Chalker Jack L. - Świat Studni 03 Poszukiwanie.txt

(555 KB) Pobierz
Chalker Jack L. - Świat Studni 03 Poszukiwanie


Spis treści
Wojny w Świecie Studni, część II
Makiem
Strefa Południowa
Strefa Północna
Glathriel
Dasheen
Glathriel
Strefa Południowa
Glathriel
Agitar
Everod u wybrzeży Ecundo
Nocha
Ecundo
Hookl
Wuckl
Oolakash
Wuckl
Niedaleko granicy między Ecundo i Wuckl
Hygit, główny port Wuckl
Mucrol
Strefa Południowa
Biuro Ortegi, Strefa Południowa
Ambasada Yax, Strefa Południowa
Yugash, a potem Masjenada
Droga przez Oyakot do granicy Pugeesh
Wohafa
Bozog, kosmodrom pięć godzin później
Kompleks startowy, cztery godziny później
Bozog, kosmodrom następnego dnia
Na pokładzie wahadłowca Nowa Harmonia
Nowe Pompeje
Po drugiej stronie mostu
Strona Spodnia
Wierzchołek
Strona Spodnia
Wierzchołek
Strona Spodnia
Na pokładzie wahadłowca
Bezimienna gwiazda w M-51
DODATEK I: RASY PÓŁKULI POŁUDNIOWEJ
DODATEK II: RASY PÓŁKULI PÓŁNOCNEJ
A także ku pamięci tych, którzy umarli...
Johna W. Campbella juniora,
	który nauczył mnie pisarskiego rzemiosła,
Augusta W. Derletha,
	który zawsze wykazywał zainteresowanie,
Clarka Ashtona Smitha,
	który miewał przedziwne, zaraźliwe sny,
Seaburya Quinna,
	który otaczał taką samą opieką przyjaciół, jaką przyjaciele jego,
Edmonda Hamiltona,
	cudownego człowieka, któremu podobała się Studnia,
Rona Ellika,
	który powinien żyć tak długo, by to zobaczyć,
H. Beama Pipera,
	który nigdy nie był nadmiernie zajęty,
i tym dwóm, nie chcącym się podporządkować nikomu, indywiduom — H. P. Lovecraftowi i Stanleyowi G. Weinbaumowi, którzy nawiedzali te pola, zanim przyszedłem na świat.


Wojny w Świecie Studni, część II 
Część pierwszą tej niezwykle obszernej powieści można znaleźć w książce pod tytułem Wyjście (Ballantine/A Del Rey Book, 1978). Wprowadzenie, Północ przy Studni Dusz (1977), można przeczytać przed lekturą albo po lekturze niniejszej książki. Wojny w Świecie Studni w zamyśle miały być jednym tomem, jednakże opublikowano je w dwóch częściach, a to z powodu ich obszerności. By jakoś uporać się z tym podziałem, każdą część napisano tak, aby można je było czytać oddzielnie. Jednakże w idealnym świecie — Wyjście powinno się przeczytać najpierw.
Kirbizmith, sześciokąt na południe od Overdark 
Na drogach o zmroku niebezpiecznie bywa wszędzie, lecz tutaj, w Świecie Studni, w nietechnologicznym sześciokącie, którego mieszkańców, aktywnych tylko za dnia, ogarniała po zachodzie słońca śpiączka, pozbawiając dosłownie przytomności, było szczególnie groźnie. Warunki atmosferyczne, zbliżone do umiarkowanego klimatu Półkuli Południowej, w przeciwieństwie do tylu innych miejsc, sprzyjały egzystencji każdej niemal rasy Natura wyposażyła Kirbizmicjan w skuteczne środki obronne; nikt, kto chciał zachować zmysły i dobre zdrowie, nie mógł ich nawet dotknąć. Nic jednak nie chroniło przybysza, nierozsądnego na tyle, by po zachodzie słońca wędrować ciemnymi, choć dobrze oznakowanymi szlakami.
Tindler był takim głupcem. Z wyglądu podobny do gigantycznego pancernika o długich, zakończonych pazurami łapach, służących mu do chwytania i poruszania się, wędrował drogą, pewny, że gruba skorupa zdoła ochronić go przed każdym mieszkańcem tego nietechnologicznego sześciokąta, a przystosowany do ciemności zmysł wzroku w porę ostrzeże go przed każdą pułapką.
— Pomóżcie mi! Och, proszę! Niech ktoś mi pomoże! Na pomoc! — rozległo się błagalne wołanie. Wysoki, dziwny głos przeszył ciemności. Jego brzmienie świadczyło najwyraźniej o tym, że został przetworzony w translatorze. Sam Tindler, będąc wędrującym w odległe strony negocjatorem handlowym, korzystał z podobnego urządzenia. Gdy obaj, zarówno mówiący, jak i słuchający, używali translatora, głos nabierał dodatkowej sztuczności.
— Na pomoc! Błagam! Niech ktoś mi pomoże! — tuż przed nim znów odezwał się tajemniczy głos. Tindler stał się czujny, odruchowo spodziewając się pułapki, zastawionej przez rozbójników, których obecność w tym rejonie zgłaszano w raportach. Co gorsza obawiał się, że ktoś przez nieuwagę potrącił jedno z tych wielkich drzew, które, jak sześciokąt długi i szeroki, rosły wspierając się o siebie nawzajem. To właśnie byli Kirbizmicjanie — we własnej osobie — niezdolni do ruchu, przemieszczający się jedynie drogą wymiany mózgów i wchłaniający umysł każdego, kto by ich dotknął bez przyzwolenia.
Nagle to dostrzegł — niewielki, leżący na drodze kształt. Stworzenie, mające ponad siedemdziesiąt centymetrów długości, było kłębkiem jasnoczerwonego, nakrapianego złotem futra. Budową przypominało nieco małą małpkę. Jego puszysty, lisi ogon był prawie tak długi jak korpus. Gdy Tindler ostrożnie przysuwał się coraz bliżej, stworzenie — jakiego do tej pory jeszcze nigdy nie widział — wydało z siebie cichy jęk. Wtedy zauważył, że jedna z jego tylnych łap sterczy pod dziwnym kątem — niemal na pewno złamana.
Rozmiary Tindlera uniemożliwiały mu ukrycie swojej obecności. Leżące na drodze stworzonko odwróciło głowę i wlepiło w niego spojrzenie okrągłych jak paciorki oczu, osadzonych w dziwacznej, zakończonej malutkim dziobem twarzy, zupełnie przypominającej sowę.
Tindler zatrzymał się, rozglądając ostrożnie dookoła. Pomimo to, że doskonale widział w ciemnościach, nie dostrzegł żadnej innej, formy życia prócz zwalistych, wiecznie milczących, drzewiastych stworzeń. Z ich strony nie musiał się niczego obawiać, jeśli nie zboczył z drogi.
Ciężko stąpając, zbliżył się powoli do złożonego boleścią stworzenia. Z pewnością ktoś jego rozmiarów nie musiał się bać czegoś tak niewielkiego i kruchego.
— Co się stało, przyjacielu? — zawołał, starając się, by w głosie zabrzmiało jak najwięcej troski i gotowości niesienia pomocy. Stworzonko zajęczało ponownie.
— Bryganci, panie! Złodzieje i łajdacy zasadzili się na mnie jakieś pół godziny temu. Zabrali sakiewkę, obrabowali ze wszystkiego, zwichnęli nogę w stawie, co sam możesz zobaczyć, i porzucili na pastwę samotnej śmierci w ciemności!
Tindler poczuł się głęboko poruszony tarapatami, w jakie popadło to biedactwo.
— Posłuchaj, być może zdołam umieścić cię na mojej skorupie — zaproponował. — Może i będzie bolało, ale do granicy Bucht i do wysokotechnologicznego szpitala nie jest daleko.
Stworzonko ucieszyło się.
— Och, jakże jestem) ci wdzięczny, łaskawy panie! — wykrzyknęło uszczęśliwione. — Ocaliłeś mi życie!
Dwoje oczu na końcu długiego, wąskiego ryja Tindlera zbliżyło się do maleństwa.
— Powiedz mi — rzekł Tindler, sam w niemałym stopniu zaniepokojony — jak wyglądały potwory, które dopuściły się tego czynu.
— Było ich trzech, panie. Dwaj z nich byli olbrzymi i niemal niewidzialni. Nie można ich było dostrzec, dopóki się nie poruszyli!
Tindler uważał, że trochę trudno w to uwierzyć, ale czyż w przypadku Kirbizmicjan nie było podobnie? W Świecie Studni wszystko było możliwe.
— A trzeci? — ponaglił Tindler. — Czy różnił się od pozostałych dwóch? Przypomnij sobie, przed nami długa podróż.
Stworzonko przytaknęło kiwnięciem głowy i spróbowało dźwignąć się odrobinę. Spojrzało Tindlerowi prosto w oczy, zaledwie ułamek centymetra od jego nozdrzy.
— Wyglądał dokładnie tak jak ja!
I zanim wielki, opancerzony stwór zdążył zareagować, w chwytnej, lewej stopie sowo-małpy pojawił się dziwnie wyglądający pistolet. Kudłate zwierzę nacisnęło spust i z pistoletu wytrysnął wielki obłok żółtawego gazu. Odbyło się to wszystko zbyt raptownie i zbyt blisko; klapki nozdrzowe Tindlera nie zdążyły się na czas zacisnąć.
Kiedy Tindler tracił przytomność, od otoczenia, gdzie do tej pory niczego nie można było zauważyć, odróżniły się dwa olbrzymie kształty i zaczęły się do nich zbliżać. Usłyszał jeszcze głos tego małego, krzyczącego w tamtym kierunku.
— Hej, Doc! Bądź gotów! Ten posiada translator!


Makiem 
Nazywał się Antor Trelig i wyglądem przypominał gigantyczną żabę. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, w Makiem wszyscy przypominali wyglądem gigantyczne żaby.
Pierś Treliga naznaczono tatuażem Wielkiej Rady Światów. Ze swego biura w pałacu mógł objąć wzrokiem wielkie miasto Druhon — tętniące życiem średniowieczne centrum dla dwustu pięćdziesięciu tysięcy Makiemów — a poniżej niego wielkie jezioro, w którym odbijały się światła miejskich latarni gazowych oraz bajkowa iluminacja zamku. Żyjący na lądzie Makiemowie mogli w razie potrzeby zanurzać się w jego wodzie, długo nurkować dla odprężenia i przez jeden cudowny tydzień, raz do roku — bezpłciowi na co dzień — rozmnażać się.
Po obu stronach jeziora majaczyły, jak cienie nocy, wysokie góry, tworząc poszarpane obramowanie olbrzymiej gwiezdnej mgławicy, odbijającej się w jeziorze. Niebo Świata Studni było niezwykłe w stopniu niewyobrażalnym: nad Półkulą Południową górowały rozdęte gromady chmur i kłęby obłoków gazowych, przez które prześwitywała gęsta od gwiazd mgławica. Odzwierciedlało to położenie Studni w pobliżu środka galaktyki. Trelig, rozparty na leżaku, podziwiał nie raz ten widok ze swego balkonu. Żaden inny nie mógł się z tym równać.
Zza pleców dobiegł go szmer, lecz nie oderwał oczu od panoramy. Tylko jedna osoba mogła wejść do jego biura bez przeszkód i bez obawy.
— Nigdy nie dałeś za wygraną, prawda? — Głos za jego plecami był nieco bardziej miękki niż jego własny, lecz przebijała z niego nieugiętość, wskazująca, że jego żona, Burodir, jest nie tylko ślicznotką.
— Wiesz dobrze, że nie — powiedział to niemal z westchnieniem. — I nigdy do tego nie dojdzie. Nie mogę na to pozwolić. Na przykład teraz, kiedy można tę przeklętą rzecz zobaczyć, dręczy mnie, niemal drwi, rzuca mi wyzwanie. — Wskazał w noc błoniastym palcem, zakończonym pazurem.
Usiadła obok niego. W swoim związku nie kierowali się romantyzmem. Wyszła za niego, ponieważ jej ojciec, dysponujący władzą w cieniu tronu, musiał mieć cudzoziemca na oku. Chociaż wieść niosła, że starzec zadławił się na śmierć zepsutym morkczerwiem, ona była głęboko przekonana, że to Antor Trelig w jaki...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin