Marek
Nowakowski
Pióro
AUTOBIOGRAFIA
LITERACKA
I Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek - radzą ludzie wyra chowani.
W moim przypadku trudno było zachować harmonię tej dwulicowości. Studia rozsypywały się jak domek z kart. Pisanie brało górę. Pierwszy druk w tygodniku literackim to były ostrogi. Ruszyłem z kopyta za uderzeniem.
Złożyłem kolejne opowiadania w innych miejscach. Pierwszy druk doczekał się pozytywnego echa. W opubliko wanej na łamach opiniotwórczej gazety dyskusji o młodej prozie wspomniano moje nazwisko, kilka życzliwych słów poświęcono opowiadaniu. Znawcy zauważyli. Nie jeden przecież. Dwóch tak uważało. Trzeci nie zaprzeczył. Potrze bowałem zachęty. Pojawiłem się znikąd. Nikt do pisania mnie nie zachęcał. Nie miałem żadnego protektora. Nic nie drukowałem nigdy. Uznanie, choćby zdawkowe, od razu podniosło mnie na duchu. Ale zarazem, jak każdego począt kującego, szarpały mną wątpliwości. Czy mam coś do po wiedzenia? Czy umiem opowiadać? A może to jednorazowy wybryk wyobraźni? Huśtawka nastrojów od negacji, abso lutnego zwątpienia, po euforię. Nauczyłem się na pamięć tych kilku zdawkowych zdań pochwały o pierwszym w ży ciu wydrukowanym opowiadaniu pod tytułem Kwadratowy.
Powtarzałem w nocy niby modlitwę. Nie miałem przecież żadnej pewności. Czaiła się głęboko schowana obawa przed narodzinami grafomana, niepohamowanego maniaka za czerniania papieru pustą gęstwą niepotrzebnych słów. Bied nego, żałosnego opętańca wystawionego na okrutne żarty, kpiny. Tego obawiałem się najbardziej.
Oczywiście, pochwaliłem się rodzicom pochlebną opinią autorytetów. Opowiadanie już przeczytali. Ojciec chrząkał, co oznaczało w jego zachowaniu brak zdecydowanego zda nia. Matka milczała.
- Jednak wolałbym trochę bardziej w stylu Żeromskiego
- pierwszy odezwał się ojciec. - Bardziej podniośle, szla chetnie. .. - dobierał z trudem słowa - żeby podnieść czytel nika na duchu, pokazać mu właściwą drogę.
- Za dużo wulgarności - wreszcie zabrała głos matka.
- Łobuzeria, przestępcy, żadnych porządnych ludzi. Tylko matki żal w tym opowiadaniu. Straciła syna.
W pewien sposób byli zadowoleni. Sam fakt publikacji stanowił argument. Ale zachowali własne zdanie. Nie pre tendowali do kompetencji w dziedzinie literatury. Liczyli się więc z opinią znawców. Powściągliwie, zachowując dystans.
- Możesz sobie popisywać - zgodził się ojciec - tylko że by pisanie nie kolidowało z nauką.
- Z pisania nie będziesz miał chleba - dodała matka. Dla nich najważniejszą sprawą było skończenie studiów
i uzyskanie tytułu magistra. Mieli nadzieję na poczciwą stabi lizację mego ruchliwego, nieuporządkowanego trybu żyda. Zdobycie zawodu, stałej posady. Potakiwałem z fałszywą gor liwością. Studia - rzecz oczywista. Czwarty rok - dotrwam do mety. Tak zapewniałem, choć zdawałem sobie sprawę, że
prędzej czy później kłamstwo wyjdzie na jaw. Trzeba było dla świętego spokoju jak najdłużej utrzymywać staruszków w nieświadomości.
Zresztą inne sprawy zaprzątały mi głowę. Penetrowałem nieznane rewiry. Emocje rosły. Dowiedziałem się, że oprócz znanych pism literackich, takich jak „Nowa Kultura”, „Prze gląd Kulturalny” i „Życie Literackie”, istnieje jeszcze tygodnik „Współczesność”, założony przez grupę młodych ludzi i dru- kujący przede wszystkim młodą literaturę. Narodziny tego tygodnika były w naszej rzeczywistości bardzo nietypowe. Wręcz zaskakujące. W burzliwych tygodniach tumultu i bu dzących się nadziei roku 1956 kilku młodych ludzi zebrało się w prywatnym mieszkaniu i postanowiło wydawać gaze tę. Działali na dziko, na zewnątrz państwowego obiegu. W zamieszaniu spowodowanym politycznymi wstrząsami, powrotem do władzy Gomułki, uwolnieniem z odosobnie nia w Komańczy księdza prymasa Wyszyńskiego, wiecami i pochodami pod hasłami wolności, suwerenności - tym młodym zapaleńcom pod wodzą pomysłowego przywódcy, Leszka Szymańskiego, jakimś cudem udało się uzyskać przydział papieru i zezwolenie na wydanie kilku numerów tygodnika, może trzech, nie więcej. Był to krótki epizod, szybko władza położyła na tym łapę i spacyfikowała anar chiczny żywioł, wtłoczyła w uregulowane łożysko. Pod ko niec 1957 roku, kiedy zacząłem odwiedzać redakcję „Współ czesności” była ona już pod pieczą państwowego konsorcjum RSW „Prasa”; redaktorzy z urzędowego nadania, pensje, eta ty. Ale legenda pozostała. Pracowało jeszcze kilku kolegów z czasu pionierskiego: Andrzej Chąciński, poeta Roman Sli- wonik, Zbigniew Irzyk.
Popędziłem tam ochoczo. Znalazłem się wśród rówieś ników zaczynających w prozie, poezji, krytyce literackiej i gorączkowo szukających ujścia dla pisarskiej erupcji. Od tąd zmieniające się adresy redakcji stały się przystankami w moich wędrówkach po mieście. Okolice ulicy Kopernika, Krakowskie Przedmieście od Świętokrzyskiej, gmach daw nego ministerstwa bezpieki przy Koszykowej, bodaj czwar te piętro. Redakcja była gościnna, każdego z ulicy przyjmo wano bez uprzedzeń. W klimacie zachowała pewien nastrój swobody, rozwichrzenia; nie popadła w biurokratyczną, sztywną rutynę. Wśród debiutantów i młodych pisarzy już z pewnym dorobkiem szybko zawierałem znajomości. Nie które przeradzały się w serdeczną zażyłość. Wyróżniała się dosyć prężna grupka miejska, młodych z Warszawy. Wśród nich czułem się najlepiej. Romana Śliwonika znałem zresz tą już wcześniej, spotykaliśmy się na szlaku. W śródmiej skich knajpach: Dziku, Metrze, Niedźwiadku, Klubowej, dziennej i nocnej Polonii. Charakterystyczny, długi, chudy, w ciemnych okularach, zawsze w czarnym garniturze. Tro chę jak cmentarne ptaszydło. Dosyć często zachodził do Stylowej, kawiarni będącej ozdobą MDM-u, wzniesionego w miejscu zburzonej Marszałkowskiej. Tam zbierali się w kilka osób, zajmując ciemny kąt wysokiej, wielkiej sali, i czytali swoje wiersze.
Podpatrywałem ich z ukrycia. Pisanie dziwnie mnie elek tryzowało. Poeci. Tak sobie powtarzałem to słowo. Bywał z nimi kolega z Włoch, absolwent gimnazjum Górskiego, student geodezji na politechnice, Wojciech Albiński. Uważa łem go za lalusia, mamisynka; we Włochach wyśmiewany z powodu czapki, ci od „Górala” nosili rondle na wzór kepi
francuskiego wojska. Wojtek Albiński brał udział w zakłada niu pierwszej, prywatnej „Współczesności”. Coś publikował, felietony, próbki prozy, wiersze. Spotykałem go w EKD do wożącej nas do miasta. Wtedy byłem przed drukiem pierw szego opowiadania w „Kulturze”.
W salonach redakcji literackiego tygodnika młodych, które stanowiły schody, korytarze i pokoje, zbieraliśmy się od godzin południowych, paliliśmy śmierdzące sporty i ob macywaliśmy się sondującym wzrokiem. Konkurenci do sławy i pisarskich laurów. Poznałem Zbyszka Słojewskie- go, błyskotliwego erudytę, autora ostrych ataków na lumi narzy literatury, żyjących i nieżyjących klasyków. Pióro miał giętkie, jadowite. Sprawiał wrażenie mędrca z ateńskiej ago ry; mocno sklepione czoło, zza okularów diabelsko skrzyły się oczy. Prowadziłem konwencjonalne, ostrożne rozmowy z Leszkiem Terleckim, tyczkowatym jak Don Kichot, po ważnym młodzianem z wąsem 1 już po wydaniu tomu re portaży w wydawnictwie PAX. Pojawiał się z nagła wiecznie podpity, niechlujny Marek Zakrzewski, poeta, cygan na wzór francuskiej bohemy. Z nim szybko znalazłem wspólny język Bazary, knajpy, meliny, kryminalny półświa tek, całe to „miasto”, jak się wtedy mówiło, obszar poza za sięgiem władzy - był naszym matecznikiem i tworzywem dla twórczej inspiracji. Znaliśmy tych samych rycerzy nocy, dworcowych bywalców, damy lekkich obyczajów z Polonii, gruzinki (od gruzów) z Chmielnej i Widok, wykolejonych oryginałów. We „Współczesności” spotykaliśmy się teraz z rękopisami utworów w kieszeniach, wspominaliśmy wspólnych znajomych z bazaru na Pańskiej czy Zieleniaka na Opaczewskiej.
Odwiedzali redakcję również starsi, siwi, przygarbieni faceci. Przeważnie biednie odziani, spłoszeni, nieśmiali. Bywszy ludzie. Zapomniani poeci, eseiści, prozaicy, debiu tanci z czasu tuż przed pożogą, z dawnej, przedwojennej Warszawy. Niektórzy coś wydawali, publikowali zaraz po wojnie, potem zamilkli. Wypadli z obiegu. Nie pasowali do nowych wymagań. Oni pragnęli ponownie rozpocząć przerwaną twórczą działalność. Przynosili swoje prace. Niektórzy siedzieli w osławionych więzieniach: Wronkach, Rawiczu, Strzelcach Opolskich, piwnicach bezpieki, sybe ryjskich łagrach. Słuchaliśmy ich skąpych zwierzeń z chci wością. łych starszych przyciągała nasza buńczuczna mło dość. Ożywiali się przy nas, nabierali śmiałości.
Był taki jeden chudziak, niepozorny człowieczek z przy lepionymi do czaszki szarymi pasemkami włosów, który walczył w antykomunistycznym podziemiu i wcale się z tym nie krył. Strzelał, uciekał z kotłów i pułapek, aresztów i wię ziennych transportów. Pokazywał blizny, opowiadał o cięż kim, długim śledztwie. Mimo nikłej postury miał w sobie coś z bohatera westernów. Sam przeciw wielu. Miał zamiar pisać wspomnienia. Przegadywaliśmy z nim całe godziny w pobliskich knajpach, Smakoszu i Popularnej.
Otrzymywaliśmy pierwsze wierszówki. Skąpe, ale cie szyły jako zapłata za druk naszych pierwocin. To stwarzało poczucie realnych owoców pracy. Podnosiło samopoczu cie. Więc jak na skrzydłach pędziliśmy do tych dwóch knajp w sąsiedztwie i oddawaliśmy się uciechom przepija nia honorariów. Dużo gadaliśmy. Ale prawie nigdy o poli tyce, aprobacie czy negacji tego, co w naszym kraju się dzia ło. Tych tematów unikaliśmy niejako samoczynnie, zostały
wykluczone z rozmów. Czy to skutek doświadczeń lat nie woli, instynkt samozachowawczy, przezorność przekazana przez starszych? Czy po prostu odrzucenie rzeczy nieprzy jemnych, psujących uroki literackiej inicjacji? Przecież na sprawy nadrzędne nie mieliśmy żadnego wpływu. Zresztą obietnice Października szybko zostały zredukowa ne. Choćby ta „Współczesność” już nie była taka sama jak przed rokiem. Ale jednocześnie nikt z nas nie próbował głosić wiemopoddańczych adresów wobec rządzących, zgłaszać gorliwy akces do działania w imię budowy socjali zmu itp. Tej sfery w sposób naturalny także unikaliśmy. Odruchowo odrzucaliśmy, choć na pewno różne mieliśmy przekonania. Stwarzaliśmy nastrój świąteczny, nie należało go psuć przykrą codziennością. Wydawaliśmy się sobie ka płanami wyzwolonej sztuki, awangardą, która wprowadza nowe porządki.
Brał udział w tych konwentyklach burzliwych, wspoma ganych alkoholem, milkliwy, dosyć toporny osobnik. Znacznie starszy od nas, próbował pisać prozę. To był kla syczny wychowanek władzy ludowej, typ janczara. Pocho dził ze wschodnich kresów dawnej Polski, uczył się w so wieckiej szkole, służył w KBW. Co robił, walczył z „reakcyjnym podziemiem”, pracował w powiatowym urzędzie bezpieczeństwa? Nigdy nie ujawniał swoich po glądów. Jakby przy nas się wstydził. Nie pasowały do arty stycznej anarchii, która najlepiej nam odpowiadała. Może był „uchem”? Chyba nie. Za mało lotny.
Nie byliśmy nadmiernie podejrzliwi. Pragnęliśmy, tak się wydaje, znaleźć jakiś azyl, gdzie nie obowiązują powszechnie stosowane oceny i prawa. Najważniejszym przedmiotem na
szych rozważań była literatura. Czuliśmy się zwolnieni 1 po winności przypisanych zwykłym zjadaczom chleba. Nowości wydawnicze. Ktoś nam zaimponował. Wywalił kawał prozy. Albo pokazał własną nieudolność. Ocena własnych dokonań.
- To d się udało!
- W tym jest siła, powstaje gęsty obraz!
- Te słowa jak przyrośnięte do rzeczy!
Chłostaliśmy się biczem bezlitosnej krytyki. Chała, pu ste, rzadkie, kicz!
Czytał swoje wiersze Roman Śliwonik i rozwijała się go rąca dyskusja. Zbyszek Słojewski zwierzał się ze swadą, ko go to ze starych nudziarzy z literackiego panteonu dopad nie i ośmieszy w następnym artykule. Rozkładaliśmy płachty gazety z opowiadaniem Jerzego Krzysztonia i chwaliliśmy lub ganiliśmy jego prozę. Kilku w tym kręgu wokół „Współczesności” miało już prawdziwy debiut lite racki za sobą. Wydali pierwsze książki w PAX-ie, drukowa li w tygodnikach tego katolickiego stowarzyszenia pod wo dzą Bolesława Piaseckiego, twórcy ruchu reżimowych katolików aprobujących komunistyczną rzeczywistość.
Stamtąd właśnie przybył Stanisław Grochowiak, świetny poeta, naznaczony przez Boga łaską talentu. Wkrótce pozna łem Jurka Krzysztonia, szczerego, otwartego kolegę o niebie skich oczach i jasnej twarzy. Miał za sobą egzotyczne dzieciń stwo, wywędrował z sowieckiego Kazachstanu z korpusem Andersa, kilka lat spędził w Indiach. Wydrukował w „Kie runkach” długie opowiadanie osadzone w scenerii tamtych stron. Ganges, Bengal, coś takiego.
Oni byli prawie profesjonalistami, pisanie stawało się dla nich zawodem. Od początku ustabilizowani, wyposażeni
przez troskliwego mecenasa z PAX-u w mieszkanie, założyli rodziny, mieli dzieci, otrzymali jakieś ryczałty w prasie. Dzie liła mnie od nich znaczna bariera. O żadnej takiej profesji, zawodowym uwiązaniu, wcale nie myślałem. Natomiast tamci z rzeczową powagą fachowców podchodzili do pisa nia, druku, stawek za arkusz, wierszówek. Napomykali o po trzebie odpowiednich warunków do twórczej pracy; gabinet, uregulowany rytm pracy, stałe zaplecze materialne. Czegoś takiego w ogóle nie brałem pod uwagę.
Żyłem w poczuciu daru, który wyzwolił mnie z pęt uczel nianej zależności, rutyny i przypisania do płaskiej, bezna dziejnej egzystencji. Poczucie wolności łączyłem z pisaniem. Najbliższy był Andrzej Brycht, wielki drab z Łodzi, rubaszny osiłek o brązowych oczach wesołego psiaka, osłoniętych oku larami Jego teksty: Balbina, Blit, drukowane w tym czasie, po wodowały burzliwe reakcje, kłuły boleśnie wyobraźnię wraż liwych czytelników. Zapadały w pamięć Czytałem zachłannie i bez zazdrości Rozpaczliwie smutne dzieje chwackich chło paków z Bałut, szarpanina kończąca się z reguły tragicznie, miały własny, oryginalny ton. Coś odkrywały w brutalnie do sadny sposób. Czegoś poszukiwały, tropiły zaciekle. Były mi bliższe niż osławione opowiadania Marka Hłaski. Mniej te atralne. Bardziej wytopione z prawdziwej materii żyda. Po równywałem ze swoim pisaniem. Czułem powinowactwo. Przedmieście, mroczne zaułki wielkomiejskie i ludzie dotąd niewystępujący w polskiej literaturze. Sam Brycht przypomi nał moich kumpli z Włoch, Ursusa, Okęcia, Pragi, Zacisza, Ząbek. Dużo mieliśmy podobnych doświadczeń.
Wybraliśmy się na osobną wódkę. Tylko we dwóch. Zra zu testowaliśmy się nawzajem; dołki komisariatów i wię
zienne cele nie były nam obce, znaliśmy przestępczą kminę, połyki, chlastanie się, mojkę, dzierganie wzorków, czyli tatu aży itp. Byliśmy dobrze osadzeni w świecie niedostępnym frajerom. Coś na kształt głębokiego porozumienia zawiązy wało się między nami. Czuliśmy się niby bratnie dusze. Swo jacy, posługujemy się własnym szyfrem, tajnym językiem.
Odwiedzałem go w Łodzi, mieszkał w czynszowej ka mienicy na Wólczańskiej. Poznałem matkę, która była ma- nikiurzystką w gabinecie pielęgnacji damskiej urody Grand Hotelu. Przemierzyliśmy ciąg knajp na Piotrkowskiej aż do placu Wolności. Zapamiętałem Halkę, restaurację, gdzie barmanką była jego dziewczyna. Opowiadał o służbie woj skowej w kopalni, pobycie w wariatkowie - starał się za po mocą symulowania choroby psychicznej uwolnić od wojska. Bójki i utarczki z gliniarzami, draki na zabawach, podrywa nie dziewczyn. Trochę boksował. Dosyć wcześnie zaczął pi sać wiersze. Kilka wydrukował w tygodniku „Kierunki”, zdobył tam jakiś ryczałt, może stypendium; PAX miał ambi cję hodowania młodych talentów. Brycht umiał chodzić ko ło forsy. Najważniejsze dla mnie było to, że w swojej prozie wydawał się pisarzem, który tak jak górnik drąży przodek przed sobą. Uparcie posuwa się w głąb.
W rewanżu za Łódź gościłem go u siebie we Włochach. Zapoznałem ze swoim zapleczem. Glinianki, gorzała z gwin- ta, kumple. Byliśmy na praskim bazarze, podjął nas znajomy z Gęsiówki, Leszek Kulas, paser i potentat w tamtym magicz nym kręgu. To były intensywne spotkania. Zwierzaliśmy się ze swoich sekretów. Pragnęliśmy stworzyć własne, niezależne księstwo na papierze i panować nad nim niepodzielnie. Żad na cudza łapa nie będzie miała do niego dostępu. Andrzej i ja.
Była to nieco naiwna zażyłość dwóch początkujących pisany. Pewnie mitologizowałem Brychta. Wydawał mi się osobowo ścią naładowaną eksplodującą siłą. Jego prymitywizm, zwie rzęca łapczywość na rozkosze życia jeszcze bardziej wzmac niały takie przeświadczenie. Imponował łatwością pisania. Wcale nie grafomańską; pomysł dojrzewał w głowie i potem szybko go spisywał, nie czyniąc prawie wcale skreśleń i popra wek. Powstawał tekst gęsty, pozbawiony wodolejstwa, słowa nieomylnie dobrane. Nie miałem takiej umiejętności. Pisałem z oporami, po omacku, mozolnie. Wiele razy przepisywałem, nim wreszcie rzecz otrzymała ostateczny kształt
Z innymi kolegami po piórze poznanymi we „Współczes ności” tak intensywnych znajomości jak z Brychtem już nie nawiązywałem. Może jeszcze z Romanem Śliwonikiem ja koś byliśmy sobie bliscy. Inaczej niż z Brychtem, płytko. Mieszkał w starej, zdewastowanej kamienicy na Nowo grodzkiej, w pobliżu końcowego przystanku EKD, którą dojeżdżałem z Włoch do Śródmieścia. Zbliżała nas wspól na wiedza o hotelu Polonia i bujnym żywiole wypełniają cym kwadrat ocalałych po powstaniu okazałych kamienic między Emilii Plater i Marszałkowską z jednej strony a Ale jami Jerozolimskimi i Poznańską z drugiej. Licytowaliśmy się w stopniu zażyłości z ludźmi tego obszaru. Roman kre ował siebie na nieustraszonego chojraka i chętnie opowia dał o swoich przewagach w ulicznych bójkach.
- Wyprowadziłem lewą i padł! - kończył każdą taką opo wieść. Choć wiedzieliśmy doskonale, że nie zawsze tak by wało.
Pisał smutne, widziadłowe wiersze, trochę jak ze złego snu. Przez swój kult siły fizyczne; przypominał iueposkro-
mionych przywódców watah łobuziaków z Pragi, Woli, Mo kotowa, Ochoty. Byli tacy niepokonani kozacy: Bimber, Atom, Globus. Bohaterowie miasta, opowiadano o nich niby
0 bojownikach jakiejś wielkiej sprawy. Cieszyli się zasłużoną sławą. Potrzebowaliśmy wzorów wyrastających z tradycji walk z niemieckim okupantem, później z komuną. Wszystko to żyło w pamięci. Starzy opowiadali młodym. Ci niezłomni harcownicy, tłukący się z gliniarnią, katowani po komisaria tach, odsiadujący wyroki w celach Gęsiówki, nadal niepoko nani, sztorcem stawiający się klawiszom, wrzucani do karca - przypominali tamtych bohaterów walk o niepodległość. Wal czyli przecież z władzą. Żałośnie uboga była ta nasza mitolo gia miasta. Ale czegoś wolnego, żywiołowego, poza podpo rządkowaną pokornie całością, bardzo poszukiwaliśmy. Toteż cieszył nas niezmiernie słynny wyczyn Bimbra, który pobił
1 rozbroił na Targowej dwóch pijanych, rozbestwionych funk cjonariuszy bezpieki z urzędu na Sierakowskiego. Nie dał się schwytać, przez miesiąc ukrywał się w chaszczach nad Wisłą i wszyscy pomagali mu, jak mogli. Rozprawialiśmy o tym z podnieceniem i znajomość z takimi wyczynowcami była nie lada zaszczytem, nobilitowała.
Redakcja „Współczesności”, w miarę upływającego czasu, stawała się coraz bardziej biurokratyczną instytucją, jak wszystkie redakcje. Naczelnych redaktorów obsadzano z partyjnej nominacji Mało mnie oni obchodzili i pamiętam ich jak przez mgłę. Witek Dąbrowski, rewolucyjny poeta, żarliwy marksista. Brunet w okularach, nerwowy, szczupły. Zupełnie mi obcy, zdawkowe rozmowy, nic więcej. Bohdan Drozdowski, też rewolucyjny poeta, typ aparatczyka, ambit ny i żądny władzy. Nie budził chęci do bliższego poznania.
Oni spełniali funkcję nadzorców, strażników słusznej linii partii i byli nominowani przez samą górę. Potrzeba swobody rozbudzona w Październiku była systematycznie ogranicza na. Bezpowrotnie kończył się anarchiczny, cygański etap po czątku. Niewielu pozostało z tamtego pionierskiego czasu. Utrzymał się na stanowisku sekretarza redakcji And...
Pulpecja