład, że Keith pracuje jako os zust? Bo usiłował oszukać mnie, w drodze z Heathrow. Stałem chyba z pół godziny na postoju taksówek, kiedy Cavalier w kolorze królewskiego błękitu zrobił drugie okrążenie i zatrzymał się w zatoce. Kierowca wysiadł.

-              Taxi, łaskawco? - zagadnął i ze smykałką zawodowca poderwał jak gdyby nigdy nic moją walizkę.

-              To nie jest taksówka.

-              Nie ma bidy - odparł. - Tu pan nie złapie taryfy, szefie. Żadną miarą.

Spytałem o cenę, no więc mi podał - niebotyczną sumę.

-              Limuzyna, nieprawdaż - wyjaśnił.

-              Jaka tam limuzyna. To przecież zwykły samochód.

-              To jak, jedziemy na licznik? - spytał; ale ja już wsiadałem na tylne

siedzenie i jeszcze zanim ruszyliśmy z postoju, zapadłem w błogi sen.

Obudziłem się jakiś czas później. Dojeżdżaliśmy do Slough, licznik wskazywał £ 54,50.

-              Slough!

Łypał na mnie ostrożnie w lusterku wstecznym.

-              Chwila, moment - uniosłem się. Słowo na temat mojej choroby czy też przypadłości. Nigdy nie byłem odważniejszy. Dodaje mi sił, to się czuje. Zupełnie jakbym szukał właściwych słów i je znąjdował, znajdował w sobie moce. - Drogi panie, ja znam miasto. Nie przyjechałem tu zwiedzać Harrodsa, Pałacu Buckingham i Stratford-on-Avon. Nie rzucam: dwadzieścia funciaków i proszę na Trafaldżar Square, a potem do Barnet. Slough? Nie ze mną takie numery. Jeżeli to jest porwanie albo morderstwo, omówmy sprawę. A jeżeli nie, proszę mnie wieźć do Londynu za umówioną sumę.

Zatrzymał się bez pośpiechu. O Jezu, pomyślałem sobie: to naprawdę morderstwo. Odwrócił się i posłał mi niewinny, kpiący uśmieszek.

-              Co jest, to jest - odparł - co jest, to jest, w porząsiu. Zobaczyłem, że pan śpi. Pomyślałem sobie: „Gościu śpi. Widać, że mu to dobrze zrobi. Już wiem. Skoczę do matki.” Nie patrz pan na szafę - dodał, szarpnąwszy głową na znak brutalnego lekceważenia w stronę taksometru o dziwnym kształcie, być może domowej roboty, który wskazywał £ 63,80. - Chyba mi pan nie masz za złe, co, szefie? - Wskazał na żwirowane bliźniaki. Dopiero teraz zobaczyłem, że jesteśmy w sypial- nianej dzielnicy, płaty zieleni, żadnych sklepów. - Matka jest, ten tego, chora. Uwinę się w pięć minut. W porząsiu?

-              Co to takiego? - spytałem. Chodziło mi o dźwięki dobiegąjące ze stereo w samochodzie, głuchy stukot, a potem liczby wykrzykiwane przy akompaniamencie dzikich wrzasków i złorzeczeń.

-              Strzałki - wyjaśnił i zgasił radio. - Zaprosiłbym pana do środka, ale matka jest posunięta w latach. Masz pan. Poczytąj pan sobie.

Siedziałem więc z tyłu Cavaliera, a mój kierowca poszedł odwiedzić matkę. W rzeczywistości robił coś zupełnie innego. Mianowicie (jak mi później wyznał z dumą) posuwał na taczkę skąpo odzianą Analiese Furnish po salonie, podczas gdy jej aktualny opiekun, pracujący na nocną zmianę, spał legendarnie głębokim snem w pokoju na piętrze.

Trzymałem w rękach czterostronicową broszurę wciśniętą mi przez mordercę (chociaż, oczywiście, nie był jeszcze mordercą. Sporo miał przed sobą). Z tyłu widniało kolorowe zdjęcie królowej, a na nim niezręcznie nadrukowany flakon perfum: Bezwstyd - firmy Ambrosio.

Z przodu widniało czarno-białe zdjęcie mojego kierowcy 1 nie budzącym zaufania uśmiechem. KEITH TALENT, a pod spodem:

*              Usługi szoferskie i kurierskie

*...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin