Krisztina Tóth - Linie kodu kreskowego.pdf

(1348 KB) Pobierz
Krisztina Tóth
LINIE KODU KRESKOWEGO
PIĘTNAŚCIE HISTORII
Przełożyła: Anna Butrym
Wrocław 2016
NIEZAMIESZKAŁY CZŁOWIEK
(Linia graniczna)
Stało się tak, że jednak nie zdążyłam pojechać tam już w czwartek. Dopiero
w niedzielę dotarłam do Kecskemétu, zbyt późno. Nie miałam czasu się z nim
pożegnać. Kiedy przyjechałam, stali we czworo obok ciała. Było parne lato, ale nie
otworzyli okna w pokoju, jakby wstydzili się jedno przed drugim mdlącego
zapachu, który tylko pogarszała napływająca z kuchni ciepława para.
Patrzyłam na niego zmieszana, rozmyślałam, jak bardzo zmarli są do siebie
podobni, i to już zaraz po śmierci, nie mówiąc o tym, co jest potem. Ciekawe, nie
potrafię przywołać tamtego bólu, tak samo jak tej nieprzekładalnej, zdawało się
wtedy, sprawy, z powodu której przyjechałam spóźniona. Pamiętam tylko
skrępowanie, niezdarne dreptanie za wstrząśniętymi, milczącymi krewnymi. Stałam
w tej samej pozycji, z dłońmi splecionymi z przodu i pustym spojrzeniem, niczym
podczas jakiejś odświętnej przemowy, tak jak w dzieciństwie na peronie żółtego
metra, kiedy kładli na ławce zmarłą panią o żółtej twarzy. Wtedy to była kobieta,
a dziś mężczyzna. To znaczy teraz już nikt, niezamieszkały dom, pusta kukła: dusza
powróciła do swego domostwa.
Między nami było sześćdziesiąt lat różnicy. Kiedy po raz ostatni widziałam
go żywego, trzy tygodnie przed spóźnionymi i zarazem ostatnimi odwiedzinami,
już ledwie mógł mówić. Ciekawe, jakby wraz z jego powolną, a potem
przyspieszającą demencją rozpoczął się rozkład również w domu, w ogrodzie. Tak
samo ułożone były koronkowe serwetki na stołach, tak samo, pomalowanym
na czerwono taboretem, podparto drzwi wejściowe, a jednak coś się zmieniło, inna
była taktowna choreografia przyjazdów i odjazdów, smak potraw, w metalowych
zgięciach sztućców osiadł brud, a w pokojach jakiś dziwny zapach. Zwłaszcza
w jego pokoju. Leżał na regulowanym łóżku o metalowej konstrukcji, przykryty
kocem w kratę. Zdziwiłam się, jak małe stało się jego ciało, jakie ostre niczym
okruchy miał kontury, a jego mowa wręcz przeciwnie, była miękka i osypująca się,
jakby słowa utraciły swoje zarysy: komunikował się niemal tylko wzrokiem,
niezwykle powiększonymi, niebiesko błyszczącymi, wilgotnymi oczami.
– Do kiedy pani zostanie?
Wreszcie zrozumiałam, o co pyta. Nie chciałam się nachylić bliżej,
bo przeszkadzała mi woń lekarstw i zasypki, nalot w kąciku ust, nie chciałam
widzieć z bliska prześwitującej przez skórę czaszki.
– Nie mogę zostać. – Potrząsnęłam przecząco głową.
Zamknął oczy, jakby zadumał się nad odpowiedzią. Nigdy nie zostawałam,
zawsze przyjeżdżałam rano i wracałam do domu wieczornym pociągiem, nie
rozumiałam więc, dlaczego pyta. Jakby nie wiedział, że muszę wracać.
Potem niespodziewanie spojrzał w górę i skinął, bym się bardziej nachyliła.
Podniosłam się z krzesła, przyłożyłam ucho do jego ust. To, co usłyszałam, było
całkowicie nieprawdopodobne. Najpierw poczułam tylko rytm zdania, coś jak:
„proszę się poczęstować”, ale potem, spojrzawszy na jego twarz i widząc jego
spojrzenie, nagle zrozumiałam, że rzeczywiście powiedział to, co usłyszałam.
Proszę mnie pocałować.
Stałam nad nim w niewygodnej pozie, zgięta, podczas gdy on jedną ręką,
z pożądliwą i pozagrobową siłą ściskał moje przedramię. Wyprostowałam się,
zdjęłam jego rękę z mojej, usiadłam z powrotem.
Bez odpowiedzi, jak ktoś, kto nic nie słyszał.
Dzieliło nas sześćdziesiąt lat, mógłby być moim dziadkiem. W pewnym sensie
nim był: słuchałam jego opowieści, podziwiałam zdjęcia, wyczekiwałam pochwał.
A teraz siedziałam obok niego przerażona, zawstydzona i gapiłam się przez okno.
Jezu, czego on chce. Byłam nieświadomą, butną, wpół dorosłą dwudziestolatką. Nie
rozumiałam, czego oczekuje, że chciałby całusa na pożegnanie, bo stoimy
na peronie, a on za kilka minut odjeżdża i chce pocałunku nie od kobiety, nie ode
mnie, ale od kogoś żywego; przygotowując się na śmierć, chciałby dostać jakiś
ostateczny podarunek, coś cudownie niemożliwego – przypadkowo akurat ode
mnie.
W międzyczasie weszła pani Edit. Poklepała poduszkę wokół jego głowy,
podciągnęła wyżej koc, zapytała, czy nie otworzyć okna. Dziecinko, tak mówiła
do staruszka, co dla mnie już wcześniej było dziwne, a teraz po prostu przykre,
bo jeśli ona, jako żona, była matką dla tego chorego i starego, niewielkiego ciała,
to kim w takim razie mogłam być ja. Krępowałam się, jakby mnie przyłapano.
Miałam niewielką wiedzę o byciu razem, a jeszcze mniejszą o rozłące, zbyt małą
przynajmniej do tego, bym mogła podejrzewać, że ona chciałaby tego samego,
co jej mąż, że oni z dawien dawna są tym samym człowiekiem w dwóch ciałach,
tylko że jedno teraz pozostaje w pozycji leżącej, a drugie wychodzi do jadalni, żeby
nakryć do stołu i podać parującą zupę.
Jedliśmy w milczeniu. Kiedy spojrzałam w talerz, od razu zauważyłam, że jest
problem. Ale nie śmiałam się odezwać, po prostu nie wypadało. Pot wystąpił mi na
czoło, coraz bardziej mnie mdliło, próbowałam tak odcedzać zupę, żeby pływające
po jej powierzchni drobne robaczki nie dostawały się na łyżkę razem z wirowaniem
płynu. Nie szło mi, za każdym razem zostawał jeden, palcem niezręcznie byłoby
je wyławiać. Boże jedyny.
– Nie smakuje ci, aniołku?
Potem pamiętam tylko, że szukam spłuczki w toalecie, patrzę na żółtawy pasek
osadu w muszli i próbuję wykrztusić z siebie śmierć, zapach ziół i rosołu,
że opierając czoło o ścianę, odkrzykuję, nic się nie stało, naprawdę, to pewnie
przez wczesne wstawanie i podróż.
Potem stoję w innej toalecie, naprzeciw mnie okrągłe lustro w białej ramie,
oglądam w nim swoją twarz, starszą o piętnaście lat, po czym powoli opuszczam
ręcznik. Mam trzydzieści pięć lat, wiem coś o narodzinach, o śmierci wciąż jeszcze
zastraszająco mało, przynajmniej teraz tak czuję, dlatego muszę przemyć twarz
zimną wodą, żeby nie płakać.
Zmarł mój przyjaciel.
Zmarł po długim czasie i cierpieniu, stawał się coraz mniejszy, podczas gdy
rosnące obok mnie dziecko coraz większe.
Nie da się opisać wyglądu owiniętej w pieluszki dolnej części jego ciała.
Teraz leży tam w pokoju, obok niego siedzi ukochana, a właściwie ukochani,
siedzą tam i trzymają go za ręce, gładzą po czole. Podchodzę znów do podwójnego
łóżka, dziewczyna po lewej stronie płacze. Siadam, patrzę, żegnam się z nim
w duchu. Dziewczyna pokazuje, żebym wzięła go za rękę, jest już zimna, ale pod
pachą jeszcze ciepła, tam jeszcze kryje się dusza, tam jest ostatnie schronienie,
stamtąd odchodzi na samym końcu. Tam jest w domu. I rzeczywiście, trzymam tam
rękę, delikatnie, jakbyśmy w trójkę siedli wokół śpiącego jedynie, jednak śpiące
ciało jest niezamieszkałe, dusza powróciła do swego domostwa. Nie było między
nami różnicy wieku, to mogłam też być ja, ale ja żyję, ale ja żyję, mam syna, mam
syna, mam syna.
Czterolatek. Kucam przy nim, w ten sposób słucham, co mówi. Z jakiegoś
powodu wciąż nazywa bezdomnych niezamieszkałymi. Rankami, kiedy idziemy
przejściem podziemnym na placu Lujzy Blahy, patrzy na sapiące, udręczone,
cuchnące ciała. Widzę po nim, jak go to boli, uważa, że to nie jest w porządku, choć
ten widok stał się częścią jego życia na tyle, że regularnie zatrzymujemy się,
by porozmawiać z grzebiącym rankami w śmieciach w pobliżu naszego domu
Robim.
– Dlaczego niezamieszkały? – pytam.
W przejściu podziemnym jest tłok, kucam przed nim, tłum niemal nas porywa.
Myśli.
– Bo nie ma mieszkania – odpowiada.
Rozumiem. Wstaję, idziemy dalej. Nie ma mieszkania, czyli też nie ma drzwi,
które mógłby zamknąć, założyć kłódkę, a zatem nie ma domu, do którego
prowadziłyby te nieistniejące drzwi. Nie jestem pewna, czy syn tak to rozumie, ale
nie chce więcej o tej sprawie mówić, buzia na kłódkę. Moja dziecinka.
Każdego ranka spotykamy Robiego, koło ósmej uwija się przy kontenerach. Robi
jeździ na wózku, lawiruje nim aż do brzegu kontenera, potem, kiedy jest już dość
blisko, wychyla się do przodu, podnosi klapę i chwytając brzeg dwoma
Zgłoś jeśli naruszono regulamin