Nowakowski Marek - STRZAŁY W MOTELU GEORGE.rtf

(443 KB) Pobierz

Marek Nowakowski

strzały w motelu "george"

 

«Pojedynek»

W-dokonaniach pisarskich Marka M Nowakowskiego Strzały w motelu „George” zajmują miejsce wyjątkowe. Ten pastisz powieści sensacyjnej, poli­ tycznej, obyczajowej, ba §- erotycznej (i jakiej tylko kto sobie życzy), powstał, prawdopodobnie, jako naturalna reakcja autora Księcia nocy na gwałtowne zmia­ ny, jakie zaszły w Polsce po 1989 roku. A że w komunizmie był pisarzem nie­ zwykle serio, traktującym ludzi, wyda­ rzenia i zjawiska bardzo poważnie, w wolnym kraju pozwolił sobie na przy­ mrużenie oka.

Strzałami w motelu „ George ” Nowa­ kowski zdezorientował swoich wiernych czytelników (a ma ich niemało). Ta nie­

prawdopodobna historia nagle odnalezio­ nego i przewiezionego do Polski skarbu \ barona Ungerna, straconego w 1921 roku „białego” oficera rosyjskiego, który w ostatnim roku życia ogłosił się chanem Mongolii, w żaden sposób nie przystawa­ ła do radosnego nastroju, jaki wywołało I powszechnie - już raz drugi w tym stule­ ciu - odzyskanie „narodowego śmietni­ ka”. Odezwały się więc głosy zdumienia, a nawet oburzenia, że oto autor Raportu

0              stanie wojennym, miast obnosić swoje kombatanctwo (a więźniem politycznym był w latach osiemdziesiątych naprawdę)

1              zachwycać się pierwszym gabinetem III Rzeczypospolitej („Wasz prezydent - nasz premier”), pozwala sobie na kpiny z rządzącej ekipy, układa kryminalne in­ trygi, miesza trudną rzeczywistość, wyni­ kającą z nagłej transformacji ustrojowej, z mitami i legendami. Nie kryję, że sam, czytając po raz pierwszy Strzały..., druko­ wane w odcinkach w „Gazecie Wybor­ czej”, byłem rozczarowany. Oto na na­ szych oczach pisarz, słynny ze swej drapieżności, a nawet okrucieństwa w por­ tretowaniu otaczającego go świata, obra­

ca wszystko w żart. Przyznaję, pomyliłem się. Wystarczyło parę miesięcy, nie mówiąc o latach, a niestworzona opo­ wieść Marka Nowakowskiego o fałszy­ wych baronowych rodem z warszawskiej Pragi, miliarderach z dawnej PZPR-ow- skiej nomenklatury, buszujących po Pol­ sce gangach i międzynarodowych aferzy­ stach, nabrała zupełnie innego wymiaru. Być może dlatego, że do historii prze­ szedł polityczny kontekst tej książki.

Tym bardziej lektura Strzałów w mo­ telu „ George ” czyli skarbu Krwawego Barona, nie odczytywana już doraźnie - a jeśli to w niewielkim stopniu - bawić może dzisiejszego czytelnika, chociaż jeszcze bardziej niż wtedy gdy powsta­ wała ta niewielka książeczka, odczuwa­ my tęsknotę za „sternikiem, który w spo­ sób właściwy ujmie ster ojczystej nawy

i              poprowadzi ją pewną ręką, poprzez zdradzieckie porohy do celu wyśnionego przez pokolenia najlepszych synów oj­ czyzny”. Wiemy za to, że sternikiem tym nie okazał się „charyzmatyczny przy­ wódca ze stoczni”, na którego stawiał Nowakowski.

Zostawmy jednak politykę na boku, bo nie ona była dla autora Benka Kwiaciarza najważniejsza, gdy spisywał swą opo­ wieść, w której błąka się cień świetnego pisarstwa tak popularnego w okresie mię­ dzywojennym Ferdynanda Ossendow- skiego, a w postaci Sprawiedliwego, ostat­ niego żołnierza Polski Niepodległej, zbrojnie walczącego z komuną jeszcze w latach siedemdziesiątych, odnajdujemy rysy bohatera Złego Leopolda Tyrmanda.

Raz jeszcze dowiódł Marek Nowa­ kowski w Strzałach w motelu „ George ”, że jest „pojedynkiem” - jak sam o sobie powiada. Pisarzem osobnym. Piszącym swoje, nie oglądaj ącym się na mody i tren­ dy, wyczulonym na głos ulicy. I dla ludzi tej ulicy składającym wyrazy w zdania.

Nowakowski pisał zawsze dla czytelni­ ka tutejszego, dla swojaka. To dlatego nie zdecydował się po Marcu 1968 na wydanie w Paryżu zbioru opowiadań Jak zazdrości­ my Cyganom, a jedynie kilka z nich opubli­ kował w paryskiej „Kulturze” pod pseudo­ nimem Seweryn Kwarc. Ta książka mogła mu przynieść sukces daleko wykraczający pozą granice Polski. A jednak autor Chłop­

ca z gołębiem, na głowie nie chciał zrezyg­ nować z możliwości wydawania książek w kraju, bo one były pisane dla czytelni­ ków nad Wisłą, a nie dla krytyków nad Se­ kwaną czy Potomakiem. Dla tych samych ludzi przywoływał też Nowakowski Powi­ doki, w których wspominał ludzi, miejsca

i              zdarzenia ze swojej młodości. Widać stwierdził, że jako starszy pan ma już pra­ wo do wspomnień. A w Strzałach... udo­ wodnił, że nieobcy jest mu żart, dowcip, humor - trochę surrealistyczny. Przez lata osiemdziesiąte zdążyliśmy o tym zapo­ mnieć, a przecież na bodaj najlepszych stronach jego prozy, tych z Wesela raz je­ szcze czy Gdzie jest droga na Walne, często pojawiał się, gorzki bo gorzki, uśmiech te­ go pisarza jedynego w swoim rodzaju, nie do podrobienia.

Ale nie trzeba być znawcą książek Marka Nowakowskiego, by jednym tchem pochłonąć Strzały w motelu „ Ge- orge ” te - jak nazwał je sam autor - „baj­ dy ciotki Adelajdy”. Kto ich nie zna, a te­ raz nie przeczyta - ten trąba!

Krzysztof Masłoń

Piękna Gundrun

NHiebo wisiało nisko, aż granatowe, Hi duchota panowała w powietrzu. Jednak nie spadła dotąd ani jedna kropla deszczu. Z daleka jedynie dochodziły głuche odgłosy burzy niby artyleryjska kanonada na froncie.

Starzec, który krokiem utrudzonego wędrowca zbliżył się do parkingu przed motelem „George”, zaległ w cieniu pod krzakiem bzu. Dyszał ciężko, bardzo zmęczony długą drogą. Obok siebie ostrożnie położył pękaty worek. Twarz miał żółtą, wyschniętą, o wystających kościach policzkowych, a oczy wąskie

i              skośne. Znacznie tedy odbiegał od twa­ rzy spotykanych na mazowieckiej równi­ nie wśród łanów zbóż, niebieskich cha­

brów i czerwonych maków. Lecz nie zwracał na siebie szczególnej uwagi, malutki i pomarszczony. Wyglądało na to, że drzemał. Ale tylko pozornie. Jego czarne jak węgle oczy patrzyły bystro

i              czujnie. Czasem mocniej zaciskał sęka­ tą brązową dłoń na swym płóciennym, brudnym worku biednego włóczęgi. Szczególnym zainteresowaniem obda­ rzał samochody, zajeżdżające na parking motelu. W ten duszny, przedburzowy czas niewiele ich pojawiało się tutaj. Po­ lonez, honda, dwa fiaty, jeden duży, dru­ gi mały, oraz turystyczny autobus pro­ dukcji Autosanu,

Naraz z katowickiej autostrady skręcił w żwirową drogę, prowadzącą do motelu

-              szafirowy mercedes. Starzec pod krza­ kiem drgnął gwałtownie i poderwał gło­ wę. Przykulił się jak drapieżca przed sko­ kiem. Mercedes, opatrzony zachodnio- niemiecką rejestracją, zajechał na par­ king. Trzasnęły drzwi i wysiadła zeń pięk­ na, majestatyczna kobieta. Ubrana gu­ stownie w lekką, błękitną bluzkę ze znacznym prześwitem, pozwalającym wyraźnie dostrzec zarys imponujących

piersi, i takiego samego koloru spódnicz­ kę mini, odsłaniającą do połowy ud wspa­ niałe, opalone na kolor złocistego piasku nogi. Oczy miała fascynujące, zielone jak morska głębina, z tańczącymi weń sre­ brzystymi refleksami. Była to Gundrun von Ungern und Sternberg, młoda wdowa po przedwcześnie zmarłym, ostatnim w męskiej linii potomku barona Romana, który podobnie j ak przed wiekami Tamer­ lan, wzniecił burzę na stepach Azji, podrywając nomadów na kosmatych ko­ nikach do świętej wojny z Krajem Rad.

Starzec bezszelestnymi, wężowymi ruchami podpełzł do mercedesa. Uczynił to niezwykle szybko i zręcznie. Coś za- szeptał gardłowym głosem. Piękna dama obejrzała się gwałtownie i w jej dłoni po­ kazał się błyskawicznie gustowny pisto­ lecik o rękojeści wyłożonej perłową ma­ cicą. Ale zobaczywszy starca, zaraz schowała broń do swej torebki ze skóry krokodyla. Wcale nie wyglądała na za­ skoczoną. Piękna jej twarz rozpromieniła się w czarującym uśmiechu. Równocześ­ nie ściągnęła z palca, zakończonego szponiastym paznokciem koloru zielone­

go, herbowy sygnet i rzuciła go na podsta­ wioną dłoń starca. Był to sygnet Krwawe­ go Barona, który w jego rodzie przecho­ dził na najstarszych męskich potomków. Nim to opatrywał jako pieczęcią swe bez­ względne, okrutne rozkazy spełniane w ślepym posłuszeństwie na rozległych obszarach stepów, pustyń i gór od Czyty, Kiachty po Urgę i Urianchaj. Starzec wpatrywał się w ten złoty, ciężki pierścień z nabożną czcią. Wiele musiał mu przy­ pominać zdarzeń z odległej przeszłości. Pokiwał głową, przyciskając dłoń do ser­ ca. Zwrócił baronowej sygnet, to pierw­ sze potwierdzenie.

A drugie, żywe, znajdowało się w głę­ bi wozu, siedząc na tylnym siedzeniu. Ba­ ronowa patetycznym gestem wskazała starcowi małą, pucułowatą istotkę o złoci­ stych włosach. Był to dwuletni chłop­ czyk. Starzec popatrzył ze wzruszeniem w tę dziecięcą, czystą twarzyczkę, następ­ nie rozchylił koszulkę na piersiach mal­ ca. Po stronie serca, niżej piersi, widniało brązowe znamię w kształcie czarciej łapy. Taicie samo znamię miał Krwawy Baron. Więc wszystko się zgadzało. Wtedy do­

piero starzec wręczył baronowej Gun- drun swój worek wędrowca oraz wyciąg­ nął zza pazuchy niewielki kawałek wy* prawionej baraniej skóry i też to jej podarował. Równie bezszelestnie, jak się pojawił, zniknął w zaroślach, okalających podjazd pod motelem „George’!* y-c Tak oto dokonało się wreszcie! Le­ gendarny skarb, z którym baron ruszył w 1920 roku na północ, prowadząc Azja­ tycką Dziką Dywizję w ostatni swój bój

-              został przekazany jego spadkobier­ com. Spełnienie nastąpiło po tylu latach daremnych poszukiwań i wypraw na bezdroża Mongolii, rozmów z wiekowy­ mi lamami pamiętającymi tamte czasy - tajemniczych wydarzeń, takich jak pożar w domu Kamila Giżyckiego, pisarza i podróżnika, niegdyś oficera u Ungerna, czy niespodziewana wizyta pod koniec okupacji niemieckiej oficera SS z rodu Ungemów u umierającego Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego w Żółwi- nie koło Leśnej Podkowy. Worek przeka­ zany przez starca pięknej Gundrun pełen był szlachetnych kamieni i pereł. Jego wartość liczyła się w miliony dolarów,

choć zawierał tylko część skarbów Krwawego Barona.

Piękna Gundrun przycisnęła do serca kawałek baraniej skóry, podarowanej jej przez starca. W nim były wskazówki co do reszty bogactwa. Odtąd wszystko już miało być dziecinnie proste i łatwe. Czy pozostałe skarby ukryte są na pograni­ czu chińskim nieopodal jeziora Bajr Nu- ur? Czy gdzieś w piaskach pustyni Go- bi? Rozwiązanie zagadki znajdowało się w smukłych, arystokratycznych palcach baronowej. Gwałtownie biło jej serce. Przeżyła chwilę słodkiej emocji. Ujrzała swą przyszłość w bogactwie i przepychu równym luksusom największych naba- bów świata, takich jak Aga Khan, Hearst czy szejkowie z arabskich emiratów. Zo­ baczyła olśniewającą biel swego pałacu, złotą wannę w łazience i obrazy starych mistrzów na ścianach sypialni, gdyż one obecnie najlepszą są lokatą kapitału. Niedługo znajdzie się w tym bajkowym miejscu ze swym wspaniałym kochan­ kiem. Nic nie zakłóci tej idylli. „Będę miała szmalu na rajskie życie...” - pomy­ ślała, i było to jak echo jej przeszłości,

kiedy chodziła po paryskiej ulicy St. De­ nis i miała na imię Yvonne. Ocknęła się z oszałamiającego marzenia. Baranią skórę schowała do torebki ze skóry kro­ kodyla i - nakładem niemałego wysiłku —przesypała szlachetne kamienie z że­ braczego worka do swego eleganckiego neseseru. Grzechot pereł i diamentów | brzmiał dla jej uszu niby muzyka w Car­ negie Hall. Neseser zabrała ze sobą i ru­ szyła w stronę motelu. Tam miała spo­ tkanie ze swymi wiernymi body-guards, którzy przebrani za polskich wieśnia­ ków, chowając pod kapotami pistolety typu luger o potężnej sile rażenia, już na nią czekali.

Wchodząc do restauracji, uśmiechnęła się szatańsko. Plan udał się nad wyraz ła­ two. Wywiodła w pole nieufnego Mongo­ ła. Dwuletni chłopczyk o urodzie aniołka nie był wcale jej synkiem. Ze swym nie­ dawno zmarłym mężem nie miała wcale potomstwa. Niemało żmudnych wysił­ ków kosztowało Gundrun znalezienie od­ powiedniego dziecka. Poszukiwała w sie­ rocińcach Niemiec, Francji i Włoch. Dopiero w podwarszawskiej miejscowo­

ści Ząbki, w rodzinie kryminalisty i pro­ stytutki, znalazła chłopczyka odpowiada- jącego wszystkim wymogom. Chłopczyk miał złociste loki i brunatne znamię w kształcie czarciej łapy po stronie serca. Podobno także i w tej rodzinie, jak w ro­ dzinie barona, męscy potomkowie od po­ koleń rodzili się z takim znamieniem. Może to bękarci pomiot inflanckiego rodu Ungemów, rycerzy rozbójników za­ puszczających się w dalekie, łupieskie wyprawy?

Zapłaciła Gundrun sowicie rodzicom i zgodzili się wypożyczyć jej dwuletniego Janka. Takim sposobem chłopczyk zna­ lazł się w szafirowym mercedesie baro­ nowej Gundrun von Ungem und Stern­ berg. Dlatego więc, wchodząc do sali jadalnej piękna dama uśmiechnęła się tak szatańsko. Miała poczucie triumfu. Gry­ mas złej satysfakcji zniekształcił jej kla­ syczne rysy Pallas Ateny. Opanowała się zaraz i zasiadła przy stoliku, dystyngowa­ na i nieprzenikniona.

A kim był ów starzec, który przekazał baronowej worek ze skarbem i mały, po­ strzępiony kawałek baraniej skóry?

To ostatni żyjący żołnierz Krwawego . Barona, waleczny Czahar Buzuł Dzyń. Był przed sześćdziesięciu laty w eskor­ cie taboru ze skarbami barona. Tylko on jeden wiedział o miejscu ich ukrycia. In­ nych dawno wybili. Przesiedział w ła­ grach i tiurmach kilkadziesiąt lat, tortu­ rowany okrutnie, wytrzymał jednak po bohatersku męczarnie i słowa nie powie­ dział. Bezgranicznie oddany swemu do­ wódcy, wierzył święcie, że był on zapo­ wiadanym przez jasnowidzących lamów następcą wielkiego Dżyngis Chana i pa­ miętał przez wszystkie te lata proroctwo barona podczas nocy w palami opium w Urdze. Wtedy wielki ten wojownik przepowiedział dzień i godzinę swej śmierci, na koniec zaś zapowiedział, że w jego rodzie rycerzy i kawalerów mie­ czowych odrodzi się mściciel i znów po­ prowadzi stepowe ludy Azji do zwycię­ stwa i wielkości niebywałej, a nastąpi to w roku 1990 od narodzenia Chrystusa.

Przechował wierny Mongoł proroc­ two barona przez te lata cierpień i wy­ rzeczeń. Aż dokonał wiekopomnego dzieła swego życia. Wędrował pieszo

z dalekiej Mongolii, z biednej jurty hen w górach u źródeł Selengi. Szedł wiele miesięcy, przemierzając góry, puszcze i wody. Ścigali go sowieccy pograniczni­ cy i czekiści, czyhali nań w zasadzkach najemni mordercy, podsuwano mu per­ fidne fajki z opium, licząc na rozwiąza­ nie języka. Podążał Buzuł Dzyn na spo­ tkanie z baronową Gundrun, która powiadomiła go przez specjalnych wy­ słańców o narodzinach męskiego potom­ ka, zapowiadanego wtedy w Urdze przez Krwawego Barona. Doszedł wreszcie do celu i przekazał część skarbu w postaci szlachetnych kamieni i pereł, a wraz z nią mapę na baraniej skórze z wyry­ sowanym czerwoną farbą dokładnym oznaczeniem miejsca, gdzie spoczywają tony złota i platyny wywiezione z Urgi wraz z depozytami kazańskiego banku, przejętymi na Syberii przez admirała Kołczaka.

Miał więc stary Czahar poczucie speł­ nionego obowiązku i pełznąc w krza­ kach za motelowym parkingiem, zatrzy­ mał się na chwilę i namacał na swych wyschniętych piersiach podarowany

amulet lamaicki, wyciągnął go i pocało­ wał z czcią. Dziękował Buddzie, Dalaj Lamie, Panczen Lamie i Bogdo Geweno- wi, który niegdyś najwyższym był władcą Mongolii. Dzięki nim przecież, niebiań­ skim swym opiekunom, mógł przebyć ty­ le przeszkód i niebezpieczeństw, osiągnąć to, co sobie i swemu dowódcy zaprzy­ siągł. Mógł już umrzeć spokojnie. I tak też się stało. Równocześnie z dwóch stron błysnęły ostrza noży i zatopiły się po rękojeść w jego ciele. W ostatniej chwili życia zobaczył wiemy Czahar bladą twarz o oczach ze stali, wysokie, mocno sklepione czoło i jasne, rudawe wąsy. Był to jego baron. Spełniła się przepo­ wiednia świętego chutuktu z klasztoru w Tybecie. Ten studwudziestoletni sta­ rzec, skazany na śmierć przez komuni­ stów, wywróżył mu z wnętrzności mło­ dego jaka, że nie zamknie oczu na wieczny odpoczynek, póki Ungem nie przypomni mu o czasie rozstania się z życiem. Po tym widzeniu od razu wy­ zionął ducha. Na jego obliczu zastygł wyraz szczęścia i ulgi. Wszystko już miał poza sobą.

Jakieś włochate, brutalne łapska po­ znaczone więziennymi tatuażami zaczę­ ły szarpać odzież Buzuł Dzyna, prze­ trząsając kieszenie.

-              Gdzie worek, kurwa mać! - rozległ się chrapliwy szept.

-              Nie ma też mapy - drugi podobny szept, \

Dwie odrażające gęby o rysach nazna­ czonych występkiem i okrucieństwem pochylały się nad zamordowanym Mon­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin