Zima.pdf

(899 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
WŁADYSŁAW STANISŁAW REYMONT
ł
Część druga — Zima
Nadchodziła zima…
— jeszcze się barowała¹ z jesienią i porykujący tłukła po sinych dalach jako ten zwierz
srogi i głodny, że nie wiada było, kiej przeprze a skoczy i lutymi kłami weżre się we świat…
— jeszcze czasami prószył śnieg nikły, płowy — jesienny śnieg… — jeszcze przycho-
dziły dnie osłupiałe, chorością sine, ckne, stękliwe, oropiałe i zgoła lamentem przejęte,
a lodowym światłem mżące — dnie trupie, że ptactwo z krzykiem uciekało do borów,
trwożniej bełkotały wody i toczyły się leniwo, jakby strachem stężałe, ziemia dygota-
ła, a wszelaki stwór podnosił czujące, lękliwe oczy na północ — w niezgłębioną topiel
chmur…
— jeszcze noce były jesienne; oślepłe, głuche, zamętne, a pełne strzępów mgieł i brza-
sków gwiazd pomarłych — rozgniłe noce dygotliwego milczenia, przenikniętego zdu-
szonym krzykiem trwogi; pełne wzdychów bolesnych, szamotań, nagłych cichości, wy-
cia psów, targań marznących drzewin, żałosnych głosów ptactwa szukającego schronisk,
strasznych wołań pustek i rozstajów zgubionych w ciemnicy, łopotów jakichś lotów, cie-
niów zaczajonych pod ścianami zdrętwiałych chat, pełzających hukań, zjaw przerażają-
cych, nawoływań nierozeznanych, mlaskań okropnych, przeszywających jęków…
— jeszcze czasami, o zachodzie, z posępnych pól ołowianego nieba wyłupywało się
czerwone, ogromne słońce i spadało ciężko, niby kadź roztopionego żelaza, z której bu-
chały krwawe wrzątki i biły dymy smoliste, czarne, popręgowane gorejącymi żagwiami,
że świat cały stawał w łunach i w pożodze.
I długo, długo w noc dogasały i stygły na niebie krwawe zarzewia, aż ludzie mówili:
— Zima rośnie i na złych wichrach przyjedzie.
I rosła zima, rosła co dzień, co godzina, co to oczymgnienie².
Aż przyszła.
A najrychlej przyleciały zapowiednie wici.
Jakoś wnet po świętej Barbarze, patronce dobrej śmierci, o cichym, omdlałym za-
raniu, spadły pierwsze krótkie, trzepotliwe wiatry; obleciały ziemię ze skowytem jako te
psy węszące tropu, gryzły zagony, warczały w krzach³, poszarpały śniegi, potarmosiły sa-
dy, poomiatały ogonami drogi, wytarzały się po wodach i milczkiem urwały kajś niekajś⁴
co starszych strzech i ogrodzeń i jęły się zwijać a ze skomleniem uciekać na bory — a po
nich, zaraz na odwieczerzu⁵, zaczęły się wysuwać z mroków długie, świszczące i jakoby
kolczaste jęzory wichrów.
Wiały noc całą, a tak zasię skowyczały w polach kiej⁶ to stado zgłodniałych wilków;
a hulały rzetelnie, bo ano rankiem ziemia już dropiała⁷ spod stratowanych i wyżartych
¹
ar ać ię
— tu: siłować się, brać się za bary z kimś a. czymś.
²
z mg i i
— dziś popr.: okamgnienie.
³
i rz
(daw.) — krzew, krzak.
a ś i a ś
(gw.) — gdzieniegdzie.
d i z rz
(gw.) — popołudnie, pora przed wieczorem.
i
(gw.) — jak.
⁷dr
i ć
(neol.) — czas. utworzony od przym. dropiaty, tj. pstry, nakrapiany; znaczenie: pokryć się plamami,
cętkami.
Zima
Jesień
Noc, Strach
Słońce, Przeczucie, Omen
Wiatr, Pies
śniegów, gdzieniegdzie ino po dołkach i bruzdach bieliły się poszarpane płaty, a zagony
świeciły łysicami, drogi leżały skostniałe i przemarzłe, mróz zaś wżerał się ostrymi kłami
w ziemię, że dzwoniła jak żelazo — ale skoro dzień nastał, uciekły poszczekując, pokryły
się w lasach i w przyczajeniu dygotały skokiem napiętym, złym.
A niebo poczęło się zaciągać coraz mroczniej; chmury wypełzały ze wszystkich jam,
podnosiły potworne łby, przeciągały zgniecione kadłuby, rozwichrzały sine grzywy, zie-
lonawymi kłami błyskały i szły całym stadem — groźną, ponurą i milczącą ciżbą waliły
się na niebo; szły od północy czarne, olbrzymie góry, postrzępione, podarte, spiętrzo-
ne, rosochate, niby kupy borów podruzgotanych, przerwanych głębokimi przepaściami,
zasypanych zielonymi ławicami lodów, a parły się naprzód z dziką mocą, z głuchym po-
szumem; od zachodu, zza borów czarnych, nieruchomych wysuwały się z wolna sine,
obrzękłe zwały, prześwitujące gdzieniegdzie jakby ogniem, a szły jedna za drugą, rzę-
dem nieskończonym, ciągiem coraz większym, jakoby te klucze ptaków wielgachnych;
zaś od wschodu wywlekały się chmury płaskie, zrudziałe, przekrwione, przeropiałe, zgoła
paskudne, kieby⁸ te ścierwa przegniłe i ociekające posoką; i od południa szły, ino że zwie-
trzałe, czerwonawe, podobne do bajorów⁹ i trzęsawisk torfowych, a pełne pręg i gruzłów
sinych, pełne plam i rojowisk strasznych — jakby pełne tego gmerzącego¹⁰ robactwa;
a jeszcze i z góry, jakby z wygasłego słońca, spadały kłakami brudnymi, to sypały się bar-
wione jako te żużle stygnące — a wszystkie szły na siebie, stożyły się w góry przeogromne
i zalały niebo czarnym, strasznym kipiątkiem błota i rumowisk…
Świat z nagła poczerniał, cisza się uczyniła głucha, przygasły światłości, sine oczy wód
pomdlały, wszystko jakby zdrętwiało i stanęło w zdumieniu z przytajonym tchem, lęk
wionął po ziemi, mróz przenikał kości, strach chycił za gardziele, dusze padły w proch,
lute przerażenie załopotało nad wszelkim stworzeniem — widać było, jak zając gnał przez
wieś z rozwianą szerścią, to wrony z krzykiem przejmującym wpadały do stodół albo
i zgoła do sieni, psy wyły po przyzbach jak oszalałe, ludzie chyłkiem uciekali do chałup,
a nad stawem biegała ślepa kobyla z resztką wozu, tłukła się o płoty, o drzewa i z dzikim
kwikiem szukała stajni.
Ciemnica się rozlewała mętna, dusząca: chmury opadały coraz niżej, zwalały się z la-
sów rozkotłowaną gęstwą tumanów i toczyły się po zagonach jak te wody wzburzone,
rozhukane, straszne — uderzyły na wieś i zalały wszystko lodowatą, brudną mgłą; naraz
niebo się przedarło na środku i zajaśniało modrawo niby lustro studzienne, świst ostry
przeszył ciemności, mgły się skłębiły z nagła, a z pękniętej czeluści lunął pierwszy wicher,
a za nim już leciał drugi, dziesiąty, setny!
Wyły już stadami, lały się z tej gardzieli niby rzeki niczym nie powstrzymane, rwały
się jakby z łańcuchów i rozskowyczoną¹¹, wściekłą zgrają biły w chmury, rzucały się na
ciemnice i rozwalały je do dna, przeżerały na wskroś i rozmiatały niby tę słomę strupie-
szałą.
Wrzask poszedł po świecie, zamęt, szumy, świsty, kurzawa.
Chmury, stratowane ostrymi kopytami wichrów, uciekały jakby chyłkiem na bory
i lasy, niebo się przecierało, dzień znowu zaświecił ołowianymi oczami, stwór wszelki
odetchnął z ulgą.
Ale wichry wiały wciąż, bez mała całą niedzielę, a bez folgi żadnej ni przestanku. Dnie
to tam jeszcze jako tako człowiek strzymać wstrzymał, że to ino ci się wiedli na świat,
kogo potrzeba gnała, drugie zaś po chałupach siedzieli i końca wyglądali, ale noce były nie
do wytrzymania, a przyszły akuratnie jasne, rozgwiażdżone¹² i w górze ciche, ino na ziemi
wichura odprawiała diabelskie gody, jakby się naraz ze sto chłopa obwiesiło, że i zasnąć nie
było można, jakże, kiej szły takie ryki, trzaski, łomoty i hurkotania, jakby tysiące pustych
wozów a w pędzie największym przejeżdżało po grudzie, a te tętenty, od których ziemia
drżała, a te hukania Bóg wie czyje, te wrzaski, te wycia!
Obłok, Przyroda
nieożywiona
Strach
Wiatr
i
(gw.) — jakby.
a r
(forma gw.) — popr. forma D. lm: bajor.
¹⁰gm
rz
— tu: wijący się, pełzający we wszystkie strony.
z
— dziś popr.: rozskowytany.
¹¹r
z
¹²r
zg ia d
— dziś popr.: rozgwieżdżony.
ł
ł
 ł
C
i Część druga Zima
Chałupy trzeszczały, bo raz wraz wichura parła barami ściany, tłukła się o węgły,
podważała okapy, za przyciesie¹³ się brała, w drzwi tłukła jakby łbem, że niejedne pu-
ściły, szyby gnietła, aż trza było wśród nocy wstawać i przytykać poduszkami, bo darła
się do wnętrza z kwikiem kiej ta świnia uprzykrzona, a tak prażyła ziąbem, iż ludzie pod
pierzynami, a kostnieli!
Co się naród nacierpiał przez te dnie i noce, to i nie wypowiedzieć! A co szkód naro-
biła, to i nie zliczyć; poobalała płoty, powydzierała poszycia, u wójta prawie nową szopę
przewróciła, Bartkowi Kozłowi wzięła dach ze stodoły i poniosła w pola o dobre pół staja-
nia¹⁴, Winciorkom komin zwaliła, we młynie udarła kawał dranicowego dachu, a co strat
pomniejszych! Co drzew wyłamała w sadach i borach! Na wielkiej drodze wyrwała cosik
ze dwadzieścia topoli, że padły w poprzek kiej te trupy srodze pomordowane i obdarte.
W te wiejne i wrzaskliwe dnie Lipce były jakby wymarłe; wichura hulała po drogach
z taką mocą, że kto się ino wychylił z chałupy, wnet go przycapiała za łeb i waliła, gdzie
popadło — w rowy, o drzewa, na płoty ciepała, a nawet Jaśka Przewrotnego zwiała z mostu
do stawu, że ledwie się chłopak wygramolił, a dęła wciąż, sypała piaskiem i niosła gałęzie,
wióry, snopki z dachów, czasem i wierzchół pomniejszy, że leciały w kurzawie niby te
ptaszyska rozgonione i tłukły się o ściany, we świat gnały!
Najstarsi ludzie nie baczyli tak swarliwych i uprzykrzonych wiatrów.
Gnietli się też po zadymionych chałupach i swarzyli z ckności niemało, bo ciężko
było nosa pokazać za węgieł, tyla że co niecierpliwsze kobiety przebierały¹⁵ się raz wraz
chyłkiem pod płotami, niby to z kądzielą szły do kum, a głównie, bych pomleć ozorami
a nawyrzekać; chłopy zaś młóciły zawzięcie, spoza przywartych wrótni stodół biły cepy
od rana do późnego wieczora, mróz owarzył¹⁶ zboże, to łacniej się łuszczyło, a ino na
odwieczerzu, kiej wichura nieco folgowała, niejeden z parobków przemykał się z ćwiartką
jaką do karczmy.
A wichry wciąż jednako wiały i gryzły mrozem coraz krzepciej¹⁷, że już od tej wiejby
pozamarzały rzeczki i strugi, bagna stężały, staw nawet pokrył się przejrzystym, modrym
prawie lodem, tyle że ino przy moście, gdzie głębiej było, woda się jeszcze burzyła i nie
dawała, ale brzegi leżały już skute na moc, że trzeba było przyręble ciąć dla wodopojów.
Dopiero przed samą świętą Łucją przyszła odmiana.
Mróz sfolżał i ociepliło się zdziebko, wichry jakby zdychały, bo ino od czasu do czasu
przedmuchnęły świat, ale już miętsze¹⁸ i nie tak swarliwe, niebo zaś się wyrównało kieby
to pole zbronowane, a pokryte wielgachną siwą, zgrzebną płachtą, a tak nisko się opuściło,
iż jakby się na przydrożnych topolach wsparło. Ale posępnie było, szaro i głucho.
A skoro jeno przedzwonili na południe, zmroczało się nieco i jął padać śnieg dużymi
płatami, a sypał gęsty, bo wnet opierzył wszystkie drzewa i wyniosłości.
Noc się rychlej zrobiła, ale śnieg nie przestawał, sypał coraz gęściej, suchszy nieco
a sypki, i tak już przez całą noc padał.
Na świtaniu było już śniegu na dobre trzy piędzie¹⁹, do cna przyokrył kożuchem
ziemię i przesłonił świat cały modrawą białnością²⁰, a leciał wciąż, bez przestanku.
Taka cichość padła na ziemię, że ani jeden powiew nie zadrgał, ani jeden dźwięk się nie
przedzierał wskróś tych spływających puchów, nic, zamilkło wszystko, ogłuchło, onie-
miało, jakby przed cudem stanęło i przychylone nieco zasłuchało się uroczyście w tym
ledwie wyczutym szeleście, w tym locie cichym, w tej białości martwej, rozdrganej i opa-
dającej nieustannie.
Biaława ćma się czyniła, rosła, stawała; biały, migotliwy, niepokalany brzask sypał się
by ta wełna najbielsza, najmiększa, najśliczniejsza; sypał się gęstwą nieprzeliczoną by ta
zamarzła poświata, jakoby wszystkie gwiezdne światłości zakrzepły w szron i starte lotem
podniebnym na proch, świat zasypywały, przysłoniły się rychło bory, przepadły pola, że
ani okiem uchwycił, zginęły drogi, roztopiła się wieś cała i wsiąknęła w tę białość cudną,
¹³
rz i ś
— podstawa z odpowiednio spojonych belek, na której opiera się ściana domu.
¹⁴
a a i
a.
a
— daw. miara długości, w różnych okresach i okolicach licząca od  do  m.
¹⁵
rz i rać ię
(reg.) — przekradać się, przedostawać się.
¹⁶
arz ć
(gw.) — zwarzyć, tj. przemrozić i spowodować uwiąd.
¹⁷
rz i
(gw.) — silniej, mocniej (od przym.: krzepki).
¹⁸mię
z
(forma gw.) — dziś popr.: miększy.
¹⁹
ięd
— daw. miara długości, ok.  cm.
²⁰
ia ść
— popr.: białość, biel.
ł
ł
 ł
C
i Część druga Zima
w ten oślepiający tuman, a w końcu nie było już dla oczów²¹ nic widne, prócz tych strug
śnieżystego pyłu, spływającego tak cicho, tak równo, tak słodko, kiej te wiśniowe okwiaty
w noc miesięczną.
Na trzy kroki nie dostrzegł chałupy ni drzewa, ni płotu, ni czyjej postawy, ino głosy
ludzkie latały w tej bieli, kiej osłabłe motyle, a mylnie, bo nie wiada skąd płynące, dokąd
— a coraz słabiej się trzepotały, coraz ciszej…
I tak sypało dwa dni i dwie noce, że w końcu zasypało chałupy, iż się wznosiły jako te
śniegowe kopice, buchające brudnymi kołtunami dymów, drogi się wyrównały z polami,
sady były pełne po wręby płotów, staw całkiem zginął pod nawałą, biała równia, nieobję-
ta, chłodna, nieprzenikniona, puszysta i cudna pokryła ziemię, a śnieg wciąż padał, tylko
że już coraz suchszy i rzedszy, to nocami przedzierały się gwiezdne migoty, a w dzień
modrzało niebo gdzieniegdzie wskroś tych polatujących paździerzy białych i powietrze
stawało się słuchliwsze, głosy darły się ostro przez gęstwę, raźno, hukliwie. Wieś jakby
się przebudziła, ruch powstał, kto niekto wyjeżdżał saniami, ale zawracał rychło, bo dro-
gi były nie do przebycia; gdzieniegdzie przekopywali ścieżki między chałupami, odwalali
śniegi sprzed drzwi, wywierali na ścieżaj obory, radość przejmowała wszystkich, a już
dzieci to szalały z uciechy, psy naszczekiwały wszędzie, polizywały śniegi i ganiały wspól-
nie z chłopakami. Zaroiło się na drogach, wrzaski się podniesły w opłotkach, krzyczeli
a bili się śniegułkami, a tarzali w miękkim, puszystym śniegu, a bałwany okrutne czynili,
a saneczkami się ciągali, że te ich piski ucieszne i przegony zapełniły wieś całą, aż Rocho
zaprzestał nauczania w ten dzień, bo nie mógł nikogój utrzymać przy lementarzu²².
Coś trzeciego dnia, o samym zmierzchu, śnieg przestał padać, prószyło jeszcze nie-
kiedy, ale tak jakby kto worek z mąki wytrzepywał nad światem, że i znać nie było, ale
niebo spochmurniało, wrony tłukły się koło domów i przysiadały na drogach, a noc się
zaciągnęła bezgwiezdna, ołowiana, tymi śniegami omroczonymi rozbielona, a taka cicha,
zakrzepła i martwa, jakby już całkiem z wszelkiej mocy wyzuta.
— Choćby i ten najlekciejszy²³ wiaterek, a zakurki będą — szepnął rankiem, na drugi
dzień, stary Bylica wyzierając przez okienko.
— Niech ta będą, zarówno mi jedno! — burknął Antek dźwigając się z pościeli.
Hanka zażegała ogień w kominie i wyjrzała przed sień. Wcześnie było, koguty piały
po wsi, mrok leżał gruby jeszcze, jakby kto wapno zmieszał na poły z sadzą i przytrząsnął
świat, że nie rozeznał ni drzew, ni chałup, ni dalekości, ino na wschodzie tliły się brzaski
niby te spopielałe zarzewia, a na ziemi leżała głęboka cichość i chłód surowy wionął.
W izbie też był ziąb przenikający, wilgotny, a tak chwytliwy, że Hanka wzuła trepy na
bose nogi, w kominie ledwie się tliło, bo jałowcowa świeżyzna ino trzeszczała i dymiła, aż
Hanka uścibnęła drzazeg z jakiejś deski, to słomy podtykała, że wreszcie gałęzie się zajęły
płomieniem i rozświetliły nieco.
— Naleciało go tyla, że i na całą zimę starczy — zagadał znów stary wychuchując
szybkę, obrośniętą zielonawym, grubym lodem, bych w świat popatrzeć.
Starszy chłopak, któremu już było na czwarty rok, zaczął chlipać w łóżku, a z drugiej
strony domu, z mieszkania Stachów, rozbrzmiewały ostre głosy kłótni, wyrzekań i piski
dziecińskie, i trzaskanie drzwiami.
— Weronka swoim pacierzem dzień zaczyna! — szepnął urągliwie Antek okręcając
nogi nagrzanymi przed kominem onuczkami.
— Przyuczyła się trajkotać, to i trajkocze, chocia nie potrza, ale to nie bez²⁴ złość,
nie… — jąkał cicho stary.
— A juści — dzieciska też tłucze nie bez złość?… Abo Stachowi nie da dobrego
słowa, ino cięgiem huruburu, jak na tego psa, to pewnie z dobrości? — mówiła Han-
ka przyklękając do kołyski, by dać piersi młodszemu, ktoren też popłakiwał a kulasami
grzebał.
— Ile? — trzy niedziele, jak u waju²⁵ siedzimy w chałupie, a to i dzień jeden obyć
Kłótnia, Żona
Mąż
²¹
²²
²³
²⁴
z
(forma gw.) — dziś popr. forma D. lm: oczu.
m arz
(gw.) — elementarz.
a i z
(gw.) — popr.: najlżejszy.
z
(gw.) — przez.
ł
ł
 ł
C
i Część druga Zima
Zgłoś jeśli naruszono regulamin