Berenike_Niczyja_e_036p.pdf

(976 KB) Pobierz
Dziewczyna znikąd
Nadeszła znikąd krawędzią plaży
patrzyła w morze na zachód słońca
krzyczały mewy że cud się zdarzy
że to tęsknota na jawie śniąca
Oczy przejrzyste pełne wołania
urzekające uduchowione
szklące gorączką oczekiwania
chore z miłości w dal zapatrzone
Stała w namiętnych tęsknot urodzie
i przyzywała nie przywołane
i przyszło słońce lśnieniem po wodzie
i zachwycone oczarowane
Musnęło ręką i na ramiona
przez chmur witraże harfą promieni
spadła dziewczynie chusta czerwona
płonące frędzle sięgnęły ziemi
Ulotna zwiewna nieziemska prawie
w purpurze ognia na brzegu stała
sacrum boskości śniące na jawie
w sprofanowanej świątyni ciała
Kup książkę
Andrzej Jarosz
Berenike Niczyja
Kup książkę
Wydawnictwo Fides
32-800 Brzesko, ul. Leg. Piłsudskiego 29A
fides@fides.info.pl
www.fides.info.pl
ISBN 978-83-907587-6-3
Na okładce obraz Doroty Otulskiej,
Berenike,
własność autora.
Copyright © Andrzej Jarosz,
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kup książkę
Berenike Niczyja
(fragment)
Nie mogłam sobie znaleźć miejsca w Święto Zmarłych, rzeźbić też nie mogłam. Chodziłam
udręczona po mieszkaniu i szukałam dla siebie zmiłowania, i nie mogłam go znaleźć. Dzień
się chylił ku nocy pochmurny i ponury, dzień się chylił ku nocy pełen żałosnej skargi, jak
wtedy owej jesieni, kiedy znaleziono w lesie powieszonego juhasa.
- Kiedyś za to zapłacisz - powiedział wtedy stary baca.
- Nieeeeeee! - zacisnęłam usta, żeby nie wypuścić krzyku. Chwyciłam uwalany w
glinie nóż rzeźbiarski i pocięłam sobie rękę.
Usiadłam na podłodze w pracowni i patrzyłam na skapującą krew, nie chciało mi się
wstawać. Purpurowy Zegarmistrz Światła odmierzał do odlotu ostatni czas. Ostatni?
Ziemia nagle zadrżała, zafalowało powietrze, zakołysała się na zamkowym wzgórzu
Srebrna Wieża, a po pracowni zaczęły przebiegać piorunowe błyski. Wstrząs się zrodził,
gdzieś poza przestrzenią i czasem.
- Stąd te błyskawice ognia? - pomyślałam zalęknięta i przemogłam odrętwienie.
Wstałam i przemyłam rany wodą, zabandażowałam.
I chodziłam dalej po mieszkaniu, i szukałam zrozpaczona zmiłowania, i nie mogłam
go dla siebie znaleźć. Kilka razy tłukłam głową o ścianę, wyć nie chciałam, żeby nie straszyć
babci. A ten cholerny deszcz ciągle padał i padał, padał już tak do zwariowania od wielu dni.
Wieczorem otworzyłam na oścież okno i patrzyłam na zasnute jesienną melancholią
miasto. Powietrze za oknem było mokre od zapłakanych wspomnień, w niebo biły łuny
cmentarzy i wisiały nad nimi ciężkie, rdzawe chmury, iskrzyło na styku życia i śmierci. Wiatr
przynosił specyficzny zapach cmentarnych zniczy.
Zapach wosku, wycie wiatru, obracający się na drzewie juhas, samobójca, pod
cmentarnym murem kwitły wtedy fioletowe wrzosy.
- Nieeeeeee! - zawyłam.
A potem wyszłam w ponurą, listopadową noc wichrów, zacinało śniegiem i deszczem,
wyszłam i poszłam, nie wiadomo gdzie i dokąd. Tak poszłam, jak stałam, narzuciłam tylko na
siebie czerwoną pelerynę, a na nogi ubrałam czerwone lakierki na wysokich obcasach, tak się
teraz prowokacyjnie ubierałam. Wysokie obcasy, wysokie obcasy, wysokie obcasy...
Babcia patrzyła za mną ze swojego mieszkania, jakiś cień, jakaś postać tajemnicza
stała obok babci za firanką, niesamowita mocą utajoną. Zmaterializowana energia nie z tego
świata? Szybko przestałam w tamtą stronę patrzeć.
Stałam przed dworcem kolejowym, szarpana opętańczym wichrem. Wściekłe podmuchy
wichury poniewierały po placu strzępy gazet, toczyła się z brzękiem jakaś puszka po
konserwach, pies bezpański szukał głodny jedzenia i blado świeciły potopione w kałużach
latarnie. Nad dachami domów zawodziło żałośnie, jakby zbłąkane dusze prosiły o jałmużnę.
Padał śnieg przemieszany z deszczem i cała byłam przemoczona od jesiennej zawieruchy.
Dudniły po wyludnionym dworcu echa bezdomne.
Coś we mnie pękało... Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie pytać innych o radę, nie
dbać o bagaż, nie dbać o bilet, gdzie przecież w końcu dojadę. Może na niebieskie trasy nie
trzeba biletu?
Weszłam i usiadłam na ławce w pustej, dworcowej poczekalni, zdjęłam buty i
podkuliłam pod siebie gołe nogi. Od blaszanych kaloryferów biło ożywcze ciepło i położyłam
na jednym zziębniętą rękę, serca nie dałam rady. Na dworcowym zegarze przeskoczyła
kolejna minuta, dochodziła dwunasta.
- Północ, godzina duchów - pomyślałam.
Kup książkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin