William Gibson - Maszyna Różnicowa.txt

(827 KB) Pobierz
William Gibson
Bruce Sterling
Maszyna Różnicowa
Przełożył Piotr W. Cholewa
2010

Tytuł oryginału:
The Difference Engine

Wydawnictwo MAG, 1997

Redaktor serii:
Andrzej Miszkurka

ISBN 83-86572-52-3
Wydanie I

Wydawca:
Wydawnictwo MAG
ul. Dolna 43/45, 00-773 Warszawa
tel./fax (0-22) 416042 lub (0-22) 412175
e-mail: maa@medianet.com.pl

__________________________
NSB eBook 2010

Iteracja Pierwsza
Anioł z Goliadu
Złożony obraz, optycznie kodowany przez eskortowiec liniowca powietrznego Lord Brunei: widok z góry na przedmieście Cherbourga, 14 października 1905 roku.
Willa, ogrĂłd, taras.
Usuwając z tarasu poręcz z kutego żelaza, odsłaniamy wózek inwalidzki i jego pasażerkę. Promienie słońca odbijają się jaskrawo od niklowanych szprych w kołach.
Pasażerka, właścicielka willi, opiera artretyczne dłonie na pledzie utkanym na krosnach Jacquarda.
Te dłonie zbudowane są ze ścięgien, tkanki, kości i stawów. Spokojne działanie czasu i informacji sprawiło, że włókna ludzkich komórek splotły się w kobietę.
Nazywa siÄ™ Sybil Gerard.
Poniżej, w zaniedbanym francuskim ogrodzie, bezlistne winorośle oplatają drewniane kraty na białych, łuszczących się ścianach. Ciepły podmuch rozwiewa siwe włosy przy szyi, niosąc przez otwarte okno z pokoju zapachy węglowego dymu, jaśminu i opium.
Kobieta spogląda uważnie w niebo, na ogromną sylwetkę o nieopisanym wdzięku – metal, jeszcze za jej życia, nauczył się latać. Tę wspaniałość wyprzedzają maleńkie bezpilotowe aeroplany, które z warkotem nurkują na tle czerwieniejącego horyzontu.
Jak szpaki, myśli Sybil.
Sterowiec rozjaśnia się od środka; prostokątne złociste okna sugerują ludzkie ciepło. Bez wysiłku, z niezrównaną łatwością funkcji organicznych, Sybil wyobraża sobie daleką muzykę: muzykę Londynu. Pasażerowie spacerują, piją, flirtują, może tańczą.
Budzą się nieproszone myśli, umysł splata perspektywy, z emocji i wspomnień składa znaczenia.
Przypomina sobie swoje życie w Londynie. Siebie, dawno temu, idącą Strandem, przeciskającą się przez tłum przy Tempie Bar. Dalej... Miasto Pamięci rozrasta się wokół niej, aż po mury Newgate, gdy pada na nie cień jej ojca na stryczku...
Szybka jak odchylony promień światła Pamięć zbacza tutaj w inny zaułek – taki, w którym zawsze trwa wieczór...

* * *

Jest 15 stycznia 1855 roku.
PokĂłj w Grand Hotelu przy Picadilly.
Jedno krzesło stoi przechylone do tyłu, blokując oparciem drzwi. Na drugim wiszą ubrania: damski płaszcz z falbaną, ubłocona spódnica z grubego sukna, męskie kraciaste spodnie i wcięty surdut.
Dwie postacie w pościeli na łóżku pokrytym fornirem z klonowego drewna; na dworze, w lodowatym uścisku zimy, Big Ben wybija dziesiątą: szorstkie, organowe dźwięki i płonący węglem oddech Londynu.
Pod zimną kołdrą Sybil przysunęła stopy do rozgrzanej ceramicznej butelki owiniętej flanelą. Czubki palców musnęły łydkę mężczyzny i ten dotyk wyrwał go z głębokiego zamyślenia. Taki już był ten dandys, Mick Radley.
Spotkała go w Akademii Tańca Laurenta przy Windmill Street. Teraz, kiedy już się poznali, bardziej by jej pasował do Kellnera przy Leicester Square, a nawet do Portland Rooms. Zawsze się zastanawiał, planował, mruczał pod nosem. To ją martwiło. A pani Winterhalter nie byłaby zadowolona; „dżentelmena z kół politycznych” należało traktować z delikatnością i dyskrecją. Te cechy pani Winterhalter posiadała w nadmiarze, nie uznawała ich jednak u swoich dziewcząt.
– Dość łajdaczenia się, Sybil – rzekł Mike.
To jedno z tych jego niespodziewanych stwierdzeń: konkluzja czegoś, co właśnie sobie przemyślał.
Uśmiechnęła się; twarz do połowy ukryła pod ciepłym brzegiem kołdry. Wiedziała, że lubi jej uśmiech, uśmiech zepsutej dziewczyny. Obróć to w żart, nakazała sobie.
– Gdybym się nie łajdaczyła, czyż teraz leżałabym tu z tobą?
– Koniec z bieganiem za mężczyznami.
– Chodzę tylko do dżentelmenów.
Mick parsknÄ…Ĺ‚ rozbawiony.
– A więc uważasz mnie za dżentelmena?
– Bardzo szykownego dżentelmena – potwierdziła, by mu pochlebić. – Eleganckiego. Wiesz, że nie lubię radykalnych lordów. Pluję na nich, Mick.
Sybil zadrżała, choć raczej z zadowolenia niż z lęku. Dopisało jej szczęście: gwarantowało steki, gorącą czekoladę, łóżko z czystą pościelą w dobrym hotelu. W błyszczącym, nowiutkim hotelu z centralnym ogrzewaniem parowym, choć chętnie by zamieniła niespokojne, bulgoczące i stukające zwoje radiatorów na blask ognia w kominku.
W dodatku przystojny był ten Mick Radley, musiała to przyznać. Ubierał się modnie, miał pieniądze i nie żałował ich. Jak dotąd nie zażądał od niej niczego obrzydliwego czy niezgodnego z naturą. Mick był dżentelmenem z Manchesteru w podróży i wkrótce pewnie wyjedzie, wiedziała więc, że związek nie potrwa długo. Jednak przynosił jej korzyści, a po rozstaniu mógł przynieść jeszcze większe, jeśli uda się wzbudzić w nim poczucie winy i wielkoduszność.
Mick oparł się o grubą puchową poduszkę i wsunął palce o zadbanych paznokciach w kędzierzawe włosy. Miał na sobie jedwabną nocną koszulę, z pianą koronki na froncie. Nosił tylko to, co najlepsze. Teraz chciał pewnie porozmawiać. Mężczyzn po pewnym czasie nachodzi zwykle taka ochota. Na ogół mówią o swoich żonach.
Ale Dandys Mick zawsze wracał do polityki.
– A więc nienawidzisz lordów, Sybil?
– Dlaczego nie? – spytała. – Mam swoje powody.
– Jestem tego pewien – odparł.
Spojrzał na nią chłodno, z taką wyższością, że przeszedł ją dreszcz.
– O co ci chodzi, Mick?
– Wiem, jakie masz powody, by nienawidzić rządu. Znam twój numer.
Ogarnęło ją zdumienie, potem strach. Usiadła na łóżku. W ustach czuła posmak zimnego żelaza.
– Trzymasz swoją kartę w torebce – powiedział. – Podałem twój numer znajomemu z magistratu. Przepuścił go przez rządową Maszynę, a ona wydrukowała twoje akta z Bow Street. Ta-ta-ta, jak grzechotka. – Uśmiechnął się drwiąco. – Teraz wiem o tobie wszystko, dziewczyno. Wiem, kim jesteś.
Próbowała zachować zuchwały ton.
– A kimże takim, panie Radley?
– Nie Sybil Jones, skarbie. Jesteś Sybil Gerard, córka Waltera Gerarda, agitatora luddytów.
Wdarł się do jej ukrytej przeszłości.
... Szumiące gdzieś daleko Maszyny, przędące historię...
Mick obserwował jej twarz i śmiał się z tego, co na niej zobaczył. Rozpoznała to spojrzenie – takie jak u Laurenta, kiedy pierwszy raz wypatrzył ją na zatłoczonym parkiecie. Zachłanne.
– Od jak dawna wiesz? – Głos jej drżał.
– Od naszej drugiej nocy. Przecież podróżuję z generałem. Ma wrogów, jak każda ważna osoba. Jako jego sekretarz i asystent nie mogę ryzykować.
Sybil odsunęła się.
– Szpiegowałeś bezbronną dziewczynę – oświadczyła. – Jesteś prawdziwym draniem, i tyle.
Ale słowa go nie dotknęły – był zimny i twardy niczym sędzia albo jakiś lord.
– Może i szpiegowałem, ale wykorzystuję rządową maszynerię dla własnych słodkich celów. Nie jestem donosicielem i nie będę potępiał rewolucjonisty, jakim był Walter Gerard... cokolwiek mówią o nim dzisiaj radykałowie. Twój ociec był bohaterem.
PrzesunÄ…Ĺ‚ poduszkÄ™.
– Tak, Walter Gerard był moim bohaterem... Słuchałem, jak w Manchesterze mówił o Prawie do Pracy. Był wspaniały. Gardła nas bolały od wrzasków. Ech, dobre Piekielne Koty... – Głos Micka stał się ostry i surowy, zabrzmiał w nim akcent z Manchesteru. – Słyszałaś o Piekielnych Kotach, Sybil? Za dawnych dni?
– Uliczny gang. Bezdomni chłopcy z Manchesteru.
Mick zmarszczył czoło.
– Byliśmy bractwem! Gildią przyjaciół! Twój ojciec znał nas dobrze. Można powiedzieć, że był naszym politycznym patronem.
– Wolałabym, żeby nie wspominał pan mojego ojca, panie Radley.
Mick niecierpliwie potrząsnął głową.
– Kiedy usłyszałem, że skazali go i powiesili... – Słowa jak sopel lodu wbity między żebra – wzięliśmy z chłopakami pochodnie i łomy i zaczęliśmy szaleć. Prawdziwe dzieło Neda Ludda, dziewczyno! Lata minęły... – Delikatnie strzepnął gors nocnej koszuli. – Niewielu ludziom opowiadam tę historię. Rządowe Maszyny mają długą pamięć.
Teraz zrozumiała wielkoduszność Micka i jego czułe słówka, te dziwne uwagi, jakie do niej kierował: o tajemnych planach, lepszej przyszłości, znaczonych kartach i ukrytych asach. Pociągał za sznurki, uzależniał ją od siebie. Córka Waltera Gerarda była cenną zdobyczą dla takiego człowieka jak Mick.
Wyśliznęła się z pościeli i w samych pantalonach i koszuli ruszyła po lodowatej podłodze do fotela. Szybko, w milczeniu przeszukiwała stos ubrań. Płaszcz z falbaną, żakiet, rozłożysta klatka krynoliny z opadającą na nią spódnicą, brzęcząca zbroja gorsetu...
– Wracaj do łóżka – rzucił leniwie Mick. – Nie bądź śmieszna. Jest zimno. – Pokręcił głową. – To nie jest tak, jak myślisz, Sybil.
Nie obejrzała się nawet. Gorset włożyła przy oknie, gdzie przez pokrytą lodem szybę ledwie przeświecało światło ulicznej latarni. Szybkim, wprawnym szarpnięciem zaciągnęła na plecach sznurówki.
– A jeśli nawet – dodał z namysłem Mick – to tylko w niewielkim stopniu.
Po drugiej stronie ulicy publiczność wychodziła właśnie z opery: eleganckie towarzystwo w długich płaszczach i cylindrach. Okryte derkami dorożkarskie konie tupały nogami po czarnym makadamie. Ślady śniegu z przedmieść bielały jeszcze na parowym powozie jakiegoś lorda. W tłumie krążyły prostytutki. Nieszczęsne duszyczki! W taką mroźną noc trudno dopraw...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin