Złota czasza księcia Bogusława - Tadeusz Lembowicz.pdf

(2643 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie znoszę cwaniactwa podobnie jak mój przyjaciel Zenek
Misztal. Ale na zewnątrz udaję spryciarza, który nie da się
nikomu zjeść w kaszy. I, słowo honoru, wolę zrezygnować z
profitu niż z własnego zdania, nie tak jak inni. Chyba że chodzi
o sprawy mało ważne, o mego szefa na przykład, wtedy siedzę
cicho ― i robię swoje, w dodatku w taki sposób, aby sądził, że
to on podrzucił mi pomysł.
Zenek był milicjantem, specjalistą od zabójstw i tym
podobnych rzeczy; zabójstw czy morderstw nie ma znów tak
wiele, więc zajmował się innymi sprawami. Brał udział w
wykryciu afery waluciarskiej, choć prowadził ją ktoś inny. O
cinkciarzach wiedziałem sporo, gdyż później, kiedy już toczyła
się rozprawa, przysłuchiwałem się jej przebiegowi, przedtem
zaś też widziałem niejedno; zresztą Bogiem a prawdą
waluciarze w Szczecinie nie krępowali się niczym i nikim.
Uprawiali swój proceder z bezczelnością wynikającą ze
świadomości, że obcą walutę wolno mieć każdemu, handel zaś
trzeba oskarżonemu udowodnić. Bezkarni w gruncie rzeczy,
panoszyli się coraz bardziej w mieście i na międzynarodowych
trasach. Właściwie wytworzyło się zamknięte koło. Waluciarze
byli bezczelni, bo trudno było znaleźć przeciw nim dowody, a
trudność ta pozwalała cinkciarzom na poszerzanie działalności
poza granice, które może znieść zwykły obywatel.
Dlatego proces Adrianny, Łysego i kilku innych wzbudził
ogólne zainteresowanie.
Pamiętam pewną dyskusję w redakcji. Koledzy, zwłaszcza
Teoś Beskidzki, nie wierzyli w możliwość wytępienia owej
waluciarskiej gangreny.
— Do cinkciarzy się przyczepili ― śmiał się Teoś ― a to
przecież tylko handel walutą. Lepiej zajęliby się handlem
żywym ciałem. Najelegantszy samochód w mieście ma kto? ―
wyciągnął paluch, jakby chciał prztyknąć mnie w nos.
— Nie musisz mówić ― skrzywiłem się. ― Mogę podać ci jej
adres.
— Ona złotych polskich nie bierze ― pokiwał głową. ― A
szkoda.
Powtórzyłem to Zenkowi przy najbliższej okazji, gdy z jakichś
tam przyczyn powróciliśmy do sprawy Adrianny, Łysego i
innych.
— Świat nigdy nie będzie rajem ― odparł lekko wzdychając.
― Choć trzeba w to wierzyć. Inaczej ręce opadną, nikt nie
będzie chciał czyścić rynsztoków.
— Ale bezczelność cinkciarzy to już jest wasza wina, chłopie
― rzuciłem się na niego. ― Trzeba ich gnać sprzed hoteli,
przeganiać z szos, przecież wiecie, kto jest kim, znacie ich jak
zły szeląg.
— Można ― zgodził się po chwili wahania. ― Ale ani panie
lekkich obyczajów, ani waluciarze nie biorą się z powietrza, ani
też z tego, że pracujemy nie tak doskonale, jak by może
należało.
— Nie usprawiedliwiaj się ― burknąłem. ― Jak się chce, to się
zrobi, a jak się woli siedzieć za biurkiem...
— Odczep się ― Zenek zaczął się denerwować. ― Jestem tylko
zwykłym oficerem dochodzeniowym i świat mogę zbawiać
akurat w takim samym stopniu jak ty.
— Zbawiajmy więc, ale jak?
— Niech każdy dobrze robi to, co do niego należy.
— Staram się ― powiedziałem już bez żartów. ― I ty też.
— A jednak nie wszystko się klei.
— Nie wszystko ― zgodziłem się. ― Tylko dlaczego?
— Mnie się pytasz? ― Zenek zbył mnie byle czym. ― Jesteś
dziennikarzem, powinieneś lepiej wiedzieć.
Nie odpowiedziałem. O czym tu gadać, sprawy leżały poza
zasięgiem naszych rąk. Czuło się, że podobne rozmowy
prowadzą donikąd, że lepiej szukać roboty, by zrobić ją dobrze,
cieszyć się jej rezultatem, wierzyć, że właśnie tak czynić
należało.
Czasami ogarniała mnie złość, nieraz nie do opanowania, na
moją bezsiłę wobec bogacących się bezczelnie, głupich drani,
których jedynym atutem było to, że nie bali się handlować
szwedzkimi koronami, na owe smarkate, naiwne, śmiertelnie
ranne dziewczyny, które sprzedawały siebie. Chciałbym zrobić
coś, wstrząsnąć ich sercami i sumieniami, napisać taki artykuł,
który kogoś powstrzyma przed złem, ale wiedziałem, że nic z
tego, że co najwyżej wyśmieją mnie te dziwki i ci chłopaczko-
wie, spuszczeni ze smyczy przez mądrych, bezwzględnych
bossów waluciarskiego rynku.
Pisałem sprawozdania z procesu choćby po to, aby ludzie
uczciwi uwierzyli, że przestępców można zwalczać, a zło
usuwać z życia.
Dlatego z pasją zajmowałem się tym sławnym procesem
szczecińskich waluciarzy.
Mam satysfakcję, ze czytelnicy wszelkimi dostępnymi
sposobami popierali mnie i moje wnioski. Telefonowali, pisali
listy, czasami przychodzili do redakcji, ale wówczas mówiłem,
że mnie nie ma. Nie chciałem się narażać, bo taka wizyta mogła
mieć na celu poznanie mojej fizys, którą potem w ciemności
można by. na przykład, zbić na kwaśne jabłko. Gdy jednak gość
mimo mych oświadczeń, że redaktora Lembowicza nie ma, nie
wychodził, wówczas wysłuchiwałem go, obiecując solennie
przekazać wszystkie uwagi autorowi sprawozdań z procesu.
Słowa dotrzymywałem niejako automatycznie.
Proces wszakże minął, zaczęła się zwykła, urozmaicona
listami od czytelników, codzienna harówka, gonitwa za
tematem. Zajmowałem się, czym się dało, marząc, aby
zatelefonował Zenek i powiedział, że ma dla mnie coś
ciekawego, bo w ten właśnie sposób dowiadywałem się zwykle
o sprawach, które mogłem brać na warsztat i robić z nich
sensacyjne łub obyczajowe historyjki ― tak chętnie czytane
przez naszych odbiorców. I tak się wreszcie stało, Zenek
zatelefonował, ale redaktor naczelny, nie wnikając w moje
tęsknoty i nadzieje, rzucił mnie, jak wódz swych żołnierzy, na
zupełnie inny front.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin