Chemia_śmierci_By_Simon_Beckett.pdf

(1475 KB) Pobierz
Korekta
Elżbieta Steglińska
Projekt graficzny okładki
według koncepcji Stephena Mullaheya/TW
Małgorzata Cebo-Foniok
Ilustracja na okładce
Hans Doddema/istockphoto.com
Zdjęcie autora
Copyright © Peter Dench
Tytuł oryginału
The Chemistry of Death
Copyright © 2006 by Simon Beckett
All rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2005 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-3977-4
Warszawa 2011. Wydanie IV
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
02-652 Warszawa, ul. Wiertnicza 63
tel. 620 40 13, 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Rozdział 1
C
iało ludzkie zaczyna się rozkładać cztery minuty po śmierci. Coś, co było kiedyś siedliskiem życia,
przechodzi teraz ostatnią metamorfozę. Zaczyna trawić samo siebie. Komórki rozpuszczają się od środka.
Tkanki zmieniają się w ciecz, potem w gaz. Już martwe, ciało staje się stołem biesiadnym dla innych
organizmów. Najpierw dla bakterii, potem dla owadów. Dla much. Muchy składają jaja, z jaj wylęgają
się larwy. Larwy zjadają bogatą w składniki pokarmowe pożywkę, następnie migrują. Opuszczają ciało
w składnym szyku, w zwartym pochodzie, który podąża zawsze na południe. Czasem na południowy
wschód lub południowy zachód, ale nigdy na północ. Nikt nie wie dlaczego.
Do tego czasu zawarte w mięśniach białko zdążyło się już rozłożyć, wytwarzając silnie stężony
chemiczny roztwór. Zabójczy dla roślinności, niszczy trawę, w której pełzną larwy, tworząc swoistą
pępowinę śmierci ciągnącą się aż do miejsca, skąd wyszły. W sprzyjających warunkach – na przykład
w dni suche i gorące, bezdeszczowe – pępowina ta, ten pochód tłustych, żółtych, rozedrganych jak
w tańcu czerwi, może mieć wiele metrów długości. Jest to widok ciekawy, a dla człowieka z natury
ciekawskiego cóż może być bardziej naturalne niż chęć zbadania źródła tego zjawiska? Właśnie tak
dzieci Yatesów znalazły to, co pozostało po Sally Palmer.
Neil i Sam natknęli się na pochód larw na brzegu lasu Farnhama, na skraju mokradeł. Był drugi tydzień
lipca i zdawało się, że to nietypowe lato trwa już od wieków. Nieustający upał wysysał kolory z drzew,
spiekał ziemię na kość. Chłopcy szli do Sadzawki pod Wierzbą, porośniętego trzciną stawu, który
uchodził tu za basen kąpielowy. Mieli spotkać się tam z kolegami i spędzić niedzielę, skacząc do zielonej
wody z rosnącego nad brzegiem drzewa. Tak przynajmniej myśleli.
Byli pewnie znudzeni i apatyczni, odurzeni upałem i zniecierpliwieni swoim towarzystwem.
Jedenastoletni Neil, trzy lata starszy od Sama, szedł przodem, żeby zademonstrować bratu swoje
rozdrażnienie – tak to sobie wyobrażałem. Idzie przodem, ma w ręku patyk i smaga nim krzaki i gałęzie
mijanych po drodze drzew. Sam wlecze się z tyłu, pociągając nosem. Nie, nie jest przeziębiony – ma
katar sienny i mocno zaczerwienione oczy. Pomógłby mu łagodny lek przeciwhistaminowy, ale on jeszcze
o tym nie wie. Latem zawsze pociąga nosem, tak po prostu jest. Wiecznie w cieniu starszego brata, idzie
ze spuszczoną głową, dlatego to właśnie on, a nie Neil, zauważa pochód larw.
Przystaje, żeby się mu przyjrzeć, a potem woła brata. Neil nie ma ochoty zawracać, ale wyczuwa, że
Sam coś znalazł. Udaje, że nie robi to na nim żadnego wrażenia, lecz falujący pochód czerwi intryguje go
tak samo jak Sama. Obydwaj kucają i odgarniając z czoła ciemne włosy, krzywią się od zapachu
amoniaku. I chociaż potem nie będą mogli sobie przypomnieć, który z nich wpadł na pomysł, żeby
sprawdzić, skąd larwy idą, myślę, że zaproponował to Neil. To nie on zauważył je jako pierwszy,
dlatego na pewno zechciałby ponownie objąć dowództwo. Tak więc to on rusza przodem w stronę kęp
pożółkłej bagiennej trawy, a Sam idzie za nim.
Czy już wtedy poczuli smród? Prawdopodobnie tak. Musiał być na tyle silny, że mimo zapalenia zatok
poczuł go nawet Sam. I prawdopodobnie wiedzieli, co ten smród oznacza. Nie byli mieszczuchami,
dobrze znali cykl życia i śmierci. Ich uwagę musiały też zwrócić muchy, somnambulicznie brzęczące
w upale. Ale wbrew temu, czego oczekiwali, nie zobaczyli tam ścierwa owcy ani jelenia czy nawet psa.
Nagie, lecz wciąż rozpoznawalne zwłoki Sally Palmer były studium rozedrganego ruchu, siedliskiem
kłębiącego się pod skórą robactwa, które wypełzało z jej ust, nosa i z pozostałych otworów ciała.
Czerwie zbijały się na ziemi w gromadę, dołączały do pochodu i znikały w trawie.
Nie ma znaczenia, który z chłopców uciekł stamtąd pierwszy, ale myślę, że był to Neil. Sam, jak
zwykle naśladując brata, próbował go dogonić i ścigali się tak aż do domu. Z domu poszli na policję.
I w końcu trafili do mnie.
Oprócz łagodnego środka uspokajającego dałem Samowi coś na katar sienny. Ale do tego czasu nie
tylko on miał zaczerwienione oczy. Odkryciem wstrząśnięty był i jego brat, chociaż jak na młodego
chłopaka przystało, zaczynał już odzyskiwać zimną krew. Dlatego to właśnie on opowiedział mi, co się
stało, powoli nadając surowym wspomnieniom bardziej przystępną formę opowieści, którą można
w nieskończoność odtwarzać i powtarzać. Jako odkrywca zwłok, od których to wszystko się zaczęło,
miał ją opowiadać jeszcze przez wiele lat, długo po tragicznych wydarzeniach tamtego upalnego lata.
Rzecz w tym, że koszmar nie zaczął się wcale od odkrycia zwłok Sally Palmer. Po prostu nie
wiedzieliśmy wtedy – i do wtedy – co wśród nas żyło.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin