Doctorow E L - MIASTO BOŻE.rtf

(1598 KB) Pobierz

E.L. Doctorow

Miasto Boże

 

Zatem według tej teorii wszechświat rozszerzał się wykładniczo z jednego punktu, osobliwości czasoprze­ strzennej, temporalno-materialnej, z jakiegoś pierwot­ nego, szczególnego zdarzenia czy kwantowego w swo­ jej naturze szczęśliwego trafu, w taki sposób, że słowo „wybuch” nie wydaje się tu adekwatne, pomimo że teo­ ria ta zwana jest właśnie teorią Wielkiego Wybuchu. Powinniśmy bowiem pamiętać, że wszechświat nie wy­ buchł w istniejącej już wcześniej przestrzeni, ale że to eksplodowała sama przestrzeń, niosąc ze sobą wszyst­ ko w jednym, ogromnym, pęczniejącym rozkwicie, że w bezgłośnym błysku zaistniał, w ciągu sekund, calut- ki ten pędzący odśrodkowo wszechświat materii i ciem- ności-światła, że ów kosmiczny zgęstek nicości zyskał wymiary oraz chronologię czasoprzestrzeni. Prawda?

I odtąd w historii wszechświata zachodziło coś na kształt ewolucji materii gwiezdnej, pierwiastkowego pyłu, mgławic, płonących, świecących, pulsujących, przy czym przez jakieś piętnaście ostatnich miliardów lat wszystko uciekało od wszystkiego innego.

Cóż to jednak znaczy, że owa pierwotna osobliwość czy też osobliwa pierwocina zawierająca w swojej sub- mikroskopowej istocie całą przestrzeń, cały czas, ma­ jące raptownie a monumentalnie eksplodować w poję­ cia, które możemy zrozumieć albo których możemy się

nauczyć - cóż to znaczy, że... wszechświat nie zrodził się w przestrzeni, ale że to przestrzeń, będąca właści­ wością wszechświata, wybuchła razem ze wszystkim innym? Co to znaczy, że właśnie przestrzeń się rozsze­ rzyła, rozciągnęła, rozkwitła? W co? Ten wszechświat, który nawet w tej chwili rozprzestrzenia swoje galak­ tyki złożone z płonących słońc, umierających gwiazd, metalicznych monumentów z kamienia, obłoków ko­ smicznego pyłu, musi przecież wypełniać... coś. Skoro się rozszerza, to ma granice, obecnie znajdujące się daleko poza naszymi możliwościami pomiaru. Jak za­ tem wygląda w danym momencie sytuacja na krawę­ dzi wszechświata? Co znajduje się tuż poza ową pędzą­ cą granicą, zanim ona to coś przemoże? Co jest poko­ nywane, wypełniane, ożywiane, oświetlane? A może nie ma żadnej krawędzi, żadnej granicy, lecz jedynie nie­ skończony ciąg wszechświatów przechodzących jeden w drugi, istniejących jednocześnie? Tak że to, co się roz­ szerza daremnie samo w siebie, jest skręcającą się w nie­ skończoność ciemną materią jakiegoś upiornego, bez­ dusznego bezkresu, bez jakichkolwiek właściwości, wymiarów, bez elementarnych, zdolnych do przeobra­ żeń energii światła czy sił, czy pulsujących kwantów, tych wszystkich koncepcji naszej świadomości, która sama bezwymiarowa i bez innych właściwości fizycz­ nych, jest w gruncie rzeczy wytworem równie obojęt­ nym, zimnym i nieludzkim jak ten wszechświat naszej ułudy.

Chciałbym spotkać astronoma, z którym mógłbym porozmawiać. Myślę o tym, jak ludzie popadali w odrę­ twienie, żeby przetrwać obozy. Czy astronomowie też popadają w jakąś martwotę wobec gwieździstego ko­ smosu? Mam tu na myśli stosunek do kosmosu jako ząjęcie. (Nie usprawiedliwia to nas wszystkich pozosta­ łych, którzyśmy poznali tę bolesną prawdę o ogromie wszechświata i zajęli się własnymi sprawami, jakby

tamto nie było niczym więcej niż tylko eksponatem w Muzeum Historii Naturalnej.) Czy przeciętny astro­ nom, wykonujący swoją codzienną pracę, rozumie, że poza zjawiskami niebieskimi, które bada, poza oblicze­ niami radiometrycznymi, by już nie wspomnieć o obo­ wiązkowym podziwie dla własnej profesji, leży prawda tak monumentalnie przerażająca - ów ostateczny kon­ tekst naszych wysiłków, owa nienawistna konkluzja naszych historycznie ukształtowanych intelektów - że nawet zwrócenie się do Boga nie może przynieść ulgi w naszej niedoli, kiedy znajdziemy się w obliczu tak przepastnego, katastroficznego, beznadziejnego bezkre­ su? Oto moje pytanie. Bo jeśli Boga pochłaniają te spra­ wy, te podstawowe fakty, te oczywiste pojęcia, to jest On tak przerażający i nieprzystępny, że nie sięgają do Niego żadne ludzkie błagania o pocieszenie, otuchę czy odkupienie, mimo że przecież dopuścił nas do swej ta­ jemnicy.

Przy kolacji ubiegłego wieczoru, kryptonim Moira. Po tym, jak widywałem ją w ciągu roku czy dwu i wy­ powiedziałem do niej ledwie kilka zdań, czując zawsze te same oznaki, potrafiłem już rozpoznać to wzmożone zainteresowanie czy ten chwilowy ucisk w klatce pier­ siowej, czy też jakieś, co dziwne, nieerotyczne pobudze­ nie, zazwyczaj po chwili ustępujące miejsca poczuciu straty, przebłyskowi mojego zapewne zmarnowanego życia, a raczej opornego charakteru samego życia, któ­ re nie pozwala mi się przeżyć tak jak powinno... Kiedy więc okazało się, że mam usiąść z nią do kolacji, zrozu­ miałem w końcu, dlaczego warto znosić życie towarzy­ skie wśród tych ludzi.

Nie maluje się, nie nosi biżuterii i tradycyjnie już pojawia się w najprostszym z wieczorowych strojów,

włosy ma upięte lub ułożone od niechcenia, jak gdyby w pośpiechu, w ostatniej minucie, przed jednym z ofi­ cjalnych przyjęć, na jakie zaciąga ją mąż.

Kiedy ją spotkałem pierwszy raz, zwróciłem uwagę na to, jaka jest cicha - zupełnie jakby myślała o czymś innym, jak gdyby tkwiąc w tym wytwornym otoczeniu, znajdowała się zarazem zupełnie gdzie indziej. Ponie­ waż nie domagała się uwagi i najwyraźniej nie miała żadnego zawodu, pośród tych imponujących pań mogła się wydawać całkiem przeciętna. A przecież stanowiła obiekt ich nie całkiem skrywanej admiracji.

Szczupła, smukła w stanie. Ładne kości policzkowe i ciemne, brązowe oczy. Usta wydatne, cera gładka i bla­ da, w kolorze surowego płótna, nie skażona jakimkol­ wiek innym odcieniem, zdaje się rozświetlać jej twarz. Być może ta słowiańska gładkość, widoczna szczegól­ nie na czole, pod falą ukośnie spiętych włosów, w ja­ kiejś przynajmniej mierze tłumaczy ten królujący spo­ kój, który wyczuwałem u niej od pierwszej chwili.

Skinęła głową, uśmiechnęła się, patrząc na mnie otwarcie, bezpośrednio, i zajęła swoje miejsce przy sto­ le z tym spokojem, tym opanowaniem, które tak mnie u niej pociąga.

Wszystko szło dobrze. „Pozwolę sobie panią zaba­ wiać...” - wypowiadałem swoje kwestie swobodnie, bez namysłu. Reagowała, na swój cichy sposób doceniała moje starania. Przy trzecim kieliszku bordeaux pomy­ ślałem, że pod osłoną prowadzonych wokół rozmów mogę zaryzykować. Na moje wyznanie roześmiała się, ze zrozumieniem, ale i rezerwą, dyplomatycznie. Po chwili jednak na jej policzkach pojawiły się rumieńce, przestała się śmiać i zerknęła na siedzącego przy są­ siednim stoliku męża. Sięgnęła po widelec i opuściw­ szy wzrok, zajęła się kolacją. Co znamienne, miała nie zapięty górny guziczek bluzki, która się przy tym od­ chyliła. Było oczywiste, że nie ma pod nią nic. Mimo to

nie potrafiłem sobie wyobrazić, by mogła się zdecydo­ wać na romans, spochmumiałem więc i zaczęło mi być trochę wstyd. Zastanawiałem się z goryczą, czy ma ona taki umoralniający wpływ na wszystkich otaczających ją mężczyzn.

Potem jednak, kiedy miano właśnie podać deser, po­ instruowano panów, by spojrzeli na odwrotną stronę kart z nazwiskami i przenieśli się do innego stołu. Mnie posadzono obok jakiejś telewizyjnej dziennikarki, któ­ ra wypowiadała się zdecydowanie na tematy politycz­ ne podczas kolacji, chociaż przed kamerą nigdy tego nie robiła, a ja jej nie słuchałem, czułem się pijany i nie­ szczęśliwy, kiedy zaś odwróciłem wzrok, stwierdziłem, że... Moira... wpatruje się we mnie z usilną powagą gra­ niczącą z gniewem.

Spotka się ze mną na lunchu w pobliżu muzeum, a potem popatrzymy sobie na Monety.

I wszystko uciekało od siebie przez jakieś piętnaście miliardów lat, ustaliły się grawitacyjne koligacje, syde- ralne związki, a gwiazdy powoli zaczęły krążyć wokół siebie, tworząc obracające się skupiska czy galaktyki, a na bardziej monumentalną skalę galaktyki powoli łą­ czyły się w gromady, które to gromady, z kolei, układały się linearnie w ogromny, mierzący miliardy lat świetl­ nych łańcuch czy ciąg supergromad. I w całym tym ma­ jestatycznym, gigantycznym, kosmicznym pędzie docho­ dzi do maleńkiego, nieważnego wydarzenia, przypadko­ wy zestaw atomów węgla i azotu łączy się w molekularne istnienie, pojedynczą komórkę, drobinę organicznego ze­ psucia i, sacre bleu, otrzymujemy pierwszą we wszech- świecie istotę obdarzoną własną wolą.

Wiadomood Wielebnego: Everett@earthlink.net

Cześć, odpowiedzi na Twoje pytania, kolejno: modli­ tewnik; komża; czerwona koszula z koloratką; kiedy zwracamy się bezpośrednio - proszę księdza, pośred­ nio - wielebny Takiataki (do biskupa - ekscelencjo); we­ dług mnie to był Tillich, chociaż są tacy, co utrzymują, że Jim Pike. A skradziony krzyż był z mosiądzu, wyso­ ki na osiem stóp. Zaczynasz mi działać na nerwy, Eve­ rett.

Niech Cię Bóg błogosławi Pem

Kradzież

Tego samego popołudnia w Battery Park. Ciepły dzień, ludzie na dworze. Łagodny, jesienny wietrzyk dmucha mi w ucho jak kobieta.

Wszędzie pikują gołębie skalne, na ich skrzydłach pył wielkiego miasta.

Za mną, na tle nieba, sylwetka dolnego, finansowe­ go Manhattanu, przemieniona światłem w jakąś kate- drę-wyspę, w religiopleks.

No i wpadam na tego sprzedawcę zegarków, gościa z dredami na głowie i z szerokim uśmiechem. W pur­ purowej szacie chórzysty robi wrażenie wysokiego. Jego świątobliwemu wyglądowi nic nie ujmuje nowe sporto­ we obuwie Nike.

-              Nie trza nakręcać, można brać pod pryśnie, na wszystko odporny, ma diamanty i takie tam, zawsze pokazuje dobrą godzinę.

Na połyskującej od oleju powierzchni zatoki niczym widmo pojawia się statek: prom na Ellis Island. Stat­ kom mogę się przyglądać bez końca. Ten zatacza łuk,

trzy pokłady ma zapchane po relingi. Z rozmachem wali trapem, typowo nowojorsko, pogardliwie przybiwszy do nabrzeża. Uff. Jęczą pale nabrzeża, trzaskają niczym strzały z broni palnej.

- Jakiś facet na promenadzie myśli, że to walą do nie­ go, rusza biegiem.

Trapem rwą turyści. Aparaty fotograficzne, kamery VHS i przerzucone przez ramię ogłupiałe dzieciaki.

Boże, w nowojorskim nabrzeżu jest coś tak sfatygo­ wanego, jakby zapach morza był zapachem ropy i sma­ ru, jakby statki były autobusami, a całe niebo jednym warsztatem samochodowym obwieszonym kalendarza­ mi ze zdjęciami panienek, gdzie nowe miesiące przy­ chodzą już wyświechtane i wysmarowane czarnymi pa­ luchami.

Wróciłem jednak do handlarza w szacie chórzysty i powiedziałem, że podoba mi się jego strój. Oznajmi­ łem, że dam mu dolara, jeśli pozwoli mi obejrzeć met­ kę. Jego uśmiech spełzł.

-              Odbiło ci, czowieku? - Unosi tackę z zegarkami, byle dalej ode mnie. - Spływaj, nic ci do mnie. - Mó­ wiąc to, rozgląda się w lewo i w prawo.

Byłem po cywilnemu: dżinsy, skórzana kurtka, pod nią kraciasta koszula, pod nią T-shirt. Bez identyfika­ tora - krzyża.

A potem poszedłem dalej, przez Astor Place, gdzie oni wszyscy wykładają swój towar na chodniku; trzy z tych purpurowych szat leżały porządnie poskładane w stosik na plastikowej łazienkowej zasłonie. Podniosłem jedną, wywinąłem kołnierzyk i zobaczyłem metkę — Rękodziel­ nictwo Świątynne - a także znaczek pralni pana Chunga.

Sprzedawca, młody, poważny Metys, z typową cza­ pą czarnych włosów, zażądał dziesięć dolarów. Uzna­ łem, że to rozsądna cena.

Przyjeżdżają z Senegalu albo z Karaibów, albo z Li­ my, z San Salvadoru, z Oaxaki, wynajdują kawałek

m

chodnika i biorą się do roboty. Biedacy świata omywa­ jący nasze wybrzeża niczym rezultat globalnego ocie­ plenia mórz.

Pamiętam, jak w drodze do Machu Picchu zatrzy­ małem się w Cuzco i słuchałem ulicznych kapel. Kiedy zniknął mój aparat fotograficzny, powiedziano mi, że będę mógł go sobie odkupić następnego dnia na targo­ wej uliczce za katedrą. Litościwe nieba, ale się wtedy wkurzyłem. A przecież paserami okazały się te uśmiech­ nięte wstydliwie kobiety z Cuzco, w tych swoich ręcz­ nie tkanych, czerwonych i rdzawych ponchach. Na gło­ wach miały czarne meloniki, a na plecach przytroczone niemowlęta... i jak przy tych wszystkich Anglos grze­ biących w ich straganach, jakby poszukiwali tam swo­ ich drogich zmarłych, miałem nie pomyśleć, że w tym, co mnie spotkało, jest jakaś sprawiedliwość?

Jak pomyślałem w As tor Place, w cieniu wspaniałe­ go, krytego mansardowym dachem i obłożonego pia­ skowcem, potężnego gmachu college’u wzniesionego dla ludu przez Cooper Union, z tymi ptakami nadlatujący­ mi znad skweru.

Przecznicę dalej na wschód, przy St. Marks, w ta­ nim sklepiku zobaczyłem świece na ołtarz, które zwę­ dzono razem z szatami. Dwadzieścia pięć dolarów za parę. Skoro już tam byłem, kupiłem pół tuzina krymi­ nałów w miękkiej oprawie. Żeby nauczyć się rzemio­ sła.

Kłamię, Panie. Po prostu czytam to cholerstwo, kie­ dy jestem przygnębiony. Taki detektyw z paperbacku do mnie przemawia. Ta jego spluwa i te zagrania doda­ ją mi otuchy. A jego świat, opisany i ograniczony, jest przewidywalny, jeśli chodzi o kary, czego nie mogę po­ wiedzieć o Twoim.

Wiem, że jesteś na tym ekranie wraz ze mną. Jeśli magister teologii Thomas Pemberton przegrywa życie, to przegrywa je tutąj, w obliczu swojego bacznego Boga.

W żadnym razie nie znajduję Cię tuż za moimi pleca­ mi ani w krochmalu mojej anglikańskiej koloratki, ani w ścianach probostwa, ani w chłodzie kamienia obra- mowującego drzwi kaplicy, tylko w tym migającym kur­ sorze...

Robiliśmy plany, stojąc przed jednym z tych wielkich błękitno-zielonych malowideł z liliami wodnymi. Pro­ blem w tym, że ona nie zawsze może się wyrwać. Ma dwoje małych dzieci. Owszem, jest niania, jednak wszyst­ ko zawsze przebiega zgodnie z harmonogramem. Nie do­ tknęliśmy się przedtem i ciągle jeszcze się nie dotknęli­ śmy, kiedy opuściliśmy Metropolitan Museum i szliśmy w dół po schodach ani kiedy przywoływałem taksówkę. Spojrzenie, które rzuciła mi, wsiadając, było niemal ża­ łobne, tak wyraźnie świadczyło o zaufaniu, że odczułem je niczym cios w serce. Chciałem tego i bardzo się o to starałem, kiedy jednak się stało, natychmiast przeobra­ ziło się w uzależnienie od niej, jak gdybym zawarł ja­ kieś sekretne małżeństwo, którego warunki nie zostały określone. Kiedy taksówka odjechała, chciałem za nią pobiec, żeby powiedzieć, że wszystko to była pomyłka, że mnie nie zrozumiała. Później mogłem jedynie myśleć

o              tym, jaka jest śliczna, jak wielkie pomiędzy nami za­ istniało zrozumienie, nie przypominałem sobie, bym kie­ dykolwiek odczuwał do kogoś pociąg tak silny, tak czy­ sty, że wolałem, zamiast stanąć na krawędzi romansu, wyobrazić sobie, iż mógłbym wreszcie odnaleźć zbawie­ nie w prawdziwym życiu z tą kobietą. Ona, ta kobieta

o              naturalnym wdzięku, do której nie przylgnęła żadna z prostackich współczesnych ideologii, żyje w jakimś nie­ kłamanym stanie niewiarygodnej wręcz prawości.

Kręcę się po mieście, szukając plenerów jak reżyser jakiegoś filmu. W East Village, w bok od Drugiej Alei, tuż za rogiem, idąc od mieszczącego restaurację Domu Ukraińskiego, znajduję Świętego Tymoteusza. W daw­ nych czasach, zanim Manhattan przeniósł się na pół­ noc, do bardziej słonecznych, otwartych przestrzeni po­ wyżej Czternastej Ulicy, musiało tu mieszkać wystar­ czająco wielu WASP-ów, aby wypełnić co najmniej jeden kościół. Był więc sobie Święty Tymoteusz, episkopalny, typowy nowojorski kościół z piaskowca, brat mniejszy wspaniałego kościoła Wniebowstąpienia przy dolnej Pią­ tej Alei. Zatem żeby usatysfakcjonować dobrego wieleb­ nego, zmieniłem teraz i nazwę, i miejsce. (Przy Szóstej Ulicy jest autentyczna, stara ruina kościoła, tyle że w niewłaściwym kolorze, katolickiego szarego granitu, z wieżą zwieńczoną raczej kopulaście niż strzeliście i z po­ wybijanymi z okien guźlastymi krążkami szkła, i z go­ łębim łajnem niczym smugi deszczu na kamieniu. Na schodach trzech młodych mężczyzn, jeden obrzuca mnie spojrzeniem, kiedy przechodzę obok, pozostali pilnują dwóch krańców tego kwartału).

Tutaj, w sąsiedztwie Świętego lima, mnóstwo ludzi żyje z dnia na dzień. Na rogu dziewczyna w T-shircie, bez stanika, w obcisłych dżinsach z obciętymi nogaw­ kami, drepcze w miejscu, słuchając walkmana. Siwo­ włosy, podstarzały przedstawiciel cyganerii, dziwak z włosami w kucyk. Niska, przysadzista Latynoska, nadmiernie otłuszczone pośladki. Zgarbiony staruszek w bamboszach, w czapce Jankesów, w brudnych, prze­ wiązanych sznurkiem spodniach. Czarnoskóry młody człowiek przechodzi przez ulicę, nie zważając na samo­ chody, jaskrawo ubrany, pewny siebie, demonstrujący swoje ja.

East Village wciąż ma dziewiętnastowieczną wyso­ kość pięciu pięter. Tb miasto rzekomo co pięć minut jest rozbierane i budowane na nowo. Może w śródmieściu,

bo tutaj, wyłączywszy most Verrazana, cała obecna in­ frastruktura istniała już pod koniec lat trzydziestych. Ostatnie ważniejsze odcinki metra wybudowano w la­ tach dwudziestych. Wszystkie mosty, tunele oraz więk­ szość dróg i obwodnic, modernizowanych czy nie mo­ dernizowanych, ukończono przed drugą wojną świato­ wą. I gdziekolwiek zwróci się wzrok, wszędzie widoczne jest dziewiętnaste stulecie - Village East i West, Lo­ wer East Side, most Brooklyński, Central Park, szere- gowce ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin