FRANZ KAFKA AMERYKA przełożył Juliusz Kydryński Warszawa 1989 Palacz Kiedy szesnastoletni Karl Rossmann, wysłany przez swych biednych rodziców do Ameryki, ponieważ uwiodła go służąca i miała z nim dziecko, wpływał do portu w Nowym Jorku na coraz wolniej poruszającym się statku, ujrzał od dawna już obserwowaną statuę Bogini Wolności w blasku słońca, które jak gdyby nagle zaświeciło jaśniej. Jej ramię z mieczem jakby dopiero co uniosło się w górę, a wokół jej postaci wiały swobodne wiatry. „Taka wysoka!” – powiedział do siebie i choć wcale nie myślał o zejściu ze statku, został stopniowo zepchnięty aż do poręczy burty przez wciąż wzbierający tłum tragarzy, który go mijał. Młody człowiek, z którym podczas podróży zawarł przelotną znajomość, powiedział w przejściu: – No, co, nie ma pan ochoty wysiadać? – Ależ jestem gotów – odparł Karl uśmiechając się i ponieważ był silnym młodzieńcem, butnie zarzucił sobie kuferek na ramiona. Ale kiedy obejrzał się za swym znajomym, który z lekka wywijając laską oddalał się już z innymi, spostrzegł z zakłopotaniem, że zapomniał pod pokładem swego parasola. Szybko poprosił znajomego, który nie wydawał się tym zbyt uszczęśliwiony, żeby wyświadczył mu uprzejmość i zaczekał chwileczkę przy jego kuferku, rozejrzał się jeszcze w sytuacji, żeby trafić tu z powrotem, i pośpiesznie odszedł. Na dole spostrzegł ku swemu ubolewaniu, że korytarz, który bardzo skróciłby mu drogę, jest po raz pierwszy zamknięty, co prawdopodobnie miało związek z wysadzeniem na ląd wszystkich pasażerów, i z trudem musiał szukać schodów, wciąż po sobie następujących, poprzez ustawicznie zakręcające korytarze, poprzez pusty pokój z opuszczonym biurkiem, dopóki właściwie zupełnie nie zabłądził, ponieważ przebywał tę drogę tylko raz lub dwa razy, i to zawsze w większym towarzystwie. Bezradny, a także dlatego, że nie spotkał nikogo i tylko bezustannie słyszał nad sobą szurgot tysięcy stóp, a z oddali, niby tchnienie, dobiegały ostatnie obroty zatrzymanych już maszyn, zaczął bez zastanowienia dobijać się do pierwszych lepszych małych drzwi, które napotkał w swoim błądzeniu. – Przecież otwarte! – zawołano z wewnątrz i Karl otworzył drzwi z uczuciem ulgi. – Dlaczego dobija się pan jak wariat? – spytał olbrzymi mężczyzna, ledwo spojrzawszy na Karla. Do nędznej kabiny, w której łóżko, szafa, krzesło i człowiek stali jakby stłoczeni, jak w magazynie, wpadało przez górne okienko posępne, na górze statku od dawna już zużyte światło. – Zabłądziłem – powiedział Karl. – Podczas podróży nie zauważyłem, że to jest strasznie wielki statek. – Tak, ma pan słuszność – odparł mężczyzna z pewną dumą i nie przestawał mocować się z kuferkiem, który wciąż naciskał obydwiema rękami, nasłuchując zaskoczenia zamka. – Ale niechże pan wejdzie – mówił dalej mężczyzna – nie będzie pan przecież stał za progiem! – Nie przeszkadzam? – spytał Karl. – Ale gdzieżby pan przeszkadzał! – Pan jest Niemcem? – próbował się jeszcze upewnić Karl, bo wiele słyszał o niebezpieczeństwach, jakie nowo przybyłym do Ameryki grożą zwłaszcza ze strony Irlandczyków. – Jestem, jestem – odparł mężczyzna. Karl wahał się jeszcze. Wtedy mężczyzna znienacka chwycił za klamkę i wraz z drzwiami, które szybko zamknął, wciągnął Karla do środka. – Nie znoszę, kiedy mi się tu zagląda z korytarza – rzekł mężczyzna, który znów zaczął majstrować przy zamkach kuferka. – Każdy tędy przebiega i zagląda do środka, święty by tego nie wytrzymał! – Ale korytarz jest przecież całkiem pusty – powiedział Karl, stojąc niewygodnie przyparty do słupka podtrzymującego łóżko. – Tak, teraz – odparł mężczyzna. „Chodzi przecież właśnie o teraz – pomyślał Karl. – Trudno dogadać się z tym człowiekiem”. – Niechże się pan położy na łóżku, będzie pan miał więcej miejsca – powiedział mężczyzna. Karl wczołgał się, jak potrafił, do środka i zaśmiał się głośno przy pierwszej nieudanej próbie przedostania się przez poręcz. Lecz zaledwie znalazł się na łóżku, zawołał: – Na miłość boską, zupełnie zapomniałem o moim kuferku! – Gdzie on jest? – Na górze, na pokładzie, pilnuje go znajomy. Ale jakże on się nazywa? I z ukrytej kieszeni, którą mu matka wszyła na drogę pod podszewkę surduta, wyciągnął wizytówkę: – Butterbaum. Franz Butterbaum. – Bardzo panu potrzebny ten kuferek? – Naturalnie. – No, to dlaczego powierzył go pan obcemu człowiekowi? – Zapomniałem na dole parasola i pobiegłem, żeby go przynieść, ale nie chciałem taszczyć ze sobą kuferka. A potem w dodatku zabłądziłem tutaj. – Jest pan sam? Bez towarzystwa? – Tak, sam. – „Powinienem się może trzymać tego człowieka – przemknęło Karlowi przez głowę – gdzież znajdę lepszego przyjaciela!” – A teraz stracił pan jeszcze kufer. O parasolu już nawet nie mówię. I mężczyzna usiadł na krześle, jakby sprawa Karla wzbudziła w nim teraz pewne zainteresowanie. – Ależ ja wierzę, że kuferek nie jest jeszcze stracony. – Wiara uszczęśliwia – powiedział mężczyzna i podrapał się mocno po ciemnych, krótkich, gęstych włosach. – Na statku wraz ze zmianą portów zmieniają się także obyczaje. W Hamburgu pański Butterbaum może przypilnowałby kufra, tutaj najprawdopodobniej ani po jednym, ani po drugim nie ma już śladu. – Wobec tego muszę zaraz zajrzeć na górę – powiedział Karl i rozglądnął się wokół, jak by się stąd wydostać. – Niech no pan zostanie – rzekł mężczyzna i wprost brutalnie uderzając go ręką w pierś, wtrącił go z powrotem do łóżka. – Dlaczego? – spytał Karl gniewnie. – Bo to nie ma żadnego sensu – odparł mężczyzna. – Za chwilkę ja także wychodzę, to pójdziemy razem. Albo kuferek został skradziony, wtedy nie ma rady, albo ten człowiek go zostawił, a wtedy, gdy statek zupełnie się opróżni, tym łatwiej go znajdziemy. Tak samo jak pański parasol. – A pan dobrze zna statek? – zapytał Karl podejrzliwie i wydało mu się, jak gdyby przekonywająca skądinąd myśl, że na pustym statku najłatwiej będzie można odnaleźć jego rzeczy, miała jakiś ukryty haczyk. – Jestem przecież palaczem okrętowym – powiedział mężczyzna. – Pan jest palaczem okrętowym! – zawołał Karl z radością, jakby to przechodziło wszelkie jego oczekiwania, i oparłszy się na łokciu, przyjrzał się bliżej mężczyźnie. – Właśnie naprzeciw komórki, w której spałem razem ze Słowakiem, znajdowało się okienko i można było przez nie zaglądać do maszynowni. – Tak, tam pracowałem – powiedział palacz. – Zawsze tak bardzo interesowałem się techniką – rzekł Karl, który trzymał się określonego toku myśli – i z pewnością zostałbym kiedyś inżynierem, gdybym nie był zmuszony wyjechać do Ameryki. – A dlaczego musiał pan wyjechać? Ech, co tam! – odparł Karl i machnięciem ręki odsunął od siebie całą historię. Patrzył przy tym z uśmiechem na palacza, jakby go prosił o wyrozumiałość nawet dla tego, czego nie wyznał. – Musiał być jakiś powód – rzekł palacz i nie wiadomo było dokładnie, czy pragnął w ten sposób dopomnieć się, czy też uchronić przed wyznaniem tego powodu. – Teraz ja także mógłbym zostać palaczem – powiedział Karl – moim rodzicom jest teraz zupełnie obojętne, czym zostanę. – Moje miejsce będzie wolne – rzekł palacz i ostentacyjnie włożył ręce do kieszeni spodni, a nogi, tkwiące w pomiętych, niby skórzanych, stalowoszarych nogawkach, rzucił na łóżko, żeby się wyciągnąć. Karl musiał przysunąć się bliżej do ściany. – Opuszcza pan statek? – Tak jest, dzisiaj odmaszerowujemy. – Dlaczego? Nie podoba się tu panu? – No, są pewne okoliczności, nie zawsze rozstrzyga to, czy coś się komu podoba, czy nie. Zresztą ma pan słuszność, nie podoba mi się także. Pan pewnie nie myśli poważnie o tym, żeby zostać palaczem, ale właśnie dlatego najłatwiej można nim zostać. Stanowczo więc panu odradzam. Jeśli pan chciał studiować w Europie, dlaczego nie chce pan studiować tutaj? Amerykańskie uniwersytety są przecież bez porównania lepsze niż europejskie. – To możliwe – odparł Karl – aleja nie mam prawie pieniędzy na studia. Czytałem wprawdzie o kimś, kto w dzień pracował w sklepie, a w nocy studiował, dopóki nie został doktorem i zdaje mi się burmistrzem, ale do tego trzeba wielkiej wytrwałości, prawda? Boję się, że mi jej brakuje. Poza tym nie byłem szczególnie dobrym uczniem, rozstanie ze szkołą doprawdy nie przyszło mi z trudem. A szkoły tutaj są pewnie jeszcze surowsze. Po angielsku prawie wcale nie umiem. W ogóle zdaje mi się, że mają tutaj duże uprzedzenia do cudzoziemców. – Pan już także tego doświadczył? No, to w porządku. To z pana swój człowiek. Widzi pan, jesteśmy przecież na niemieckim statku, należy on do linii Hamburg-Ameryka, dlaczego nie ma tu tylko Niemców? Dlaczego starszy maszynista jest Rumunem? Nazywa się Schubal. To przecież nie do wiary. I ten łajdak gnębi nas, Niemców, na niemieckim statku! Niech pan nie myśli – zabrakło mu oddechu, powachlował się ręką – że skarżę się, żeby się skarżyć. Wiem, że pan nie ma żadnych wpływów i sam pan jest biednym chłopaczkiem. Ale tego już za wiele! – I wielokrotnie uderzył pięścią w stół, a uderzając nie spuszczał z niej oczu. – Służyłem przecież na tylu statkach – i wymienił dwadzieścia nazw jedną po drugiej, jakby to było jedno słowo, Karl zupełnie się w tym pogubił – i odznaczyłem się, chwalono mnie, byłem robotnikiem cenionym przez moich kapitanów, kilka lat pływałem nawet na pięknym handlowym żaglowcu – podniósł się, jak gdyby to było szczytowym punktem jego życia – a tutaj, na tym pudle, gdzie wszystko urządzone jest pod sznurek, gdzie nie wymaga się ani trochę sprytu, tutaj nic nie jestem wart, tutaj wciąż zawadzam temu Schubalowi, jestem leniem, zasługuję na wyrzucenie i otrzymuję zapłatę jak z łaski. Pan to rozumie? Ja nie. – Pan nie powinien tego znosić – powiedz...
damdamok