Fiedler Arkady - Wiek męski - zwycięski.pdf

(934 KB) Pobierz
Arkady Fiedler
Wiek męski zwycięski
I. NABIERAM ODDECHU
1. Po wojnie
P
o straconych sześciu latach ró norakiej wojaczki w pierwszej wojnie
światowej
jesienią 1920 roku, mając dwadzieścia pięć lat, zdjąłem mundur i,
podobnie jak milionom innych wypuszczonych z wojska, przyszło mi zadać sobie
pytanie: I co dalej, młody człowieku?
Wojna wszystko mi okrutnie pokiełbasiła, dawne plany yciowe poszły w
rozsypkę. Po tylu latach przerwy podjąć na nowo studia uniwersyteckie było
niemo liwe. Bo i po co? eby zostać profesorem gimnazjalnym jak kuzyn Zenon
Kosidowski kilka lat później? Nie pociągało mnie to. Paskudna wojna! Na domiar
zabrakło mi ojca, który umarł nieoczekiwanie przed kilkunastu miesiącami.
Ale chocia bez grosza, byłem bogatszy ni tysiące rówieśników,
zdemobilizowanych po wojnie. Bogatszy zapałem, zapasem marzeń, zdolnością do
wzruszeń, niepohamowaną ciekawością
świata.
Przede wszystkim zaś bogatszy
uczuciem pietyzmu dla ojca. Tote nie brałem udziału w ogólnym wówczas
wyścigu do państwowych łobów i stołków, przeciwny tanim splendorom, nie
rozpierany pró nością; ani mi się
śniło
sięgać zbyt daleko i zbyt wysoko: w tym
samym domu przy Długiej 11, gdzie mieszkaliśmy na pierwszym piętrze ju od
piętnastu lat, mieścił się na parterze nasz zakład fotochemigraficzny. Nie
obwijajmy w bawełnę: zakład ruina. Na skutek wojennych przypadłości i
utrudnień ze strony niemieckich władz, ałośnie uszczuplony i zdewastowany,
zakład ledwo zipał.
Ale był spuścizną po ojcu. W przeszłości przez długie lata karmił nas
znakomicie i pozwalał nam kiedyś snuć marzenia o wielkich wyprawach. Teraz,
po wojnie, ka dy zakątek w niedu ym, czteroizbowym zakładzie przypominał mi
ojca, ka dy przyrząd przesiąknięty był jego pracą. Niepojęta moc wspomnień i
tkliwości: ju samo przebywanie w zakładzie, dotykanie tych samych
przedmiotów, których ojciec dotykał, sprawiało mi szczególną rozkosz, jak gdyby
tu ojciec wcią jeszcze przebywał. Więc kochałem zakład; chętnie w nim jąłem się
pracy.
Cudacznej pracy. Wraz z matką stałem się po
śmierci
ojca właścicielem
zakładu, ale nic z chemigrafii nie umiałem. Więc rzemiosła musiałem uczyć się od
samego zalą ka. Sytuacja raczej paradoksalna, bo chłop ju pod wąsem we
własnym zakładzie uczył się jak uczeń. Na szczęście pracowało w nim dwóch
dzielnych pomocników, Leon Primke i Antoni Gonią. Więc do nich się
dołączyłem; raźniej im się zrobiło i yczliwie mnie przyjęli. Praca ywo ruszyła z
kopyta.
Polska po wojnach wychodząc z powijaków, zaraz w pierwszych latach
wkroczyła, wiadomo, na drogę burzliwego rozwoju. Jak grzyby po deszczu
wyrastały placówki i instytucje. Na Wielkopolskę i Pomorze byliśmy jedynym
zakładem chemigraficznym, więc mo na sobie wyobrazić, jak wkrótce waliły się
zamówienia na klisze drukarskie. Harowaliśmy po dziesięć i więcej godzin
dziennie; pomocnicy grubo zarabiali nadgodzinami, a ja miałem najlepszą szkołę.
Mał eństwo z Janką okazało się nad wyraz szczęśliwe. Łączyły nas gorące
uczucia i w całym domu panowała wzorowa harmonia. Ponadto Janka, istota nie
tylko dorodna, ale i nie stroniąca od pracy, wydatnie pomagała mej matce w
prowadzeniu biura zakładu. Tak więc, podczas gdy przedsiębiorstwo nabierało
mocnego rozpędu, w mał eństwie panowała serdeczna miłość, w domu
zgoda i
przyjaźń.
Ale w trzecim miesiącu mej pracy w zakładzie zacząłem niepokoić się o
zdrowie. Wchłanianie przez dziesięć godzin dziennie oparów cyjanku potasu przy
wywoływaniu negatywów i trawienie klisz cynkowych w wyziewach kwasu
azotowego dawało mi się we znaki, mo e dlatego, e byłem nowicjuszem.
Przypomniałem sobie kłopoty ojca z płucami i sercem i przedwczesny jego zgon.
Znajomi lekarze i studenci medycyny zasypywali mnie radami, ale
niebezpieczeństwo zatruwania się zwalczyłem dopiero wtedy, gdy wypracowałem
swe własne, pozornie prymitywne sposoby przeciwdziałania: powietrze, ruch,
woda, pla a i słońce.
Około czwartej, piątej po południu, po wielu godzinach tkwienia w
wyziewach, wyrywałem się z domu i ywym krokiem odbywałem codzienny
spacer na plac Wolności. Krocząc ów kilometr ulicami, a zwłaszcza wchodząc na
Podgórną (dziś Walki Młodych), bez przerwy nabierałem ogromnie głębokiego
oddechu, a w ebrach niemal trzeszczało. Z biegiem czasu takie systematyczne
wietrzenie płuc, powtarzane dzień w dzień, miesiąc w miesiąc przez lata, znacznie
poszerzało klatkę piersiową i potęgowało tę yznę fizyczną. Nabyta w ten sposób
sprawność później bardzo mi się przydała w podró ach.
Spacerów dla samych spacerów nie lubiłem. Więc idąc na plac Wolności
wstępowałem tam do kawiarni „Grandki”, by poswawolić chwilę z przyjaciółmi
lub dać się wciągnąć w gorętsze swary. Kim byli owi bywalcy kawiarniani?
Spotykałem tam resztki przedwojennej cyganerii artystycznej z ochoczym i
zawsze dowcipnym Jankiem Wronieckim na czele, ale tak e i pierwsze roczniki
studenterii Uniwersytetu Poznańskiego, od której oczekiwałem ywszej myśli i
fantazji.
Natomiast latem z rozkoszą siadałem na odkrytym tarasie kawiarni
„Esplanady" (dzisiejszej „Arkadii”; nie wiem, po kie licho tak ciągle zmieniano u
nas nazwy) i napawałem się rozległym widokiem na plac Wolności, zakończonym
gmachem hotelu „Bazar". Z gapienia się na plac czerpałem dwie korzyści:
oddychanie
świe
ym powietrzem i patrzenie w dal. To patrzenie w dal mogłoby
mieć walor chwalebnego symbolu, ale wtedy chodziło przede wszystkim o co
innego: o zdrowie oczu. Wzrok mój po kilkugodzinnym wpatrywaniu się przez
lupę w drobniuteńką siatkę autotypijną potrzebował na gwałt wytchnienia. Więc
oto wzrok mój wybiegał teraz w dal, nie siną, lecz ró ową. Tam na końcu placu
Wolności ró owił się w promieniach popołudniowego słońca „Bazar”, hotel
wywołujący równie rzewne wspomnienia jak hotel „Lambert” w Pary u.
Nie dziwić się, e w kręgu mych najbli szych znajomych coraz mniej było
cyganerii ze „Zdroju”: nie było ju uroczej kawalerki Zenona Kosidowskiego przy
ulicy Teatralnej 7, gdzie ongiś bractwo tak chętnie się schodziło, a sam Zenek
obecnie pilnie uczęszczał na wydział filozoficzny Uniwersytetu Poznańskiego. Za
to w naszych kawiarnianych spotkaniach wypływał na pierwszy plan młody
dziennikarz, Apoloniusz Basiński, utykający na jedną nogę chyba od wczesnych
lat, niepospolity magik, czarujący nas swą wiedzą o Ameryce Północnej.
Tamtejszą Polonię odwiedził tu przed wojną (pierwszą
światową)
i zaczerpnął
natchnień znad Niagary, a teraz zagorzalec, ni to poeta, ni wizjoner, ni czarownik,
ni fanatyk, oszałamiał nas mira em swej polskiej amerykańskości. Nucił
„Yankeedoodla”, e mo na było się rozpłynąć, opowiadał setki historii znad Erie i
Michiganu, upajał nas bogatym Chicago, ale sam był najbardziej odurzony swymi
wspomnieniami. My, olśnieni słuchacze, po pewnym czasie ochłonęliśmy z tego
transu, natomiast Basiński jak gdyby ju nigdy całkowicie nie przyszedł do siebie
i nie ocknął się.
Nieustanne opowiadania o amerykańskich, prze yciach stały się jego
obsesją, mo e szlachetną, ale dla niego wysoce szkodliwą, bo parali owała jego
zdolne pióro. Powinien był napisać ksią kę i uwolnić się od swej „Ameryki”. Nie
napisał. Znakomity za młodu publicysta jak gdyby zamulał sobie talent, jak gdyby
kierował go na jałowe tory, przez lata zamieniał na zbyt drobne miedziaki. Nie
potrafił przetrwać do końca swych pierwszych, nadmiernych uniesień, chocia w
dwudziestoleciu między wojnami z powodzeniem redagował w Poznaniu pisma
postępowe.
Nie bez wra enia czytałem w tych czasach w Dzienniku Poznańskim
odcinki amerykańskich wspomnień Jerzego Gi yckiego. Szczęściarz, w latach
pierwszej wojny
światowej
przebywał w Stanach Zjednoczonych i tam pracował
jako kowboj na ranczach i jako robotnik w kopalni w stanie Colorado. Bardzo
podobały mi się jego felietony, szedł od nich oddech
świata,
a ju sam temat
fascynował,
środowisko
geograficzne porywało. Kilkanaście lat później czytałem
to samo powtórnie w jego ksią ce „Chleb i chimera”, wydanej w 1935 roku, i
zrozumiałem, dlaczego opisy amerykańskich prze yć autora ju mnie tak nie
urzekały jak ongiś, gdy czytałem je w odcinkach Dziennika Poznańskiego.
Przecie sam temat był wcią fascynujący, perypetie autora na „Dzikim
Zachodzie” Stanów Zjednoczonych niezwykłe i barwnie opisane, a jednak ju nie
chwytały: ksią ka wyraźnie zdradzała panującą nad opisami nutę gorzkiego
pesymizmu i brak uśmiechu, brak radości ycia.
Wydaje mi się, e znakomitemu literatowi, którego ongiś tak lubiłem, los
nie pozwolił rozwinąć się szerzej, rozpostrzeć skrzydeł tak szeroko, jak na to się
zanosiło. Z Afryki, dokąd pojechał w 1925 roku, napisał jeszcze ciekawą ksią kę
„Czarni i biali", dość głośno komentowaną, ale potem jak gdyby nerwy go
zawiodły i coś się w nim zapadło. Mo e początki miał zbyt łatwe; był bardzo
przystojny i męski. Tadeusz Breza go lubił i chwalił; pochodzili obydwaj, jak
przypuszczam, z ziemiańskich kół wschodnich kresów. Niełatwo przejść przez
ycie obronną ręką, będąc od samego początku Gary Cooperem czy Gregory
Peckiem. To działało jak szkodliwy narkotyk.
Chocia mniej było teraz wyjazdów pod dęby rogalińskie i w ogóle w
przyrodę, to jednak kontaktu ze
światem
zwierzęcym chyba nigdy nie straciłem.
Przypominam sobie nasze wspólne, mał eńskie zaczytywanie się jedną z
pierwszych ksią ek Zofii Nałkowskiej „Moje zwierzęta”. Były to wzruszające
perypetie z domowym zwierzyńcem pannie, autorki i jej siostry, w rodzicielskim
domu pod Wołominem i raz czy dwa razy przy czytaniu przyszło nam, Jance i
mnie, poczuć ze wzruszenia mgiełkę w oczach.
Z jakim e to humorem i tkliwą serdecznością, a tak e ze
świetnym
darem
obserwacji, młoda autorka przekazywała nam kaprysy i figle swej domowej
psiarni. Jak gdyby to dziś się zdarzyło, słyszę jeszcze kuszący pomruk psa Morusa
do swego kumpla Półmordka na dworcu w Wołominie:
--- Wiesz co, Półmordku, było nie było, jedźmy do Warszawy.
Więc dwa czworono ne wisusy ukradkiem wpadły do pociągu wśród ci by
na stacji i pełne zuchowatości wybrały się w
świat.
W pociągu, ale w innym
wagonie, była ich pani, nasza autorka, jednak mimo to kudłatym
śmiałkom
wkrótce zrzedły miny wśród nóg obcych ludzi i wrogiego turkotu pociągu,
oddalającego się z ka dą minutą od domu. Opuścił ich rezon, wzrastał niepokój.
Bardzo zdenerwowane, „raz po raz ziewały przepaściście, a ka de ziewnięcie
kończyło się jękiem. Stały przy sobie zastrachane, ogłuszone, wcią ziewające...”
Oczywiście kochająca pani wybawiła psy z tarapatów, a gdy kilka dni
później wszyscy wracali szczęśliwie do domu pod Wołominem, Morus,
filozoficzne mający skłonności, zrozumiał, e wszędzie dobrze, a w domu
najlepiej.
Gdy w trzydzieści lat później miałem sposobność spotkania w Warszawie
Zofii Nałkowskiej, wcią uroczej i o uderzająco młodych, mądrych oczach, w
trakcie miłej rozmowy przy kawie przypomniała mi się ta jej dawna ksią ka o
zwierzętach. Zacząłem autorce opowiadać o niezatartym wra eniu, jakie ongiś
czytanie ksią ki wywarło na mnie i na onie; jak głęboko „Moje zwierzęta”
podbijały wtedy nasze serca i budziły miłość, zwłaszcza do tych dwóch
sympatycznych uciekinierów, którzy dali się ponieść fantazji i skoczyli do pociągu
do Warszawy.
Nagle urwałem opowiadanie, za enowany i bardzo zdumiony: w oczach
pani Zofii zabłysły dwie serdeczne łzy.
Ale
by wrócić do roku 1920/21
mniej wa ne były wtedy dla mnie
ksią ki i czytanie; przede wszystkim liczył się nasz zakład: moja intensywna w
nim praca i jego szybki rozwój. Wchodziłem w zawodowe ycie zupełnie tak
samo jak ojciec, który wtedy równie miał dwadzieścia pięć lat. Budowałem
niemal od zera, od samego początku. Tak zacząłem spełniać dawną wolę ojca i
spłacać swój dług wdzięczności. Jakie będą następne spełnienia?
Gdzieś w jakiś sposób nabyłem pięć dolarów w banknocie i go sobie
schowałem. W gronie przyjaciół
śmiałem
się: pierwsza jaskółka przyszłych
planów.
2. W Lipsku
K
oniunktura była
świetna
w Poznaniu, klisze drukarskie potrzebne w
Polsce, zakład kipiący, więc po półtorarocznej w nim pracy zdobyłem ju tyle
wiedzy o fotochemigrafii i tyle grosiwa, e mogłem skoczyć o krok naprzód: do
Lipska na Akademię Sztuk Graficznych.
Wyje d ając z Poznania do Niemiec rankiem pewnego dnia pod koniec
marca 1922, miałem szczęście do słońca, tego słońca, które zawsze w
wa niejszych chwilach mi przyświecało; od samego rana nie było chmurki na
niebie i mocne promienie od wschodu napełniały przedział wagonu wyjątkowym
blaskiem. Tote gdy wyjąłem ksią kę, daną mi na drogę przez Zenka
Kosidowskiego, i gdy zacząłem ją czytać, wpadłem od razu w zachwyt.
Była to „Noa Noa”, niewielka ksią ka o Tahiti, napisana przez
francuskiego malarza Paula Gauguina, który, mając czterdzieści trzy lata,
wyjechał pod koniec XIX wieku w tropiki na czarodziejską wyspę i znalazł tam raj
swych marzeń jako człowiek i jako artysta. Piękno przyrody i brązowych
mieszkańców Tahiti urzekło jego i
tak samo mnie, poprzez czarowną ksią kę.
Gauguina znałem ju z literackich ongiś biesiad u ojca i później z rojeń
Zgłoś jeśli naruszono regulamin