Auel Jean Marie - Dzieci Ziemi 06 Kamienne sadyby.doc

(4226 KB) Pobierz
JEAN M

JEAN M. AUEL

 

 

Kamienne Sadyby

(Przełożył : Maciej Szymański)

9 kwietnia 2005, 01:50:05

PODZIĘKOWANIA

 

Jestem niewymownie wdzięczna wielu fachowcom za to, że pomogli mi poznać pradawny świat ludzi, którzy zamieszkiwali Ziemię w czasach, gdy lodowce sięgały znacznie dalej na południe niż dziś i okrywały jedną czwartą powierzchni planety. Są jednakże w mojej książce liczne szczegóły - związane zwłaszcza z teoriami na temat datowania pewnych znalezisk i wydarzeń - które być może nie zostaną zaakceptowane przez większość specjalistów w tej dziedzinie. Niektóre z nich są wynikiem przeoczenia, lecz wiele znalazło się w tekście z mojej woli. Zazwyczaj nawiązywałam do nich dlatego, że pasowały do mojej subiektywnej pisarskiej wizji. Musiałam więc kierować się w swojej pracy przede wszystkim zrozumieniem dla ludzkiej natury i pamiętać o tym, by wszystkie działania moich bohaterów miały logiczne uzasadnienie.

Pragnę podziękować przede wszystkim doktorowi Jean-Philippe'owi Rigaudowi, którego poznałam podczas mojej pierwszej podróży badawczej do Europy. Prowadził wówczas wykopaliska archeologiczne na stanowisku Flageolet w południowo-zachodniej Francji. Ze wzgórza, na którym niegdyś znajdował się obóz łowiecki, rozciągał się widok na rozległe trawiaste równiny, po których w epoce lodowcowej wędrowały zapewne liczne stada zwierząt. I choć byłam nieznaną jeszcze amerykańską pisarką, doktor Rigaud poświęcił sporo czasu na opowiedzenie mi o swoich odkryciach, a także dopomógł w zorganizowaniu wizyty w jaskini Lascaux. Byłam bliska łez, kiedy zobaczyłam owo sanktuarium prehistorycznej sztuki, pełne malowideł pierwszych współczesnych ludzi - ludzi rasy kromaniońskiej, mieszkańców Europy doby młodszego paleolitu. Są to dzieła tak piękne, że śmiało mogłyby konkurować z dzisiejszymi.

Nieco później, kiedy spotkaliśmy się ponownie w La Micoque - na stanowisku wczesnej kultury neandertalskiej - zaczęłam lepiej wczuwać się w atmosferę tego niezwykłego momentu w naszych dziejach, kiedy w Europie pojawili się pierwsi współcześni - w sensie anatomicznym - ludzie i napotkali neandertalczyków, zamieszkujących te ziemie już długo przed epoką lodowcową. Pragnęłam jak najgłębiej zrozumieć proces poznawania historii naszych dalekich przodków, dlatego wraz z mężem przez krótki czas pracowałam przy nieco późniejszych wykopaliskach doktora Rigauda, na stanowisku Grotte Seize. Doktor udzielił wielu niezwykle wartościowych informacji na temat życia w odkrytej tam osadzie, która dziś znana jest jako Laugerie Haute, a w mojej książce występuje pod nazwą Dziewiątej Jaskini Zelandonii.

Doktor Rigaud pomagał mi podczas pracy nad całą serią, lecz w powstanie niniejszej powieści wniósł wkład szczególny. Nim rozpoczęłam pisanie Kamiennych sadyb, zebrałam wszystkie informacje dotyczące regionu, w którym miała toczyć się akcja mojej opowieści, i stworzyłam całe tło zdarzeń, nadając rzeczywistym obiektom wymyślone nazwy i szczegółowo opisując krajobraz, tak by w razie potrzeby móc sięgnąć do materiałów pisanych moją ręką. W toku pracy zadałam wielu uczonym i specjalistom z licznych dziedzin nieskończoną liczbę pytań, lecz nikogo nie poprosiłam o recenzję mojej pracy przed jej opublikowaniem. Zawsze brałam pełną odpowiedzialność za wybory, których dokonywałam podczas selekcji szczegółów składających się na treść moich książek, a także za to, w jaki sposób je wykorzystywałam i jaką dawką fantazji były doprawiane - i nadal to robię. Jednakże tym razem, pisząc powieść, której akcja rozgrywa się na terenach dobrze znanych nie tylko archeologom i specjalistom z pokrewnych dziedzin, ale także wielu ludziom, którzy każdego roku zwiedzają ten region, musiałam być pewna, że moje tło jest odtworzone z maksymalną wiernością, dlatego zdecydowałam się na niezwykły dla mnie krok. Poprosiłam mianowicie doktora Rigauda, który znakomicie zna ów region Francji i jest wybornym archeologiem, by przejrzał moje obszerne "materiały źródłowe" i poszukał w nich co bardziej oczywistych błędów. W owym czasie nie w pełni zdawałam sobie sprawę, jak pracochłonne było to zadanie, i dlatego teraz z całego serca dziękuję mu za czas i wysiłek, które włożył w jego wykonanie. Ukończywszy pracę, doktor pochwalił mnie, twierdząc, że materiał jest dość precyzyjny, lecz znalazł i takie fragmenty, które musiałam poprawić i uzupełnić. Za wszelkie błędy, które pozostały w tekście, ponoszę wyłączną odpowiedzialność.

Jestem głęboko wdzięczna także innemu francuskiemu archeologowi, doktorowi Jeanowi Clottes'owi, którego poznałam przez jego kolegę, doktora Rigauda. Podczas konferencji w Montignac, zorganizowanej w ramach uroczystości związanych z pięćdziesiątą rocznicą odkrycia jaskini Lascaux, doktor Clottes był uprzejmy tłumaczyć dla mnie treść wygłaszanych po francusku referatów. Później zaś przez lata wiele razy spotykaliśmy się po obu stronach Atlantyku i doprawdy trudno mi wyrazić, jak bardzo jestem wdzięczna za uprzejmość i hojność, z jaką francuski uczony zechciał dzielić się ze mną swym czasem i swoją wiedzą. Oprowadził mnie po wielu jaskiniach, których ściany pokryte były wspaniałymi malowidłami i rytami, położonych głównie u stóp Pirenejów. Prócz cudownych jaskiń znajdujących się na terenie posiadłości hrabiego Begouena zafascynowała mnie także Gargas, oferująca zwiedzającym znacznie więcej niż tylko naścienne odciski dłoni, które uczyniły ją słynną. Ogromną radość sprawiła mi też druga wspólna wyprawa w głębiny jaskini Niaux, trwająca około sześciu godzin. Była tak wspaniałym przeżyciem między innymi dlatego, że wiedziałam znacznie więcej o malowidłach naściennych niż za pierwszym razem. Choć wrażeń z tych miejsc nie zawarłam w niniejszej powieści, za wielce pouczające uważam dyskusje z doktorem Clottes'em na temat rozmaitych teorii, między innymi dotyczących przyczyn, dla których ludzie rasy kromaniońskiej dekorowali swe jaskinie i domostwa.

Pierwszą wizytę na pirenejskim podgórzu, w jaskini Niaux, złożyłam już w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim i wypada, bym podziękowała za nią doktorowi Jean - Michelowi Belamy'emu. Miejsce to wywarło na mnie kolosalne wrażenie - nie zapomnę motywów zwierzęcych ze ścian Czarnego Salonu, odcisków dziecięcych stóp, przepięknie malowanych wizerunków koni w wielkiej grocie za jeziorkiem i wielu, wielu innych cudów. Byłam niezwykle poruszona, kiedy nie tak dawno doktor Belamy podarował mi unikatowe, pierwsze wydanie pierwszej książki o jaskini Niaux.

Jestem też niewymownie wdzięczna hrabiemu Robertowi Begouenowi, który zaangażował się w ocalenie niesamowitych jaskiń znajdujących się na należących do niego ziemiach - L'Enlene, Tuc d'Audoubert i Trois Freres - i założył jedyne w swoim rodzaju muzeum artefaktów, które z wielką starannością wydobyto z okolicznych stanowisk archeologicznych. Wizyta w dwóch jaskiniach była fascynującym przeżyciem, za które wdzięczna jestem hrabiemu oraz doktorowi Clottes'owi, którzy byli moimi przewodnikami.

Składając podziękowania, nie mogę pominąć osoby doktora Davida LewisaWilliamsa, delikatnego człowieka o żelaznych zasadach, którego praca badawcza dotycząca afrykańskich Buszmenów i imponujących malowideł naskalnych tworzonych przez ich przodków stała się kanwą wielu interesujących teorii i książek. W jednej z nich, której współautorem jest doktor Clottes, noszącej tytuł "Szamani prehistorii", pojawił się pogląd, iż pradawni malarze jaskiniowi z terenów dzisiejszej Francji dekorowali swe jaskinie z podobnych powodów jak ich afrykańscy kuzyni.

Winna jestem gorące podziękowania doktorowi Rayowi Larickowi za jego wszechstronną pomoc, a szczególnie za otwarcie ochronnych, metalowych wrót i pokazanie mi uroczej płaskorzeźby przedstawiającej koński łeb, która znajduje się na ścianie niższej jaskini w Commarąue.

Jestem wdzięczna także doktorowi Paulowi Bahnowi za to, że swym tłumaczeniem pomógł mi pojąć niektóre wystąpienia podczas konferencji z okazji rocznicy odkrycia Lascaux. Dzięki jego wysiłkom miałam też zaszczyt poznać trzech mężczyzn, którzy jako mali chłopcy odkryli w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku przepiękną jaskinię Lascaux. Białe ściany tego sanktuarium, pokryte niewiarygodnymi, wielobarwnymi malowidłami, wzruszyły mnie do łez. Wyobrażam sobie, jakie wrażenie musiały zrobić na czterech chłopcach, którzy w pogoni za psem zeszli do rozpadliny i zobaczyli je jako pierwsi ludzie od piętnastu tysięcy lat, kiedy to skalne rumowisko zamknęło wejście do pieczary. Doktor Bahn był mi wspaniałym pomocnikiem, zarówno poprzez osobiste dyskusje, jak i swoje książki traktujące o intrygujących, prehistorycznych czasach, które stały się tłem cyklu moich powieści.

Ciepło i z wielką wdzięcznością myślę też o doktorze Janie Jelinku, z którym długo i wyczerpująco dyskutowałam o erze młodszego paleolitu. Jego wiedza na temat ludzi nie różniących się od nas pod względem anatomicznym, którzy pojawili się i osiedlili w Europie pośród neandertalczyków, była mi wielką pomocą. Pragnę też podziękować mu za współpracę z czeskim wydawcą moich książek przy redagowaniu przekładów.

Książki doktora Alexandra Marshacka - pioniera techniki mikroskopowych badań rytów sprzed tysięcy lat - przeczytałam na długo przed tym, nim spotkałam go osobiście. Wielce sobie cenię wysiłki, które podjął w celu zrozumienia kultur neandertalczyków i ludzi rasy kromaniońskiej, a także pisma, które mi przesyła. Wielkie wrażenie wywarły na mnie jego spójne i przemyślane teorie oparte na wnikliwych badaniach. Zawsze chętnie czytam jego prace, pełne głębokich i inteligentnych spostrzeżeń na temat życia ludzi zamieszkujących Ziemię w dobie ostatniego zlodowacenia.

W ciągu trzech miesięcy, kiedy mieszkałam opodal Les Eyzies de Tayac w południowo-zachodniej Francji i prowadziłam prace badawcze, przygotowując się do napisania niniejszej książki, wielokrotnie odwiedzałam jaskinię Font - de Guame. Jestem więc winna szczególnie gorące podziękowania Paulette Daubisse, szefowej grupy przewodników oprowadzających gości po tej przepięknie udekorowanej malowidłami grocie. Jestem wdzięczna za jej uprzejmość, a zwłaszcza za to, że zechciała zabrać mnie na prywatną wycieczkę. Ponieważ Paulette mieszkała przez wiele lat w pobliżu Font de Guame, jaskinia ta stała się dla niej nieomalże drugim domem. Zobaczyłam dzięki niej wiele formacji skalnych i malowideł, których zwykle nie pokazuje się zwiedzającym - ich podziwianie nadmiernie wydłużyłoby program wycieczek - i jestem jej dozgonnie wdzięczna za niezapomniane, głębokie przeżycia podczas tej wyprawy.

Dziękuję również M. Renaudowi Bombardowi z firmy Presse de la Cite - mojego francuskiego wydawcy - za to, że służył mi wszechstronną pomocą, ilekroć przybywałam do Francji w celach badawczych. Czy chodziło o znalezienie miejsca, w którym można skopiować opasły manuskrypt z pomocą osoby mówiącej po angielsku, czy o dobry nocleg po sezonie, kiedy większość hoteli zamyka swoje podwoje, czy o stolik w fantastycznej restauracji nad Loarą, gdzie mogliśmy świętować z przyjaciółmi rocznicę ich ślubu, czy o spóźnioną rezerwację w popularnej miejscowości wypoczynkowej nad Morzem Śródziemnym, gdzie los rzucił mnie w drodze do kolejnej jaskini - M. Bombard zawsze potrafił mi pomóc, za co jestem mu wielce zobowiązana.

Chcąc właściwie przygotować się do napisania niniejszej książki, musiałam sięgnąć po wiedzę wykraczającą poza ramy archeologii i paleoantropologii, a w pracy tej pomogło mi spore grono życzliwych osób. Najszczersze podziękowania ślę przeto doktorowi Ronaldowi Naito, interniście z Portland w stanie Oregon i od wielu lat mojemu osobistemu lekarzowi, który poświęcił mi swój wolny czas, by odpowiedzieć na pytania o symptomy i postępy pewnych chorób i obrażeń wewnętrznych. Dziękuję też doktorowi Brettowi Bolhofnerowi, ortopedzie z St. Petersburga na Florydzie, który udzielił mi informacji na temat urazów kości, a przede wszystkim - poskładał strzaskane biodro i miednicę mojego syna po ciężkim wypadku samochodowym. Na moją wdzięczność zasłużył także Joseph J. Pica, chirurg ortopeda, asystent doktora Bolhofnera, który wyjaśnił mi pewne zawiłości dotyczące obrażeń wewnętrznych i wybornie opiekował się moim synem. Doceniam także wyniki dyskusji z Rickieni Frye'em, wolontariuszemratownikiem medycznym ze stanu Washington, na temat pierwszej pomocy w nagłych wypadkach.

Dziękuję również doktorowi Johnowi Kallasowi z Portland w stanie Oregon, ekspertowi w dziedzinie naturalnej żywności, który nieustannie eksperymentuje z potrawami z dziko rosnących roślin, za obszerne wyjaśnienia nie tylko na temat jadalnych roślin, ale także małży oraz morskich wodorostów. Nie miałam pojęcia, że istnieje tak wiele jadalnych okazów oceanicznej flory.

Specjalne podziękowania należą się Lenette Stroebel z Prineville w stanie Oregon, która zajmuje się wsteczną hodowlą tarpanów i podsunęła mi pewne niezwykle interesujące informacje. Dzięki niej dowiedziałam się między innymi tego, że kopyta tych zwierząt były tak twarde, iż nie potrzebowały podków nawet na kamienistym gruncie; że ich grzywy były sterczące, a umaszczenie odpowiadało z grubsza temu, które możemy oglądać na naskalnych malowidłach, przedstawiających konie o pięknej, myszatej sierści, ciemnych nogach i ogonach oraz niekiedy pasiastych bokach. Lenette nie tylko pozwoliła mi obejrzeć swoje konie, ale też opowiedziała o nich i przysłała serię cudownych fotografii przedstawiających źrebiącą się klacz. Dzięki nim mogłam opisać chwilę przyjścia na świat potomstwa Whinney.

Jestem wdzięczna Claudine Fisher, profesorowi filologii francuskiej z Uniwersytetu Stanowego w Portland i Honorowemu Konsulowi Francji w Oregonie, za tłumaczenia materiałów badawczych i korespondencji, a także za rady i przemyślenia dotyczące tego i wielu innych rękopisów oraz za wszelką pomoc związaną z językiem francuskim.

Dziękuję moim czytelnikom - Karen Auel-Feuer, Kendallowi Auelowi, Cathy Humble, Deannie Sterett, Claudine Fisher i Rayowi Auelowi - którzy w ekspresowym tempie przebrnęli przez pierwszy szkic niniejszej powieści i przekazali mi konstruktywne uwagi na jego temat.

Jestem także dłużniczką Betty Prashker, mojej mądrej i sprytnej edytorki. Jej sugestie zawsze były mi pomocne, a przemyślenia - bezcenne.

Nie potrafię wyrazić wdzięczności dla mojej agentki, Jean Naggar, która przyleciała do mnie specjalnie po to, by przeczytać pierwszy szkic powieści, i wraz z mężem, Serge'em Naggarem, obmyśliła garść wskazówek do dalszej pracy, choć uznała, że moje dzieło jest niezłe. Jean była ze mną od początku i dokonała cudów, zapewniając powodzenie całej serii książek. Dziękuję też Jennifer Weltz z Agencji Literackiej Jean V. Naggar, która współtworzyła z Jean owe cuda, szczególnie w zakresie sprzedaży praw do wydań zagranicznych.

Żałuję, iż jedynie in memoriam mogę wyrazić wdzięczność Davidowi Abramsowi, profesorowi antropologii i archeologii z Sacramento w Kalifornii. W tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku David i jego asystentka - przyszła żona - Dianę Kelly, zabrali Raya i mnie na pierwszą wyprawę badawczą do Europy. Odwiedziliśmy Francję, Austrię, Czechosłowację i Ukrainę (wtedy jeszcze Związek Radziecki), przyglądając się miejscom, w których przed trzydziestoma tysiącami lat miała się toczyć akcja książek z cyklu "Dzieci Ziemi". Miałam okazję wczuć się w specyfikę tych okolic, co wielce pomogło mi w pisaniu. Zaprzyjaźniliśmy się z Davidem i Dianę, a w późniejszych latach niejednokrotnie spotykaliśmy się w Stanach i w Europie. Szokiem była dla mnie wiadomość o tym, jak bardzo był chory - zbyt młody, by odchodzić - lecz trzeba przyznać, że z uporem trwał przy życiu dłużej, niż ktokolwiek przewidywał, do końca zachowując cudownie pozytywną postawę. Brakuje mi go.

Muszę podziękować jeszcze jednemu drogiemu przyjacielowi, którego nie ma już wśród nas, a który pomógł mi w pisaniu książek, projektując wygodne wnętrza, w których mieszkam i pracuję. "Oz" był geniuszem kreowania pięknych i praktycznych domów, lecz ważniejsze jest to, że przez lata był dobrym przyjacielem moim i Raya. Wydawało mu się, że w porę podjął walkę z rakiem, i poślubił Paulę w nadziei, że spędzi jeszcze wiele lat z nią i z jej dziećmi, lecz nie było mu to pisane. Ogarnia mnie wielki smutek, kiedy myślę, że nie ma go już wśród żywych.

Jest jeszcze wiele osób, którym zapewne powinnam podziękować za wartościowe przemyślenia i pomoc, lecz i tak nazbyt dużo miejsca poświęciłam już wyrazom wdzięczności, zatem zakończę je hołdem dla tego, kto liczy się najbardziej. Jestem wdzięczna Rayowi za jego miłość, wsparcie i zachętę, za to, że zapewniał mi czas i miejsce do pracy nawet w najdziwniejszych godzinach, oraz za to, że był przy mnie.


ROZDZIAŁ l

 

Ludzie gromadzili się stopniowo na wapiennym tarasie, nieufnie przyglądając się przybyszom. Nikt nie witał ich choćby gestem, a niektórzy z zebranych dzierżyli w dłoniach włócznie w pozycji gotowości, jeśli niejawnej groźby. Młoda kobieta nieomalże wyczuwała ich niepewność i lęk. Obserwowała z dołu, z kamienistej ścieżki, jak tłum gęstnieje, i wreszcie dotarło do niej, że grupa jest znacznie liczniejsza, niż się spodziewała. Nieraz już widziała tę niechęć w oczach ludzi, których spotykali podczas Podróży. To nie ich wina, pomyślała, powitania zawsze wyglądają podobnie... A jednak czuła zakłopotanie.

Wysoki mężczyzna zeskoczył z grzbietu młodego ogiera. W jego postawie i ruchach nie było ani zakłopotania, ani niechęci, lecz i on zawahał się na moment, mocno ściskając w garści sznur uździenicy. Odwrócił się i zauważył, że kobieta stara się pozostać w tyle.

- Ayla, możesz przytrzymać Zawodnika? Wygląda na zdenerwowanego. Oni zresztą też - dodał, spoglądając ku górze, w stronę skalnej półki.

Kobieta skinęła głową, przerzuciła nogę nad grzbietem klaczy i zsunęła się na ziemię, by chwycić linkę. Nie tylko widok ciżby obcych ludzi niepokoił smukłego kasztana, ale i bliskość matki. Jej okres godowy wprawdzie już minął, ale z sierści unosił się jeszcze zapach ogiera-przewodnika stada, który krył ją tak niedawno. Ayla trzymała więc uździenicę krótko, tuż przy pysku Zawodnika, klaczy zaś pozwoliła odejść trochę dalej i na wszelki wypadek stanęła między nimi. Zastanawiała się przez chwilę, czy nie puścić przodem Whinney, która nieco lepiej znosiła kontakt z obcymi ludźmi i zwykle przy takich okazjach zachowywała się nadzwyczaj spokojnie, tym razem jednak wyczuła nerwowość zwierzęcia. Taki tłum w każdym mógł wzbudzić obawę.

Kiedy pojawił się wilk, Ayla usłyszała pełne podniecenia, ostrzegawcze okrzyki dobiegające od strony półki skalnej ciągnącej się przed jaskinią - o ile w ogóle można to było nazwać jaskinią. Kobieta nie widziała przedtem niczego podobnego. Wilk otarł się ojej nogę i wysunął się nieznacznie naprzód, podejrzliwy i gotów bronić swej pani. Wyczuwała delikatną wibrację ledwie słyszalnego warkotu, który wydobywał się z jego gardzieli. Drapieżca zachowywał się teraz wobec obcych ze znacznie większą rezerwą niż przed rokiem, gdy rozpoczynali długą podróż, ale wówczas był przecież tylko szczenięciem. Bolesne doświadczenia nauczyły go czujności i rozwagi w trudnej misji chronienia Ayli.

Mężczyzna nie okazywał strachu, idąc w stronę licznej grupy wyraźnie zaniepokojonych ludzi, lecz mimo to kobieta cieszyła się, że może zaczekać w bezpiecznej odległości i obserwować spotkanie, zanim sama będzie musiała stanąć twarzą w twarz z gospodarzami. Oczekiwała - i bała się - tej chwili od ponad roku, a przecież zawsze liczyło się pierwsze wrażenie... i to po obu stronach.

Zgromadzeni wciąż trzymali się z daleka, gdy nagle wybiegła spośród nich młoda kobieta. Jondalar natychmiast rozpoznał siostrę, choć w ciągu tych pięciu lat, które upłynęły od rozstania, rozkwitła wspaniale i z ładnej dziewczyny zmieniła się w piękną niewiastę.

- Jondalarze! Wiedziałam, że to ty! - zawołała, rzucając się bratu na szyję. - Wreszcie wróciłeś do domu!

Wędrowiec przytulił ją mocno, porwał w powietrze i zawirowali w entuzjastycznym uścisku.

- Folaro, tak się cieszę, że cię widzę! - Postawił ją na ziemię i odsunął na odległość ramion. - Aleś ty urosła! Kiedy wyjeżdżałem, byłaś ledwie dziewczynką, teraz wyrosłaś na piękną kobietę.... A ja wiedziałem, że tak będzie - dodał, z błyskiem w oku nie tylko braterskiej miłości.

Dziewczyna uśmiechnęła się, spojrzała w niewiarygodnie błękitne oczy brata i od razu poczuła ich magnetyzm. Zarumieniła się - jednak nie z powodu komplementu, jak wydawało się świadkom powitania, ale pod wpływem nagłego pociągu, który poczuła do tego od lat nie widzianego mężczyzny, mimo że była jego siostrą. Słyszała często opowieści o swym przystojnym, wielkim bracie, o jego niezwykłych oczach, którymi potrafił oczarować każdą kobietę, lecz w jej pamięci Jondalar był jedynie wysokim, cudownym towarzyszem zabaw, bez wahania uczestniczącym w każdej grze czy psocie, jaka tylko przyszła jej do głowy. Teraz zaś, jako młoda kobieta, po raz pierwszy sama miała okazję doświadczyć zdumiewającego oddziaływania jego nieświadomej charyzmy. Mężczyzna dostrzegł jej reakcję - pełne uroku zakłopotanie - i uśmiechnął się ciepło.

Folara spojrzała obok niego, w stronę małej rzeczki, nad którą rozpoczynała się wiodąca ku górze ścieżka.

- Jonde, kim jest ta kobieta? - spytała ciekawie. I skąd się tam wzięły te zwierzęta? Przecież zawsze uciekają przed ludźmi... Dlaczego nie płoszą się na jej widok? Czy ona jest Zelandoni? Wezwała je? - Dziewczyna zmarszczyła brwi. - Gdzie jest Thonolan? - Gwałtownie zachłysnęła się powietrzem, widząc grymas bólu na twarzy Jondalara. Thonolan wędruje już po następnym świecie, Folaro - odparł po chwili. - A i mnie nie byłoby tutaj, gdyby nie ta kobieta.

- Och, Jonde! Co się stało?

To długa historia, a teraz nie pora na jej opowiadanie - odpowiedział surowo, ale nie potrafił powstrzymać uśmiechu na dźwięk imienia, którym zwracała się do niego. Tylko ona używała kiedyś takiego zdrobnienia. - Nikt nie zwracał się do mnie w ten sposób, odkąd odszedłem. Teraz dopiero wiem, że jestem w domu. Jak się miewa rodzina? Co z matką? Z Willamarem?

- Oboje zdrowi. Matka napędziła nam strachu parę lat temu, ale Zelandoni użyła specjalnej magii i teraz już wszystko w porządku. Chodź, sam zobaczysz - dodała Folara, chwytając brata za rękę i prowadząc ścieżką pod górę.

Jondalar odwrócił się i pomachał do Ayli, próbując dać jej znak, że za chwilę wróci. Nie chciał zostawiać jej teraz samej ze zwierzętami, ale przede wszystkim musiał spotkać się z matką, na własne oczy zobaczyć, czy nic jej nie dolega. Zaniepokoiły go słowa Folary o "napędzeniu strachu"; zresztą i tak sprawa wprowadzenia zwierząt do obozu wymagała konsultacji z mieszkańcami. Zdążyli już z Aylą zauważyć, jak bardzo dziwacznym i przerażającym doświadczeniem jest dla większości ludzi spotkanie z wilkiem czy końmi, które nie uciekają na ich widok.

A przecież człowiek tak dobrze znał zwierzęta. Wszyscy, których Jondalar i Ayla spotkali podczas swej Podróży, potrafili polować, większość zaś oddawała zwierzynie lub jej duchom religijną cześć. Dziko żyjące istoty od niepamiętnych czasów były przedmiotem uważnej obserwacji. Ludzie zdążyli więc poznać ich zwyczaje i upodobania, szlaki migracyjne i pory letnich wędrówek, wiedzieli, kiedy rozpoczynają się okresy godowe u poszczególnych gatunków i kiedy nadchodzi czas na rodzenie młodych. A jednak nikomu nie przychodziło jakoś do głowy, że można choćby dotknąć żywego zwierzęcia w przyjazny sposób. Nikt nie próbował obwiązywać głowy czworonoga linką i prowadzać go ze sobą. Nikt nie usiłował oswajać dzikiej bestii, ani nawet wyobrażać sobie, że w ogóle jest to możliwe.

Pobratymcy Jondalara cieszyli się z jego powrotu z Podróży - zwłaszcza że niewielu z nich spodziewało się ujrzeć go żywym - lecz oswojone zwierzęta były tak niezrozumiałym fenomenem, że niemal wszyscy zareagowali na ich widok strachem. Stanowiły zjawisko tak dziwaczne i przekraczające zdolność pojmowania, że nie mogło być naturalne. A skoro tak, musiało być nienaturalne, wręcz nadnaturalne. Jedynym powodem, dla którego większość obecnych nie uciekła w popłochu, by szukać schronienia, i nie próbowała zabić budzących lęk stworzeń, był fakt, że Jondalar, którego tak dobrze znali, sam je tu przyprowadził, a teraz szedł z siostrą spokojnie ścieżką znad Leśnej Rzeki, skąpany w ciepłym blasku słońca.

Folara wykazała się sporą odwagą, występując przed tłum i biegnąc bratu na spotkanie, lecz była to brawura właściwa tylko młodym. Dziewczyna tak bardzo tęskniła za ulubionym bratem, że dłużej po prostu nie mogła czekać. A Jondalar nie wyglądał przecież na przerażonego obecnością zwierząt i nigdy nie pozwoliłby, by jego siostra znalazła się w prawdziwym niebezpieczeństwie.

Ayla przyglądała się z dołu, jak ludzie otaczają powracającego, przytulają go, uśmiechają się, całują, poklepując, wymieniając uściski obu rąk i niezrozumiałe z tej odległości słowa. Wypatrzyła wyjątkowo tęgą kobietę, mężczyznę o ciemnych włosach, którego Jondalar serdecznie objął, oraz starszą kobietę, którą powitał ciepło, otaczając ramieniem. To pewnie jego matka, pomyślała, i zaraz zaczęła zastanawiać się, co też pomyśli o niej sędziwa niewiasta.

Była to rodzina Jondalara, jego krewni, przyjaciele, ludzie, z którymi dorastał. Ayla zaś była przybyszem, niepokojącym przybyszem sprowadzającym obłaskawione zwierzęta, a wraz z nimi zapewne także obce zwyczaje i niemożliwe do przyjęcia idee. Czy są w stanie ją zaakceptować? A jeśli nie? Nie było odwrotu. Lud Ayli pozostał zbyt daleko, o rok wędrówki na wschód. Jondalar obiecał jej wprawdzie, że odejdzie wraz z nią, jeśli tylko zechce - lub zostanie zmuszona - opuścić te strony, ale to było przedtem, zanim doszło do tego serdecznego powitania. Co myślał teraz?

Poczuła na plecach lekkie szturchnięcie i sięgnęła ręką za siebie, by pogładzić mocny kark Whinney. Była wdzięczna za ten gest przyjaźni, który przypomniał jej, że nie jest sama. Gdy mieszkała w dolinie, wkrótce po opuszczeniu Klanu, przez dłuższy czas klacz była jej jedyną towarzyszką. Ayla nie wyczuła, że sznurek służący za wodze zwisa luźno, póki Whinney nie stanęła tuż za nią, na wszelki wypadek dała jednak nieco więcej swobody Zawodnikowi. Klacz i jej potomek zwykle odnosili się do siebie przyjaźnie i wzajemnie dodawali sobie odwagi, lecz okres godowy, który niedawno dobiegł końca, wyraźnie zakłócił ich zwykłą zażyłość.

Coraz więcej ludzi - jakim cudem mogło ich być aż tak wielu? - spoglądało w stronę Ayli. Tymczasem Jondalar, pogrążony w szczerej rozmowie z mężczyzną o ciemnobrązowych włosach, tylko machnął ku niej ręką i uśmiechnął się. Kiedy wreszcie ruszył ścieżką w dół, towarzyszyła mu młoda kobieta, ów nieznajomy i kilkoro innych mieszkańców osady. Ayla wzięła głęboki wdech i zastygła w oczekiwaniu.

Im bliżej podchodziła grupka prowadzona przez Jondalara, tym głośniejszy warkot wydobywał się z zębatej paszczy wilka. Kobieta schyliła się, by przytrzymać zwierzę przy nodze.

- Już dobrze, Wilku. To tylko krewni Jondalara - powiedziała cichym, spokojnym głosem.

Łagodny dotyk jej ręki był dla drapieżnika sygnałem: miał przestać warczeć i przybrać mniej groźny wygląd. Niełatwo było wpoić Wilkowi tę umiejętność, ale opłaciło się, pomyślała. Szczególnie w takiej chwili. Ayla żałowała jedynie, że nie zna takiego dotyku, który uspokoiłby ją samą.

Skromny orszak pod wodzą Jondalara zatrzymał się w bezpiecznej odległości. Zelandonii bardzo starali się nie okazywać lęku i nie przyglądać się zbyt ostentacyjnie zwierzętom, które bez trwogi stały tam, gdzie im kazano, i otwarcie patrzyły prosto w oczy obcych ludzi. Jondalar wystąpił o krok przed delegację swoich pobratymców.

Wydaje mi się, Joharranie, że powinniśmy zacząć od oficjalnego powitania - powiedział, odwracając się w stronę ciemnowłosego mężczyzny.

Ayla wypuściła z dłoni linki, szykując się do formalnej ceremonii wymagającej użycia obu rąk. Konie cofnęły się o krok, za to wilk nawet nie drgnął. Jasnowłosa kobieta zauważyła błysk strachu w oczach Joharrana - choć, sądząc po jego posturze, wątpiła, by wiele było rzeczy, które wzbudzają w nim obawę - i natychmiast przeniosła wzrok na Jondalara, zastanawiając się, jakiemu celowi ma służyć tak szybko zaaranżowane oficjalne powitanie. Mierząc nieznajomego uważnym spojrzeniem, odkryła nagle, jak bardzo jest podobny do Bruna, przywódcy klanu, w którym dorastała: potężny, dumny, inteligentny i nieustraszony - jeśli nie liczyć kontaktów ze światem duchów.

- Aylo, oto Joharran, przywódca Dziewiątej Jaskini Zelandonii, syn Marthony, byłej przywódczyni Dziewiątej Jaskini, zrodzony przy ognisku Joconana, byłego przywódcy Dziewiątej Jaskini - oznajmił z powagą płowowłosy mężczyzna, po cz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin