Armstrong Campbell - Frank Pagan 01 Jig.rtf

(3060 KB) Pobierz

Armstrong Campbell

JIG

 

 

Szerokość geograficzna 40 N, długość 70 W

Ilekroć Kurier znajdował się na pokładzie, kapitan Liam O’Reilly nie był zachwycony podróżą. Mruczący monosylabami niczym grabarz przez całą drogę, od wybrzeża Maine do miejsca wyładunku w zachodniej Irlandii, Kurier rzadko opuszczał swą maleńką kajutę. W tej podróży miał co najmniej trzy teczki, każdą zamkniętą i przykutą łańcuchem do pojedynczej bransolety na przegubie. Zazwyczaj przewoził tylko jedną, którą ściskał kurczowo przez całą podróż. Trzy teczki utrudniały mu utrzymanie równowagi. Gdy w porze lunchu wyszedł na pokład, dwadzieścia kilometrów od wybrzeża Maine, wyglądał bardzo niezdarnie; jego chude ciało przechylało się tylko na jedną stronę.

Dlaczego tym razem przewozi aż trzy teczki? Liam O’Reilly rozważał ten problem, stojąc na mostku i wsłuchując się w stukot silników statku. Był ciekaw, ile razy dwutysięcznik „Connie O’Mara”, musi przepłynąć Atlantyk, zanim zostanie całkowicie rozebrany i odnowiony. Ta gnijąca stara balia zaczęła swą karierę w 1926 roku, przewożąc różne rodzaje rud wokół Przylądka Dobrej Nadziei.

Kiedy w 1963 roku O’Reilly wygrał w Panamie z kilkoma podejrzanymi maklerami okrętowymi całą pulę w pijackiej, bezpardonowej grze w pokera, od razu wpadł na pomysł, że odda statek Sprawie. Początkowo Sprawa nie kwapiła się z zaakceptowaniem wspaniałomyślności 0’Reilly’ego ze względu na koszty związane z utrzymaniem tego typu jednostki. Ale statek to statek, nawet gdy wygląda jak wielkie pływające łajno i przecieka jak sito. W czasie dwudziestu rejsów O’Reilly przewoził nim broń automatyczną, materiały wybuchowe oraz — gdy na pokładzie był Kurier — znaczną gotówkę przeznaczoną na wydatki dla Sprawy. Wszystko odbywało się bez żadnych problemów i O’Reilly był z tego dumny.

Zapalił małe czarne cygaro. Na moment pojawił się księżyc, po czym niebo ponownie pociemniało. O’Reilly miał wielką ochotę iść na śródokręcie i popatrzeć na Kuriera, ale wstrzymał się, ponieważ obowiązywała niepisana zasada, iż należało Kuriera zostawić w spokoju. chyba że prosił o filiżankę słabej herbaty darjeeling, do której przywykł.

Cholerny facet! — myślał O’Reilly. Wywierał zły wpływ na niewielką załogę „Connie”. Nosił ze sobą swój los, tak jak niektórzy noszą zapasową paczkę papierosów. Możliwe, że to wygląd Kuriera sprawiał, iż ludzie uświadamiali sobie własną śmiertelność. Czuło się, że dokładnie tak musi wyglądać ktoś, kto zwłokom pudruje twarz

i              czesze włosy, aby człowiek właściwie wyglądał w trumnie w momencie zmartwychwstania.

O'Reilly przechadzał się po pokładzie. Marcowa noc była bardzo chłodna. Wciągnął do płuc lodowate morskie powietrze. Popatrzył na czarny Atlantyk. Wróg, przyjaciel. Żona, kochanka. Życie, śmierć. Ciemna, bezkształtna natura posiadała symetrię, którą zrozumieć mógł jedynie człowiek pokroju Liama O’Reilly’ego. Wyrzucił zgasłe już cygaro za burtę. Usłyszał na pokładzie czyjeś kroki.

Rozpoznał Houlihana, młodego marynarza. Chłopak płynął na „Connie” dopiero drugi raz. Liam O’Reilly stawiał na wiek i doświadczenie, ale były momenty, kiedy należało się zadowolić tym, co jest.

              Facet właśnie poprosił o herbatę — zameldował Houlihan.

Jego akcent powiedział O’Reilly’emu, że marynarz pochodzi

z Galway.

              Zrób słabą. Tylko taką pija. Im bardziej przypomina szczyny, tym bardziej mu smakuje.

              Tak jest, kapitanie.

Houlihan zniknął cicho w głębi pokładu. O’Reilly, wydłubując tytoń spomiędzy zębów, wsłuchiwał się w miarowy łoskot silników. Odgłosy swego statku znał równie dobrze jak bicie własnego serca. Zrobił kilka kroków, miał wrażenie, iż maszyny terkoczą wewnątrz jego czaszki. I wtedy właśnie zrozumiał, że nie wszystko jest w porządku, że coś było nie tak w panującej wokół ciemności.

Drugi mechanik był niskim człowiekiem o ostrych rysach. Nazywał się Waddell. Nosił stary, poplamiony smarem kombinezon i wełniany, naciągnięty na uszy kapelusz. Waddell nie odczuwał panującego w maszynowni upału. Spojrzał na zegarek. Była za dwie dziewiąta.

Dokładnie o dziewiątej miał zatrzymać silniki „Connie”.

Brudną ręką przetarł zaoliwioną twarz. Słuchał sapania maszynerii. Udał, iż sprawdza zawory i wskaźniki ciśnienia. Brannigan, główny mechanik, pił kawę z cynowego kubka, kartkując stare wydanie The Irish Times. Z kieszeni kombinezonu Waddell wyciągnął wielki klucz

i              zważył go w dłoni.

Odwrócony do niego tyłem Brannigan siorbnął kawę i powiedział coś na temat tego, o czym czytał akurat w gazecie. Waddell go nie słuchał. Był zajęty myślami o piractwie, choć to słowo było mu obojętne. Większość życia spędził w maszynowniach statków, zatem podobnie jak lekarz, który ma zabić swego pacjenta, ze wstrętem myślał o wyłączeniu właśnie tego systemu, za którego sprawną pracę mu płacono. Spojrzał na tył głowy głównego mechanika, pomyślał, że współpraca układała im się zawsze dobrze. Wielka szkoda.

Wpatrywał się w klucz.

Schylił głowę, przeszedł pod zwisającą rurą i uderzył Ollie’ego Brannigana tuż nad uchem. Główny mechanik jęknął, ale nie upadł. Przeciwnie, odwrócił głowę i zaskoczony spojrzał na Waddella.

Ten mruknął i uderzył Brannigana ponownie, tym razem prosto w nos. Nagle twarz bitego zalała krew. Upuścił cynowy kubek

i              gazetę, osunął się na podłogę i zakrył twarz rękami, a z jego ust wydobył się jęk.

Jezu Chryste! Waddell musiał uderzyć trzeci raz.

Usłyszał, jak metal roztrzaskuje czaszkę; główny mechanik umilkł rozciągnięty na zaoliwionej podłodze. Waddell, cały spocony, upuścił klucz.

Była minuta po dziewiątej.

Człowiek znany jako Kurier w podróży miał zwyczaj nucić sobie pod nosem dla zabicia czasu. Dysponował silnym barytonem, lecz niewiele osób o tym wiedziało, ponieważ musiał zachować anonimowość. Pochodził z rodziny, w której od pokoleń mężczyźni potrafili czysto śpiewać. Czyż to nie jego dziadek, Daniel Riordan, u schyłku stulecia objeżdżał sale koncertowe, wprawiając w zachwyt całą Irlandię? Kurier wiedział, iż nigdy nie będzie tak znakomity jak Wielki Riordan, a jednak odczuwał dumę z powodu swego głosu.

Nawet teraz, kiedy zapukano do drzwi kabiny, był w połowie jednej ze swych ulubionych piosenek Ona szła przez rynek.

A gdy szła do domu, pierwsza gwiazda już świeciła.

Jak łabędzica wieczorem, fale jeziora pieściła...

Drzwi się otworzyły.

              Herbata dla pana — powiedział młody marynarz.

              Nie przypominam sobie, żebym zamawiał herbatę — odparł Kurier. Zastanawiał się, czy młody człowiek słyszał jego śpiew. Taka możliwość wprawiła go w lekkie zakłopotanie. Przyglądał się, jak marynarz stawia tacę na stoliku obok koi.

              Kapitański rozkaz, proszę pana. Czy potrzeba panu czegoś jeszcze?

Kurier nie odpowiedział. Skinieniem głowy dał do zrozumienia, iż pragnie zostać sam. Zauważył, że marynarz — zdaje się Houlihan — przed opuszczeniem kajuty obrzucił spojrzeniem trzy teczki. Łańcuszki okręcające przegub Kuriera zabrzęczały, gdy sięgnął po kubek z herbatą. Wkurzały go te cholerne teczki. Najszczęśliwszy był wtedy, gdy się ich pozbywał. Nie poczuje się dobrze, dopóki w Irlandii Finn ich nie odbierze.

Powoli popijał herbatę. Wydawało mu się nieco dziwne, że O’Reilly uznał za stosowne ją przysłać, nie był przecież uosobieniem uprzejmości.

Miała dziwny smak. Czyżby za dużo cukru?

Wypił drugi łyk i poczuł, że krew uderza mu do głowy, mgła przesłania oczy, a serce ściska bolesny skurcz; tracił równowagę. Czuł się tak, jakby miał eksplodować. Nie mógł oddychać, w gardle tkwiło coś twardego i bardzo gorącego. Usiłował wstać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Ześlizgnął się z krawędzi koi na podłogę, słyszał brzęk spadającej za sobą tacy.

Leżał usiłując wciągnąć powietrze do płuc, próbował rozwiązać czarny krawat. Zdawał sobie sprawę z dwóch rzeczy.

Po pierwsze, że umiera.

Po drugie, że na statku zapanowała śmiertelna cisza i zamarł stukot silników.

Ten sam nagły brak hałasu zmroził kapitana O’Reilly’ego. Najpierw automatycznie znalazł odpowiedź. Pieprzone silniki wysiadły, spodziewał się tego już od dłuższego czasu. Lecz wtedy uświadomił sobie coś jeszcze.

W dali, około stu metrów od „Connie” pojawił się jak duch biały jacht. Nie miał żadnych świateł i O’Reilly odniósł dziwne wrażenie, że pokład tajemniczego jachtu jest pusty, że jednostka wypłynęła z ciemności jak statek widmo niosący na pokładzie szkielety zmarłych marynarzy. Groźnie unosił się w ciemności i zdawało się, że ledwie

przesuwa się po wzburzonym morzu. O'Reilly nie dostrzegł żadnej bandery, znaków identyfikacyjnych, nazwy na dziobie, nigdzie nie było śladu życia. Jacht pojawił się znikąd, cichy i anonimowy. O’Reilly wpatrywał się w ciemność. Łódź miała na oko ze dwadzieścia metrów długości i silnik diesla, jednak kapitan nie mógł się o tym upewnić, dopóki księżyc nie wychyli się zza chmur i nie da choć tyle światła, aby O’Reilly w panujących ciemnościach przestał czuć się jak ślepiec ze ściśniętym gardłem.

Bądź ostrożny, O’Reilly. Uważaj.

Wszedł na mostek i otworzył skrytkę z bronią, w której leżało dziesięć pistoletów i sześć półautomatycznych karabinów. Wziął jeden z półautomatów. Zobaczył, że jacht dryfuje ku „Connie”, jak gdyby ten, kto stanowił załogę tego przeklętego draństwa, uważał, że spowodowanie kolizji jest jedynym godnym uwagi celem.

O’Reilly ogłosił alarm. Niemal natychmiast usłyszał tupot biegnącej po pokładzie załogi. Niektórzy marynarze zbudzeni ze snu mieli na sobie tylko ciepłą bieliznę. Rozdał broń, rozkazał jednak otworzyć ogień dopiero, gdy da znak. Potem znów zajął się obserwacją białego jachtu.

Siedemdziesiąt metrów...

Sześćdziesiąt...

Pojawienie się tej jednostki mogło być zbiegiem okoliczności; choć nie była to pogoda na przypadkowe wypady w morze, mógł zabłąkać się zbyt blisko „Connie” jakiś niefortunny turysta czy jakiś zadufany ważniak w białej czapce i rozpinanym blezerze z tłustą żoną w bikini. Nigdy nie można być pewnym. O'Reilly już od dawna żył w przekonaniu, że któraś z tych podróży skończy się źle, że przerwana zostanie przez władze brytyjskie, amerykańskie lub ewentualnie diabelskie współdziałanie obu.

Podpływali coraz bliżej.

Pięćdziesiąt metrów...

Czterdzieści...

O’Reilly zmrużył oczy. Przelotnie pomyślał o „Mary Celeste” *. Może ten jacht to coś w tym rodzaju? Opuszczony statek. Wszelkie znaki życia w nie wyjaśniony sposób zniknęły. Jedna z tajemnic oceanu, których było tak wiele i wszystkie nieodgadnione.

Dwadzieścia pięć metrów.

*              \\\

Dwadzieścia.

Uniósł rękę. Teraz już nie było innej możliwości niż otwarcie ognia. Cóż innego mógł zrobić, biorąc pod uwagę znaczenie teczek przewożonych przez Kuriera oraz nagły strach, jaki opanował i zmroził do szpiku kości jego samego? I co się do diabła dzieje z tymi przeklętymi silnikami?

Zanim zdążył opuścić rękę, dając sygnał załodze do otwarcia ognia, na jachcie rozbłysły ostre, białe światła szperacza. Oślepiony O’Reilly odwrócił głowę od blasku.

Wtedy rozpoczęła się strzelanina.

Rozświetliła atlantycką noc tysiącami ogników przecinających plugawe ciało „Connie”, druzgocząc szyby mostka, waląc w kadłub — nieustanna kanonada, która zdawała się trwać wiecznie, jak gdyby ktoś, kto pociągał za spust, robił to z absolutną determinacją.

O’Reilly leżał na mostku twarzą do podłogi i słuchał wycia wiatru nad głową. Wokół słyszał jęki jeszcze żyjących członków załogi. Pozostali znajdowali się tam, gdzie tylko Bóg lub dobry przedsiębiorca pogrzebowy mogli być im pomocni.

O’Reilly, którego jedyną ranę stanowiło zadraśnięcie czoła kawałkiem szkła, leżał bardzo spokojnie. Myślał teraz o Kurierze. Był tylko jeden powód, aby w ten sposób atakować „Connie” — to, co posiadał przy sobie Kurier. Cóż jeszcze mogłoby skłonić do przejęcia tej przerdzewiałej balii? Tylko szaleństwo, kompletne szaleństwo.

Wielki Boże, jak mógł pomóc Kurierowi, jeśli nie był w stanie pomóc samemu sobie? Co powinien zrobić? Sczołgać się z mostka

i              chyłkiem odprawić Kuriera w szalupie ratunkowej?

Strzelanina ustała.

Cisza, która teraz wypełniała noc, była głęboka i absolutna.

O’Reilly kątem oka zerknął na światła szperaczy. Z trudem dostrzegał jacht. Wiedział, co to było — maskarada, wilk w owczej skórze, kanonierka ucharakteryzowana na luksusowy jacht.

Dźwignął się na kolana. Tu i ówdzie, zaskoczeni przez kule po wyjściu na pokład, leżeli martwi członkowie załogi. Jeden czy dwóch śmiertelnie rannych czołgało się po pokładzie jak szczury. O’Reilly bardzo im współczuł. Pomyślał o wdowach i sierotach, których ten cholerny jacht nagle przysporzył, i jego żal przerodził się w furię. Do diabła z tym! Do diabła z tym wszystkim!

Podniósł półautomat i już miał zasypać biały jacht gradem pocisków, gdy usłyszał z tyłu czyjś głos i coś twardego wbito mu w skroń.

              Na pańskim miejscu odłożyłbym ten karabin, sir.

O’Reilly odwrócił się i zobaczył stojącego za nim młodego marynarza.

              Dobrze — powiedział O’Reilly. Pistolet młodego człowieka wycelowany był prosto w jego głowę.

              Już po wszystkim. — Marynarz uśmiechnął się.

              Houlihan. Ty zdradziecki skurwysynu.

Houlihan milczał. O’Reilly odłożył broń.

              Czy mam czas na modlitwę? — zapytał. Zaschło mu w ustach. Gdzieś obok jeden z członków załogi wrzeszczał w agonii. Krzyki umierającego człowieka są straszne. Mój Boże...

              Oczywiście, że pan ma, jeśli jest pan wierzący — odpowiedział Houlihan i oddał dwa strzały w głowę Liama O’Reilly’ego.

Houlihan wszedł do kajuty Kuriera. Jego ciało leżało obok koi. Miał szeroko otwarte oczy i usta wykrzywione bólem. Ręka spoczywała na szyi, twarz przybrała kolor krwistej czerwieni. Nogi trupa były podkurczone, a biała koszula poplamiona herbatą darjeeling.

Houlihan pochylił się nad ciałem. Sprawdził teczki; każda miała zamek szyfrowy. Pomacał łańcuszek przykuty do przegubu martwej ręki. Następnie z kieszeni wyciągnął długi zębaty nóż.

Zabrał się do pracy.

MëMÜ

Londyn

Frank Pagan wysiadł ze swego camaro model 1982 i zlustrował ciemną ulicę, utworzoną przez rząd tarasowo opadających, przylegających do siebie domków. W oknach widać było pulsującą bladoniebieską poświatę telewizorów. Od czasu do czasu za zasłoną przemknął cień. Ta niechlujna uliczka na peryferiach londyńskiej Hammersmith przypomniała Paganowi o jego pochodzeniu. Urodził się i wychował przy ulicy niemal identycznej, choć w jego pamięci domy z dzieciństwa nie jawiły się tak małe i ponure jak te, które teraz oglądał. Tarasy wąziutkich mieszkań. Tryumf architektury klasy robotniczej.

Cicho zatrzasnął drzwiczki i poszedł w kierunku budynku przy Eagelton Street oznaczonego numerem 43. Zatrzymał się tylko raz, aby popatrzeć w stronę końca ulicy, gdzie stał samochód Wydziału Specjalnego Scotland Yardu z cywilną rejestracją. Ostentacyjny pedał — pomyślał Pagan. Nic bardziej nie przypomina wozu policyjnego niż samochód, który ma sprawiać wrażenie cywilnego. Ten znalazł się w pobliżu oficjalnie, aby stanowić „ubezpieczenie”, zupełnie jakby jego pasażerowie byli strzelcami wyborowymi, a Pagan przewożącym kosztowności agentem Wells Fargo Company.

Znalazł numer 43, dwukondygnacyjny tarasowy dom, zbudowany w późnych latach trzydziestych. Przeszedł wzdłuż podjazdu i zastukał. Za drzwiami dało się słyszeć szuranie i po chwili uchylono je na kilka centymetrów. W szparze pojawiła się czerwona twarz o surowym wyglądzie źle obranego ziemniaka.

Pagan postąpił krok do przodu i popchnął energicznie drzwi. Kartoflana gęba przybrała ponury wyraz.

Wszedł do małego salonu, w którym czuło się wilgoć. Telewizor był włączony. Pagan wyłączył go natychmiast i pokój pogrążył się w ciemności.

              Zapal światło, Charlie — powiedział.

Charlie Locklin, ubrany w koszulkę z krótkimi rękawkami i szare flanelowe spodnie, zapalił lampę. Jej podstawę stanowiła żółta rusałka | ceramiki. Pagan usiadł i założył nogę na nogę.

Charlie Locklin w dalszym ciągu stał. Bez włączonego telewizora czuł się tak całkowicie zagubiony jak człowiek, który stracił jedyne połączenie z rzeczywistością. Wsunął ręce do kieszeni spodni podtrzymywanych przez postrzępiony skórzany pasek.

              Musimy porozmawiać, Charlie.

              Cóż mogę ci mieć do powiedzenia? — zapytał posępnie Charlie Locklin. Mówił z akcentem stanowiącym mieszankę dublińskiego

i              odmiany cockneya.

              To i owo. — Pagan rozglądał się po pokoju zastawionym plastikowymi meblami. — Świetne mieszkanie, Charlie.

Charlie Locklin wyglądał na przezornego, być może zresztą taki był. Pod podłogą trzymał tuzin ręcznych granatów, a starego lugera w dobrym stanie ukrywał pod pudlami na strychu. Odsłonięte ramiona tego silnego mężczyzny ozdabiały liczne tatuaże. Serca, kwiaty i węże wykonane tak paskudnym tuszem, jakby były dziełem półślepego tatuażysty w jakiejś rozpadającej się nadmorskiej mieścinie. Pagan już dawno doszedł do wniosku, iż coś wybitnie plugawego tkwiło w Locklinach tego świata. Potrzebowali plugastwa, aby snuć swe ponure, zbrodnicze plany, tak jak mucha potrzebuje zgnilizny dla swoich larw.

              Nie podoba mi się, gdy tu przychodzisz — powiedział Locklin.

              A mnie się nie podoba, gdy tu jestem, Charlie. — Pagan wstał, podszedł do okna i rozchylił zasłony. Nędzna, mała uliczka, z oknami błękitnymi od poświaty telewizorów zamrugała do niego. Sześć kilometrów stąd znajdowało się więzienie Jej Królewskiej Mości w Wormwood Scrubs; wspaniałe miejsce. — Wysadziłeś coś w powietrze ostatnimi czasy, Charlie? Bawiłeś się materiałami wybuchowymi?

              Nie wiem, o czym mówisz.

              Wczoraj wieczorem ktoś wysadził samochód przy Mayfair. Ładny samochód, jaguar. Na nieszczęście w środku siedział człowiek.

              Ja za to nie odpowiadam — Charlie Locklin sprawiał wrażenie zakłopotanego.

Zapadła cisza. Pagan popatrzył na stojący na kominku zegar. Był oprawiony w imitację marmuru i zatrzymał się dziesięć po czwartej. Paganowi zdawało się, że zegar nie chodzi już od lat, i w tym żałosnym, małym domku musi być zawsze dziesięć po czwartej.

15

              Potrzebuję kilku informacji, Charlie. Chcę, byś ruszył mózgiem. Takim, jaki masz.

Charlie Locklin wziął papierosa z pogniecionej paczki, zapalił, puszczając obelgę mimo uszu.

              Nie mam ci nic do powiedzenia, Pagan.

              Niedaleko od miejsca, gdzie tak sobie teraz siedzimy, jest więzienie zwane Scrubs. Nie jest to przyjemne, nie jest to miłe, nie jest to nawet bezpieczne miejsce, zwłaszcza dla kogoś z twoimi szczególnymi powiązaniami politycznymi. Charlie, chłopcze, Scrubs ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin