Wiechecki Stefan - Maniuś Kitajec i jego ferajna.pdf

(867 KB) Pobierz
Wiech
Maniuś Kitajec i jego ferajna
-1-
-2-
I.
Opóźniony pociąg osobowy ze Szczecina wjedzie na tor drugi, peron piąty, powtarzam...
Na placyku przed drewnianym barakiem, imitującym Dworzec Główny, dramatyczny
baryton płynący z megafonu wywołał spore poruszenie.
Kilku przechodniów przyśpieszyło kroku, bagażowi ociężałym starczym truchtem ruszyli w
stronę furtki prowadzącej na perony. Kierowcy kilkunastu mniej lub więcej odrapanych
taksówek warszawskich, gawędzący dotąd grupkami, rozbiegli się jak podcięci batem.
- Chłopaki, Szczecin - chodu! - krzyknął do dwóch kolegów, zagapionych na przystojną
dziewczynę z nartami kierowca szarej warszawy, starszawy, krępy, korpulentny szatyn. I
poważnie, lekko tylko przyśpieszywszy kroku ukrył się wraz ze wszystkimi szoferami w hali
dworcowego baraku.
Po chwili przez drzwi furtki, oddając po drodze bilety, trzymane czasem w zębach, zaczęli
się wysypywać na placyk zmęczeni, niewyspani podróżni. Pierwsi z nich dopadli
zamkniętych na głucho taksówek, niespokojnymi oczami poszukując na próżno nieobecnej
obsługi. Objuczeni jak wielbłądy bagażowi rzucili się w stronę jakiejś nadjeżdżającej właśnie
z miasta de-kawki, ale za obie jej klamki trzymali już, galopujący z szybkością 40 km na
godzinę, czterej kandydaci na pasażerów. Piąty cwałował z tyłu z łóżkiem polowym na
głowie. Taksiarz dodał gazu, trzej zawodnicy odpadli od klamek, czwarty trzymał się jednak
kurczowo. Jeszcze jeden zryw maszyny i ten ostatni potoczył się w stronę chodnika, dostał
jednak po drodze w plecy polowym łóżkiem i wraz z jego właścicielem wywinął efektownego
kozła.
Zanim się pozbierali, bagażowy ładował już do opróżnionego wehikułu walizki jakiejś
flegmatycznej damy z pieskiem na ręku.
W tej chwili wlokąc za sobą łóżko zjawił się posiniaczony szybkobiegacz.
- Panie, co to za porządki? Ja pierwszy złapałem za klamkę, już na Towarowej!
- Mało z tem, w biegu pasażerów nie zmieniam, to nie cyrk, tylko samochodowa
komunikacja pasażerska. Zresztą i tak się pan nie nadajesz z tą maszynerią. Pluskwy mnie pan
chcesz w wozie zaprowadzić, żebym się potem z niemi użerał?
- To nowe łóżko.
- Nowe nie nowe, bierz pan sałatę. Koniec rozmowy.
W zrozpaczony tłum podróżnych wjeżdżać zaczęli sałaciarze, czyli ostatni Mohikanie
wspaniałego ongi cechu konnych dorożkarzy warszawskich.
-3-
Mohikanie byli, jak przystało na wymierające plemię, mocno zaniedbani. Brzytwa dawno
już nie tknęła ich policzków, zamiast przepisowej granatowej liberii mieli na sobie wylatane
marynarki, gdzieniegdzie puszczające pod pachami. Konie dawno już nie widziały zgrzebła i
szczotki. O dorożkach też trudno by było powiedzieć coś pochlebnego. W oczach sałaciarzy
paliły się jednak szczątki dawnej fantazji. Niektórzy strzelali z batów wołając:
- Na Wschodni, za cztery dychy, na Wschodni, bagaż i dzieci darmo!
Radzi nieradzi pasażerowie, chociaż niechętnie, zaczęli się sadowić w dorożkach. Inni
pociągnęli do tramwaju. Kiedy się trochę przerzedziło na placyku, z dworca wyszli
pojedynczo taksówkarze. Postali chwileczkę na schodach, poobserwowali niedobitki
pasażerskie i zbliżyli się wreszcie do upatrzonych.
- A pan szanowny właściwie gdzie chce jechać?
- Na Saską Kępę.
- Odpada. Mogie pana podrzucić na Bielany, do domu jadę.
- Ależ, panie, co ja będę robił na Bielanach?
- Zaraz, koleżka tu posuwa na Grochów, może pana zabrać. Właściwie jest zamówiony na
berliński pociąg, ale 144 minuty opóźnienia i nie chce w taki sposób dłużej czekać. Felek,
zabieraj pana derektora!
Powoli placyk pustoszał. Kiedy zażywny kierowca szarej warszawy zjawił się na stopniach
dworca, na podjeździe nie było już prawie nikogo, jeśli nie liczyć wysokiego, szczupłego
starszego mężczyzny w podniszczonej mocno jesionce. Kapelusz typu „Eden", też mocno
wyrudziały, zdradzał długie lata wiernej służby. Pasażer trzymał w ręku sporą walizkę
upstrzoną gdzieniegdzie szczątkami starych hotelowych nalepek ,,Grand... Venezia",
„Albergo Vittoria Napoli", „Hotel Waldorff... Astoria... New..."
Kierowca ujrzawszy go przymrużył małe, sprytne, lekko skośne oczy, uśmiechnął się i
trącił łokciem stojącego obok blondynka w wyszmelcowanym pulowerze.
- Wacuś, widzisz tego starszego faceta w zbankretowanej jesionce i przegranem kapeluszu?
Dawaj go do mnie.
- Coś ty, to jakiś hrabia de Nędza.
- Zgadłeś, ale dawaj - powiedział i szybkim, energicznym krokiem poszedł w stronę swego
szarego samochodu. Rozejrzał się. Szybko otworzył drzwiczki, „złamał" chorągiewkę z
napisem „wolny", zapuścił motor i podjechał w stronę Wacusia idącego już ze starszym
panem o podniszczonym wyglądzie.
-4-
Pasażer wsiadł, rzucił mimochodem: „Na Stare Miasto", i wydobywszy z kieszeni
kamizelki monokl na czarnym sznureczku umieścił go w oku i z zaciekawieniem patrzył na
ulicę.
Taksówkarz przyglądał mu się w przydymionym lusterku wozu, uśmiechał się od czasu do
czasu, a wreszcie rzekł:
- A co tam, panie hrabio szanowny, w Kozichdupkach słychać?
Pasażer drgnął, wypuścił monokl z oka.
- Przepraszam, a pan skąd mnie zna?
- Ma się trochę znajomości w wyższych sferach miarodajnych. Jak się ma baronowa
Kalafonia fon Butersznyt, czy jeszcze na chodzie? Co porabia hrabia Pestka, czy ciągle taki
cykoryjny?
- Wie pan, że nie rozumiem...
- Jak to, nie poznaje pan hrabia swojego rodzonego lokatora? A kto u pana z całą ferajną po
powstaniu, jako spalony warszawiak, w Kozichdupkach zamieszkiwał? Z kiem pan Cafe „pod
minogą" w swojem pałacu prowadził? Z gienierałem Kuropatkinem? Do kogo ta mowa!
- Och, excusez-moi... rzeczywiście... jak mogłem nie poznać, przecież to pan Maniuś, pan
Chińczyk, n'est-ce pas?
- Nie śpisz pan, to nie senne marzenie, mnie pan hrabia masz zaszczyt widzieć w osobistej
osobie, tylko nie Chińczyk, a Kitajec koleżki mnie nazywają, nieduża różnica, ale jest.
- Je vous prie de m'excuser, panie Marianie, ale bardzo się ucieszyłem z tego spotkania - tu
pasażer przechyliwszy się uścisnął rękę szoferowi nieomal wyrywając mu kierownicę.
- Zaraz, wolnego, bo się wyszykujem do Dzieciątka Jezus na chirurgiczne sale albo i do
parku sztywnych. Nie mam teraz czasu na pieszczoty. Trzeba uważać, cholerna motoryzacja
w tej Warszawie. No i publika chodzić nie umie. Najgorsze to te świeże warszawiacy z
Garwolina, latają po jezdni jak byki po polu.
Nagle kierowca przyhamował ze zgrzytem zmienianych biegów. Zajechała mu drogę
ogromna supernowoczesna amerykańska limuzyna z żółtym zagranicznym numerem.
- Te, gdzie się pchasz z tem kredensem! - krzyknął przez okienko prowadzącemu ją
cudzoziemcowi.
Tamten pokazał w uśmiechu wielkie końskie zęby, pokiwał ręką i przejechał wolno.
Maniuś popatrzył za nim.
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin