Beagle Peter - Czarodziej z Karakosk.txt

(51 KB) Pobierz
PETER S. BEAGLE

Czarodziej z Karakosk

Co, co takiego? Czy teraz moja kolej? Nie, nie spałem - nie jestem tak le wychowany, żeby zasnšć, gdy kto inny opowiada. Zastanawiałem się tylko... Zastanawiałem się, ile to już czasu minęło odkšd siedziałem z przyjaciółmi tak jak teraz - och, doprawdy z kimkolwiek - słuchajšc przy kominku 
na przemian o dziwach i niedorzecznociach. Miałem osobliwe życie i obawiałem się, że niewiele mógłbym z niego opowiedzieć, co nie zanudziłoby obecnych tu młodych i nie wzbudziło chęci sprzeciwu u starszych, a nie chciałbym tego za żadne skarby. Proszę o pobłażliwoć - obiecuję opowiadać krótko i pozostawić resztę wieczoru do dyspozycji siedzšcych 
tutaj Gri, Chashi i pani Kydry. I równie entuzjastycznie jak inni powitam koniec mego mamrotania. A zatem... Pewnego razu, bardzo dawno temu, w kraju, z którego pochodzę, żył czarodziej, który był zbyt dobry w czarach. Och, patrzycie zdziwieni, spoglšdacie na siebie nawzajem, chichoczecie cicho, ale tak - to całkiem możliwe, 
że jest się w czym zbyt dobrym, szczególnie w czarach. 
Zastanówcie się tylko: jeżeli potrzebujecie jedynie 
przelotnego deszczyku, który by przywrócił soczystš zieleń waszym spragnionym polom, na co mógłby się wam przydać czarodziej sprowadzajšcy jedynie burze, które by z ziemi wszystko wymywały? Jeżeli prosicie o mały zwykły urok, aby mšż pozostał wam wierny, jaki pożytek z zaklęcia, które sprawi, że będzie warował przy was niczym pies, przez cały 
czas nie odstępujšc ani na krok, tak, że zaczniecie błagać choćby o najkrótszš chwilkę samotnoci? Nie, nie, w sprawach magii najlepsza jest niepozorna przeciętnoć, zawsze. 
Uwierzcie mi, wiem co mówię.
Otóż, czarodziej, o którym opowiem, był niepozornym 
człowiekiem pod każdym względem. Niskiego stanu, syn 
pastucha rishu i chociaż jego zdolnoci ujawniły się w młodym wieku, tak jak to bywa u większoci czarnoksiężników, nigdy nie miał najmniejszej możliwoci, żeby je kształcić. 
Nawet gdyby w przeszłoci zdołał dotrzeć do zwojów Am-Nemil albo Kirisinja, takich, jakie się przechowuje we wspaniałej bibiotece magii w Cheth na'Bata, wštpię czy zdołałby je przeczytać. Był utalentowanym wieniakiem, nikim więcej. 
Nazywał się Lanak.
Jak wyglšdał? No cóż, jeżeli wyobrażacie sobie 
czarodzieja jako kogo wysokiego, szczupłego, wydajšcego rozkazy i wymachujšcego czarnš pelerynš, bylibycie bardzo rozczarowani Lanakiem. Był niski i korpulentny, jak wszyscy mężczyni w jego rodzinie, z tendencjš do wczesnego łysienia. Ale miał ładne oczy, tak przynajmniej słyszałem, całkiem dobre maniery i duże, przyjazne opalone dłonie.
Zwróćcie uwagę, ponieważ to ważne: Lanak był skromnym człowiekiem, bez wysokich aspiracji, co jest prawie niespotykane wród czarnoksiężników, bez względu na pochodzenie. Mieszkał w Karakosk, miasteczku znanym jedynie z koni pocišgowych i ciemnego piwa, co odpowiadało naszemu 
Lanakowi w zupełnoci, ponieważ istotę zarówno jednego, jak i drugiego znał doskonale. Prawdę powiedziawszy, pierwsze skuteczne zaklęcie, jakie wypowiedział, miało zwiększyć zawartoć alkoholu w raczej wodnistym piwie warzonym przez 
ojca, a drugie, uspokoić szalejšcego z bólu ogiera, po tym jak go ugryzł pajšk żyjšcy na piaskach. Gdyby pozostawić Lanaka samego sobie, prawdopodobnie nigdy nie użyłby czarów do niczego bardziej ambitnego. Spędziłby życie jako kuglarz i nie różniłoby się ono od życia piekarza czy łatacza obuwia 
w tym miasteczku - o tak, to by mu odpowiadało w zupełnoci.
Ale czary już takie sš z natury, że nie pozostawiajš 
nikogo samemu sobie, nawet jeżeli czarodziej chce inaczej. 
Nasz Lanak żył sobie szczęliwie przez wiele lat, lubiany i szanowany przez wszystkich, którzy go znali. Ożenił się z kobietš z Karakosk, a mogę policzyć na palcach jednej ręki tych czarnoksiężników, którzy kiedykolwiek wzięli lub. Oni po prostu się nie żeniš, żyjš przeważnie sami, i tak to już jest. Ale widzicie, Lanak nigdy nie uważał się za czarnoksiężnika, lecz za mężczyznę z Karakosk, nikogo więcej.
I gdyby jego zdolnoci były równie skromne jak on sam, prawdopodobnie spędziłby życie w idealnym spokoju, rzucajšc zaklęcia z podwórza za domem na pola, ogrody, piece, odszukiwałby zarówno zbłškane dzieci, jak i żywy inwentarz, i tak samo błogosławiłby łoża nowożeńców, jak i grzšdki z 
melonami - o tak, dlaczego by nie? Sprowadziłby od czasu do czasu trochę deszczu.
Ale miało być inaczej.
Był po prostu zbyt dobry. Czy teraz zaczynacie mnie 
pojmować? Gdy kładł dłonie na starych szkapach, które miały kolkę i szeptał do nich cicho, nie tylko odzyskiwały zdrowie, lecz stawały się dwakroć silniejsze, a sady, na które rzucał urok, rodziły tyle owoców, że drobni farmerzy z Karakosk zaczęli je eksportować do takich miast jak Bitava, 
Leishai, a nawet Fors na'Shachim, pierwszy raz w historii miasteczka. Pamiętam, była kiedy ciężka zima i Lanak rzucił zaklęcie, aby złagodzić opady niegu, ze względu na dzieci, żeby ich buty nie niszczyły się tak szybko - i jaki był tego 
skutek? Wiosna przyszła do Karakosk co najmniej dwa miesišce wczeniej niż do innych zakštków kraju. Tego trudno nie zauważyć.
I rzeczywicie zostało to zauważone, najpierw przez 
tamtejszego dygnitarza wojskowego - nie pamiętam, jak się nazywał, zaraz to sobie przypomnę - który pewnego dnia zwalił się do Karakosk wraz ze swoim parszywym oddziałem. 
Znacie ten gatunek ludzi, sami zapewne musielicie mieć do czynienia z tego typu Nieproszonym Nocnym Gociem albo Opiekunem, czy mam rację? Zatem możecie sobie wyobrazić, co się działo w Karakosk, gdy ten zbój i jego zgraja buńczucznie wjechali na rynek po swój coroczny haracz o kilka miesięcy wczeniej niż zwykle. Było ich prawie czterdziestu: wszyscy rozwrzeszczani, brutalni i głupi, oprócz dowódcy, który głupi nie był, ale wynagradzał to 
sobie będšc brutalnym w dwójnasób. Nazywał się Bourjic, teraz sobie przypominam.
Otóż, ten Bourjic stwierdził, że chce się widzieć z 
wielkim czarnoksiężnikiem, o którym kršżš opowieci od jakiego czasu, a gdy ludzie z miasteczka ocišgali się ze sprowadzeniem Lanaka na żšdanie bandyty, ten z miejsca porwał na siodło synka naczelnika i zagroził, że poderżnie 
mu gardło, jeżeli w cišgu najbliższych pięciu minut kto nie przyprowadzi czarnoksiężnika. Nie było rady. Bourjic już w przeszłoci rzucał podobne groby i zawsze je wykonywał, więc naczelnik sam pobiegł na skraj miasteczka i odszukał 
Lanaka w jego stodole, gdzie ten obmylał pokaz ogni 
sztucznych na więto Dnia Złodziei. Mimo że sztuczne ognie Lanaka słynęły w promieniu dwudziestu mil, ten zawsze był pewien, że przy odrobinie wysiłku potrafi je jeszcze ulepszyć.
Kiedy zorientował się, jakie niebezpieczeństwo grozi 
synkowi naczelnika, poczerwieniał z wciekłoci niczym krzak taiya. I chociaż z natury miał raczej różowš cerę, dotychczas nikt nigdy nie widział u niego takiego odcienia czerwieni. Objšł naczelnika, wymówił trzy słowa - i oto znaleli się na rynku, twarzš w twarz z przestraszonym Bourjiciem, próbujšc zapanować nad jeszcze bardziej przestraszonym koniem. Bourjic powiedział "hej", koń zarżał, 
"ichacha...", a Lanak wymówił imię chłopczyka i jeszcze jedno słowo. Chłopczyk zniknšł z siodła Bourjica i ponownie znalazł się w ramionach ojca, wychodzšc bez szwanku z całej przygody, której jego szkolni koledzy zazdrocili mu przez następne pół roku. Lanak oparł ręce na biodrach i czekał 
aż koń Bourjica się uspokoi.
Mówiłem już, że wszyscy ludzie Bourjica byli głupi jak osły? Tak, otóż jeden z nich nacišgnšł kuszę i wypucił bełt, wycelowawszy wczeniej prosto w lewe oko Lanaka, akurat gdy ten nachylał się nad chłopcem, żeby sprawdzić czy nic mu się nie stało. Czarodziej, nawet nie podnoszšc głowy, 
schwycił strzałę w powietrzu, pocałował - niewiarygodne, prawda? - i cisnšł niš w człowieka Bourjica, któremu owinęła się wokół szyi, niczym stryczek, i zacisnęła bardzo mocno. Nie na tyle, aby go udusić, ale wystarczajšco mocno, 
aby się zwalił z konia i leżšc na ziemi rzęził.
- Włanie tego człowieka chciałem widzieć - stwierdził Bourjic, pokazujšc białe zęby w szerokim umiechu. Mimo wszystko otrzymał staranne wychowanie i potrafił się właciwie zachować, gdy mu to odpowiadało. Potem dodał: - Mam dla ciebie wspaniałe wiadomoci, młody Lanaku. Masz jechać do zamku i pracować dla mnie.
- Nie jestem młody - odpowiedział Lanak - a twój zamek to walšca się wińska zagroda. Poza tym pracuję dla ludzi z Karakosk, dla nikogo więcej. Więc zostaw nas teraz.
Bourjic sięgnšł po rękojeć miecza, ale się opanował.
- Porozmawiajmy - powiedział z wymuszonym umiechem. - Wydaje mi się, że gdybym mógł wybierać pomiędzy byciem osobistym czarnoksiężnikiem jakiego pana wielkiego rodu, a oglšdaniem mego miasta, pól i przyjaciół zwęglonych na popiół... no cóż, muszę przyznać, że byłbym nieco bardziej skłonny do kierowania się zdrowym rozsšdkiem. Ale to tylko 
moje zdanie.
Lanak skinšł w kierunku mężczyzny wijšcego się na ziemi.
Bourjic rozemiał się głono.
- Ach, widzisz, to sprawia, że jeszcze bardziej mi na tobie zależy. A ja po prostu muszę mieć to, czego chcę, dlatego jestem tym, kim jestem. Więc przenie się na moje siodło, o tu, za mnš, albo wyczaruj sobie konia, jak wolisz, i jedmy już.
Lanak potrzšsnšł przeczšco głowš i odszedł. Dobiegł go jednak dwięk, który sprawił, że zawrócił. To czterdziestu mężczyzn uderzało krzesiwami. Zapłonęły sztywne od łoju pochodnie, które mieli przymocowane do siodeł. Ludzie z miasteczka zaczęli lamentować. Kilku odważnie schyliło się po kamienie, żeby rzucić nimi w napastników. Czarodziej utwił swoje łagodne, bladoniebieskie oczy w Bourjicu i powiedział tylko:
- Mówiłem, żeby nas zostawił.
- I tak zrobię - odparł wesoło dygnitarz. - Z tobš albo bez ciebie. Masz dziesięć minut na podjęcie decyzji.
- Wracajcie spokojnie do swoich domów - powiedział Lanak do mieszka...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin