CLIVE BARKER Księga Krwi II Byty też zdjęcia. Straszne zdjęcia. Na ich widok poczuł się bardzo dziwnie. Wszystkie co do jednego przedstawiały zmarłych ludzi. Na częci widać było małe dzieci, na innych starsze. Leżały lub na wpół siedziały, na twarzach i ciałach miały głębokie rany; rozcięcia ukazywały wnętrznoci, mieszaninę jelit lnišcych i mokrych. Wszędzie wokół były trupy. Nie w gładkich stosach, lecz porozrzucane, ze ladami palców, napisami, bardzo brudne. Na trzech czy czterech zdjęciach było narzędzie, które spowodowały rany. Wiedział, jak się nazywa. Topór. Każdy z nas jest krwawš księgš Gdziekolwiek się nas otworzy, jestemy czerwoni LĘK Nie ma nic bardziej fascynujšcego niż lek. Gdybymy usiedli niewidzialni pomiędzy dwojgiem ludzi w pocišgu, poczekalni czy biurze i podsłuchali ich rozmowę, to przekonalibymy się, że kršży ona stale wokół tego tematu. Na pozór dyskutowano by o polityce, opowiadano o miertelnych wypadkach drogowych lub rosnšcych cenach usług dentystycznych. Jednak tak naprawdę wszystkich interesuje tylko lęk. Bardzo rzadko dyskutujemy o naturze Boga i życiu wiecznym, natomiast z rozkoszš roztrzšsamy drobiazgowo wszelkie nieszczęcia. Tak samo zachowujemy się i w łani, i na sali wykładowej. Tak jak nie umiemy się powstrzymać przed dotykaniem językiem bolšcego zęba, tak też powracamy stale do naszych obaw, zabieramy się do mówienia o nich z łapczywociš głodnego człowieka, majšcego przed sobš obfity, parujšcy posiłek. Stephen Grace, studiujšc na uniwersytecie, starał się znaleć odpowied na dręczšce go pytanie: "dlaczego odczuwa się lęk?" Do tej pory bał się nawet o tym mówić. Teraz chciał nie tylko głono o tym krzyczeć, lecz również rozważać i analizować każde napięcie nerwów. W tych poszukiwaniach miał nauczyciela: Quaida. Były to czasy guru. Jak Anglia długa i szeroka, na wszystkich uniwersytetach młodzi ludzie spoglšdali na Wschód i Zachód w poszukiwaniu tych, za którymi mogliby ić jak owce; Steve Grace był jednym z nich. Na swoje nieszczęcie wybrał sobie Quaida na mistrza. Spotkali się w klubie studenckim. - Nazywam się Quaid - powiedział mężczyzna siedzšcy przy barze obok Steve'a. - Aha. - A ty...? - Steve Grace. - Tak. Jeste w grupie etyki, zgadza, się? - Zgadza. - Nie widziałem cię na innych seminariach czy wykładach z filozofii. - To mój dodatkowy przedmiot. Jestem na Wydziale Literatury Angielskiej. Nie mogłem znieć myli o roku w grupie staronordyckiego. - Dlatego wybrałe etykę? -Tak. Quaid zamówił podwójnš brandy. Nie wyglšdał na bogatego, a dla Steve'a podobne zamówienie oznaczałoby poważne nadszarpnięcie finansów przeznaczonych na następny tydzień. Quaid szybko wypił swojš brandy i poprosił o kolejnš. - A ty? Steve sšczył małe piwo, zdecydowany pić je co najmniej przez godzinę. - Dla mnie nic. - Napijesz się! - Nie, dziękuję. - Jeszcze jedna brandy i duże piwo dla mojego przyjaciela. Steve nie protestował. Dodatkowe piwo przy jego niedożywieniu bardzo mu pomoże przetrzymać nudę zbliżajšcego się seminarium o "Karolu Dickensie jako badaczu społeczeństwa". Ziewał na samš myl o nim. - Kto powinien napisać pracę o piciu jako formie aktywnoci społecznej. - Quaid przez chwilę wpatrywał się w brandy, wreszcie jš wypił. - Lub zapomnienia - dodał. Steve przyjrzał mu się. Quaid miał jakie dwadziecia pięć lat, o pięć więcej niż on. Ubrany był dziwnie. Wystrzępione buty sportowe, sztruksowe spodnie i znoszona szarobiała koszula, a na niej bardzo kosztowna skórzana kurtka, wiszšca niezgrabnie na wysokiej, szczupłej postaci. Twarz Quaida była pocišgła i nijaka; oczy miał jasnoniebieskie, tak blade, że trudno było dostrzec tęczówki na białym tle, a za grubymi okularami widać było jedynie maleńkie kropki renic. Wargi grube jak u Micka Jaggera, lecz blade i wcale nie zmysłowe. Słowem - wiński blondyn. Steve uznał, że Quaid wyglšda na ćpuna. Nie nosił żadnego znaczka, a były one bardzo popularne wród studentów i Quaid sprawiał wrażenie nagiego bez wskazówki zdradzajšcej jego upodobania. Czy był pedałem, feministš, obrońcš wielorybów czy faszystowskim wegetarianinem? Kim był, na miłoć boskš? - Powiniene był wybrać staronordycki - powiedział Quaid. - Dlaczego? - Nie chce im się nawet sprawdzać prac. Steve nie słyszał o tym. Quaid cišgnšł dalej: - Po prostu rzucajš je w powietrze. Te, które upadnš tekstem do góry, oceniajš na trójkę, a do dołu - na dwóje. "A wiec to żart, Quaid jest dowcipny". - Steve zamiał się niepewnie, lecz twarz jego rozmówcy pozostała nieporuszona. - Powiniene być na staronordyckim - powtórzył. - Komu jest potrzebny biskup Berkeley? Albo Platon! Albo... - Albo? - Wszystko to kupa mieci. - Tak. - Obserwowałem cię na zajęciach z filozofii... Steve zaczšł się zastanawiać. - ... nigdy nie robisz notatek, prawda? -Tak. - Pomylałem, że albo znakomicie znasz się na wszystkim, albo po prostu nic cię to nie obchodzi. - Ani jedno, ani drugie. Zupełnie się pogubiłem. Quaid chrzšknšł i wyjšł paczkę tanich papierosów. Znów co tu nie pasowało. Paliło się gauloisy, camele lub wcale. - Nie uczš tutaj prawdziwej filozofii - stwierdził Quaid z wyranš pogardš. - Taaak? - Dajš nam kawalštek Platona, kęs Benthama, i to bez prawdziwej analizy. Oczywicie na pozór wszystko jest w porzšdku. Przypomina to zwierzę, dla nie wtajemniczonych nawet trochę pachnie jak zwierzę. - Jakie zwierzę? - Filzofia. Prawdziwa Filozofia. To zwierzę, Stephen. Nie uważasz? - Nie... - Jest dzika. Gryzie. - Nagle umiechnšł się podstępnie. Tak. Gryzie - powtórzył. Wyranie go to cieszyło. Ponownie rzucił: - Gryzie. Stephen kiwnšł głowš, choć nie zrozumiał metafory. - Uważam, że powinnimy zostać zmiażdżeni naszym przedmiotem - Quaid wyranie się ożywiał. - Powinnimy bać się dżungli idei, o których moglibymy dyskutować. - Dlaczego? - Bo gdybymy byli prawdziwymi filozofami, nie obchodziłyby nas przyjemnoci życia uniwersyteckiego. Nie żonglowalibymy semantykš, nie stosowalibymy sztuczek językowych dla ukrywania najważniejszych problemów. - A co bymy robili? Steve zaczynał czuć się jak prostaczek. Quaid nie żartował. Twarz miał napiętš, maleńkie renice zwęziły się jeszcze bardziej. - Podchodzilibymy do zwierzęcia, prawda, Steve? Próbowalibymy je dotknšć, pogłaskać, napoić mlekiem. - Czym... no... czym jest to zwierze? Prozaicznoć pytania trochę zdenerwowała Quaida. - Przedmiotem każdej wartociowej filozofii, Stephen. Boimy się go, bo go nie rozumiemy. To mrok za drzwiami. Steve pomylał o drzwiach. Pomylał o mroku. Zaczšł rozumieć, do czego pokrętnie zdšża Quaid. Filozofia była sposobem rozmawiania o strachu. - Omawialibymy najbardziej skryte zakštki dusz - powiedział Quaid. - Nie robišc tego - ryzykujemy... Quaid nagle zamilkł. -Czym? Quaid wpatrywał się w pustš szklaneczkę, jakby usiłował ujrzeć jš znowu pełnš. - Chcesz jeszcze jednš? - zapytał Steve, modlšc się, by odmówił. - Czym ryzykujemy? - Quaid powtórzył pytanie. - Cóż, jeli nie wyruszymy na poszukiwanie bestii... Steve domylał się już, jaka będzie konkluzja. -... to wczeniej czy póniej ona przyjdzie i znajdzie nas. Nie ma nic bardziej fascynujšcego niż lek. Dopóki obok jest drugi człowiek. Przez następny tydzień czy dwa Steve wypytywał czasem o tajemniczego pana Quaida. Nikt nie znał jego imienia. Nikt nie wiedział dokładnie, ile ma lat. Według jednej z sekretarek przekroczył trzydziestkę i było to niespodziankš. Cheryl słyszała, jak mówił, że jego rodzice nie żyjš. Chyba zostali zabici. Tylko tyle wiedziano o Quaidzie. * * * - Wiszę ci drinka - powiedział Steve, dotykajšc ramienia Quaida. Ten obejrzał się, jakby co go ugryzło. - Brandy? - Dzięki. Steve zamówił napoje. - Przestraszyłem cię? - Rozmylałem. - Żaden filozof się bez tego nie obejdzie. - Bez czego? - Mózgu. Zaczęli rozmawiać. Steve nie wiedział, dlaczego podszedł do Quaida. Facet był przecież dziesięć lat starszy od niego, a jeli chodzi o intelekt... cóż, przybyli z różnych bajek. Oniemielał Steve'a, co uczciwie trzeba przyznać. Grace czuł się zmieszany bezlitosnym mówieniem Quaida o zwierzęciu, mimo to było mu mało; mało metafor, mało poważnego głosu stwierdzajšcego, jakich bezużytecznych majš tu wykładowców i jak słabych studentów. W wiecie Quaida nie było pewników. Nie miał wieckich guru ani żadnej religii. Niezdolny był do wyzbycia się cynizmu w podejciu do jakiegokolwiek systemu politycznego czy filozoficznego. Choć miał się rzadko, to Steve wyczuwał jednak gorzki humor w jego widzeniu wiata. Według Quaida ludzie to owce i jagnięta, wypatrujšce nie istniejšcych pasterzy. W mrokach otaczajšcych owczarnię istniały jedynie leki skupiajšce się na niewinnym stadzie. Wštpić trzeba we wszystko, bo nie istnieje nic poza lękiem. Arogancja intelektualna Quaidabyła ożywcza. Steve szybko pokochał obrazoburczš łatwoć, z jakš tamten obalał jedno wierzenie po drugim. Czasem czuł ból, gdy który z jego dogmatów zostawał rozniesiony niezbitymi argumentami Quaida. Jednak po kilku tygodniach radowały Steve'a nawet odgłosy takiego rozbijania. Czuł się wolny. Naród, rodzina, kociół, prawo. Wszystko spopielałe, bezużyteczne. Wszystko to oszustwa, krępujšce i duszšce. Jest tylko ...
ssonja