ANDY ANDREWS Mistrz.doc

(377 KB) Pobierz
ANDY ANDREWS

 

 

 

 

 

ANDY ANDREWS

 

 

 

 

 

MISTRZ

 

Tłumaczenie

Adriana Sokołowska – Ostapko

 

 

 

Wydawnictwo Otwarte

Kraków 2010

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję Poly...

mojej żonie i najlepszemu przyjacielowi, mojej miłości...

mojemu mistrzowi

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nazywał się Jones. A przynajmniej tak się do niego zwracałem. Nie ”panie Jones”... Po prostu „Jones”. On nazywał mnie młodzieńcem lub chłopcem. Rzadko słyszałem, żeby mówił do kogoś po imieniu. Zawsze tylko: „młodzieńcze” albo „młoda damo”, „moje dziecko” albo „chłopcze”.

Był stary, chociaż trudno mi określić nawet w przybliżeniu, ile mógł mieć lat. Sześćdziesiąt pięć, osiemdziesiąt czy sto osiemdziesiąt. Za każdym razem, kiedy go widziałem, taszczył ze sobą wysłużoną brązową walizkę.

Kiedy go poznałem, miałem dwadzieścia trzy lata? Wyciągnął do mnie rękę i z jakiegoś powodu ją chwyciłem. Kiedy teraz o tym myślę, już to wydarzenie urasta do rangi cudu? Biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich się wtedy znajdowałem, równie dobrze mogłem uciec przed nim lub rzucić się na niego z pięściami.

Płakałem i chyba mnie usłyszał. Mój płacz w niczym nie przypominał stłumionego szlochu samotnego człowieka ani pojękiwań chorego na łożu boleści – mimo, że czułem się i samotny i obolały. Brzmiało to raczej jak głośne zawodzenie, na które mężczyzna pozwala sobie tylko wtedy, gdy jest przekonany, że nikt go nie słyszy. Ja również byłem tego pewien i choć najwyraźniej się pomyliłem, miałem prawo tak myśleć. W końcu nie pierwszą noc spędzałem na plaży pod molo.

Mama umarła kilka lat wcześniej na raka. Najtragiczniejsze zdarzenie w moim niedługim wówczas życiu wkrótce przemieniło się w traumę za sprawą ojca, który zapomniał zapiąć pasy bezpieczeństwa i dołączył do swojej małżonki w zaświatach na skutek pozornie niegroźnego wypadku samochodowego.

W wyniku zamętu, jaki powstał w mojej głowie po „porzuceniu” przez rodziców ( tak to wtedy nazywałem), podjąłem kilka nietrafionych decyzji, które w ciągu paru lat sprawiły, że wylądowałem na plaży bez domu, samochodu oraz środków finansowych umożliwiających mi zakup czegoś bardziej wartościowego niż para butów. Pracowałem dorywczo – zazwyczaj czyściłem ryby na przystaniach lub sprzedawałem turystom przynętę. Po pracy kąpałem się w morzu, a czasem pływałem w hotelowym basenie.

Kiedy było zimno, zawsze udawało mi się znaleźć otwarty garaż przy jednym z domków letniskowych rozrzuconych wzdłuż wybrzeża. Szybko się zorientowałem, że bogaci turyści ( to znaczy ci, których stać na domek letniskowy) lubili wstawiać do garaży dodatkowe lodówki albo zamrażarki. Sprzęty te były nie tylko wspaniałym źródłem zaopatrzenia (głównie w przeterminowane wędliny i napoje), ale i ciepła – wystarczyło położyć się blisko wentylatora, który wydmuchiwał rozgrzane powietrze.

 

 

 

 

Jednak podczas cieplejszych nocy wolałem swój „dom” pod molo w parku stanowym Gulf. W miejscu, gdzie kończy się beton a zaczyna piasek, wykopałem duży dół, gigantyczna jamę... Okazała się dość obszerna, niewidoczna dla innych i było w niej tak sucho, jak to możliwe na plaży. Zostawiałem w niej swoje rzeczy – sprzęt wędkarski, koszulki i spodenki – czasami nawet na kilkanaście dni, a gdy wracałem, nigdy niczego nie brakowało. Szczerze mówiąc, nie sądziłem że ktoś wie o mojej kryjówce. Dlatego właśnie tak się zdumiałem, gdy pewnego razu, podniósłszy wzrok, zobaczyłem Jonesa.

- Podejdź do mnie, chłopcze – powiedział, wyciągając dłoń. - Chodź tu bliżej do światła. Wygramoliłem się z dołu, wspierając na podanej ręce, i stanąłem kręgu łagodnej poświaty rzucanej przez lampy sodowe ustawione wzdłuż molo.

Jones był dużym mężczyzną – miał pewnie około metra osiemdziesięciu – ale nie był tez mały. Siwe, trochę przydługie, ale starannie ułożone włosy zaczesywał gładko do tyłu. Jego oczy nawet w półmroku zdawały się lśnić niesamowitym blaskiem. Były jasne, kryształowo niebieskie i rozświetlały pooraną zmarszczkami twarz. Mimo że miał na sobie dżinsy, biały podkoszulek i skórzane japonki, wyglądał dostojnie – chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że trudno tym słowem określić niewysokiego mężczyznę stojącego nocą pod molo.

Skoro mówimy o wyglądzie Jonesa, muszę przyznać, ze nie wiem, jaki miał kolor skóry. Nie jestem pewien, dlaczego w ogóle o tym wspominam, może tylko po to, żebyście mogli go sobie dobrze wyobrazić. Nigdy nie zdołałem ustalić, czy jego ogorzała cera była wynikiem genów, czy życia wiedzionego głównie pod gołym niebem. W każdym razie Jones miał brązową skórę. Tak jakby.

-Płaczesz z jakiegoś konkretnego powodu? - zapytał. - A może z czyjegoś powodu?

Tak -pomyślałem. - Ja jestem tym konkretnym powodem”. Chcesz mnie okraść? - zapytałem na głos. Było to dziwne pytanie. Kolejny dowód na to, jak ogromną nieufność żywiłem wtedy wobec wszystkiego i wszystkich.

Stary człowiek uniósł brwi. Zerknął poza mnie w ciemność, z której przed chwilą się wyłoniłem i zachichotał.

Okraść? Ciebie? Sam nie wiem... Masz może jakieś meble albo telewizor, których nie dostrzegłem?

 

 

 

Nie odpowiedziałem. Zdaje się, że zwiesiłem głowę. Jego żart wcale mnie nie rozśmieszył, ale on chyba zupełnie się tym nie przejął.

Dla rozładowania sytuacji dał mi kuksańca w ramię.

Rozchmurz się młodzieńcze – powiedział. - Po pierwsze jesteś ode mnie wyższy o dobre pół metra, więc nie zamierzam się rzucać na ciebie. A po drugie... posiadanie niewielu rzeczy ma swoje zalety. - Spojrzałem na niego, nic nie rozumiejąc. - Jesteś bezpieczny. Nie napadnę na ciebie ani ja, ani nikt inny. Nie masz nic, co można by ukraść! - Znów przerwał, a ja znów się nie uśmiechnąłem. Wręcz przeciwnie, robiłem się coraz bardziej zły.

Stary człowiek zmienił taktykę.

Słuchaj, Andy, a jeśli obiecam, że nigdy na ciebie nie napadnę, poczęstujesz mnie colą z jednej z puszek, które tam sobie zachomikowałeś? - Wskazał dłonią na mój dół. Wlepiłem w niego oczy. - Tak? Nie? - dopytywał się. - Proszę!

- Skąd wiesz jak mam na imię? - odezwałem się w końcu.

- Możesz mi mówić Jones.

- Dobrze. Skąd wiesz jak mam na imię? I skąd możesz wiedzieć, czy zachomikowałem tam jakieś puszki?

To nic wielkiego – wzruszył ramionami. - Obserwuję cię od dawna. Kręcę się po okolicy. A te puszki to zapewne łupy zdobyte podczas nocnych wypraw do garaży miejscowych bogaczy. To jak? Poczęstujesz mnie?

Przyglądałem mu się przez chwilę, rozważając w myślach jego słowa, po czym niespiesznie skinąłem głową i zanurkowałem w ciemność, by przynieść colę. Wróciłem z dwiema puszkami i jedną z nich wręczyłem staruszkowi.

Niewstrząśnięta mam nadzieję! - wyszczerzył zęby. Kiedy jednak zauważył, że nie zdobyłem się nawet na półuśmiech, westchnął. - Dobry Boże, ciężki z ciebie przypadek. - Otworzył z sykiem puszkę, usiadł na piasku i skrzyżował nogi. - No dobrze – powiedział, pociągając długi łyk coli. - Zacznijmy.

Co mamy zacząć? - spytałem chłodno.

Jones odstawił puszkę na bok i rzekł:

 

 

 

Musimy zacząć zauważać pewne rzeczy. Musimy zgłębić twoją duszę. I znaleźć odpowiednią perspektywę.

Nie mam pojęcia, o czym gadasz – parsknąłem. - I nie mam pojęcia, kim ty w ogóle jesteś.

Niech ci będzie – uśmiechnął się. - No dobrze... Jakby to powiedzieć? - Nachylił się w moją stronę. - Jeśli chodzi o mnie, mów mi Jones.

To już słyszałem – przerwałem mu. - Chodzi mi oto...

Tak, wiem, o co ci chodzi... Skąd się wziąłem i tak dalej. - Przytaknąłem. - Cóż, dziś wieczorem po prostu szedłem sobie wzdłuż plaży. - Westchnąłem i przewróciłem oczami. Staruszek, chichocząc, uniósł obie ręce w udawanym proteście. - Chwileczkę, momencik. Nie złość się na starego Jonesa... - Po czym już ciszej dodał: - Dobrze?

Gdy po raz kolejny skinąłem głową, Jones ciągnął dalej: - Jestem mistrzem w obserwowaniu – wyznał. - Taki mam dar. Jedni potrafią pięknie śpiewać, drudzy szybko biegać, ja zaś potrafię zauważać rzeczy, których inni nie dostrzegają, mimo że większość z nich znajduje się na wyciągnięcie ręki. - Staruszek odchylił się, oparł rękami o ziemię i zadarł głowę. - Widzę sytuacje i ludzi z innej perspektywy. Tego właśnie brakuje większości osób: głębszego wglądu, szerszej perspektywy. Dlatego staram się ofiarować im inny punkt widzenia, który pozwala zatrzymać się, popatrzeć na życie z boku i zacząć od nowa.

Przez kilka minut siedzieliśmy pogrążeni w ciszy, patrząc na wody Zatoki meksykańskiej. Czułem dziwny spokój w towarzystwie tego starszego pana, który leżał na boku z łokciem zagrzebanym w piasku i głową opartą na dłoni. Po chwili mężczyzna znów się odezwał – tym razem padło pytanie:

- Twoi rodzice odeszli?

- Skąd wiesz? - zdumiałem się.

Lekko wzruszył ramionami, tak jakby chciał powiedzieć: „Wszyscy o tym wiedzą”, chociaż wcale tak nie było. Zaniepokoiło mnie, ze ktoś obcy posiada tyle informacji na mój temat, jednak przezwyciężyłem swoją podejrzliwość i odpowiedziałem na pytanie:

 

 

 

 

- Tak, oboje umarli.

Starzec zacisnął usta.

Cóż... to też tylko kwestia punktu widzenia. - Rzuciłem mu pytające spojrzenie, a on wyjaśnił:- Zauważ, że istnieje spora różnica pomiędzy kimś, kto umarł, a kimś, kto przeszedł do drugiego świata.

- Dla mnie nie ma żadnej – prychnąłem.

- Ponieważ to nie ty odszedłeś.

- Racja – powiedziałem z goryczą. - Ja tu zostałem, a raczej mnie zostawiono.

- Czułem, że za chwilę się rozpłaczę, warknąłem więc ze złością: - I jaki jest twój punkt widzenia na to? Co?

- Jak myślisz, dlaczego się tu znalazłeś? - zapytał ostrożnie Jones.

- W tej sytuacji... w tym miejscu.

- Z wyboru – sarknąłem. - Z powodu złych decyzji. Negatywnego nastawienia.

- Utkwiłem w starcu twarde spojrzenie. - Widzisz? Znam odpowiedzi. Nie muszę ich od ciebie wysłuchiwać. To wszystko moja wina, tak? To właśnie przyszedłeś mi powiedzieć?

- Nie – odrzekł spokojnie mężczyzna. - Po prostu chciałem dowiedzieć się, jak ty to wszystko widzisz.

- W ogóle tego nie widzę! - podniosłem głos. -Przez całe życie słyszałem, że człowiek we wszystkim wypełnia wolę Boga. Więc taka ma być Jego wola? Żebym tkwił pod molo? - Zakląłem, po czym dorzuciłem: - A tak przy okazji, złapałem twoja aluzję, kiedy mówiłeś o różnicy między tymi, którzy umarli, a tymi którzy przeszli do innego świata. Przesiedziałem w kościele więcej, niż potrzeba, i wiem, co próbujesz mi wcisnąć. Tyle tylko, że ja już tego nie kupuję.

- Nie ma sprawy – powiedział Jones pojednawczo. - Rozumiem co do mnie mówisz, i domyślam się, dlaczego możesz się tak czuć. Ale wiesz co... Ja nie chcę ci niczego wciskać. Przyszedłem tylko po to, żeby...

 

 

 

- Żeby ofiarować mi perspektywę. Tak, to już też słyszałem.

Jones umilkł na chwilę, a ja zacząłem się zastanawiać, czy byłem wystarczająco opryskliwy, by zniechęcić go do dalszej rozmowy.

Okazało się, że nie. Dałem mu pierwszą z wielu okazji, by zostawił mnie w spokoju i po prostu sobie poszedł, on z niej jednak nie skorzystał.

- Młodzieńcze? - zagadnął mnie, odgarniając kosmyk siwych włosów, który opadł mu na oko. - A co byś pomyślał, gdybym ci powiedział, że owszem, twoje złe wybory i decyzje przyczyniły się do tego, iż obecnie koczujesz pod molo, ale tak poza tym właśnie tu a nie gdzie indziej, powinieneś się znajdować, po to żeby w przyszłości zdarzyło się coś, o czym teraz nie masz pojęcia?

- Nie rozumiem – wymamrotałem. - A nawet jak bym rozumiał, to pewnie bym nie uwierzył.

- Kiedyś zrozumiesz – odrzekł Jones. - Zaufaj mi. Zrozumiesz i uwierzysz. - Nagle uśmiechnął się i dodał: - Widzisz, chłopcze... większość ludzi zdaje się źle interpretować werset z Biblii, do którego nawiązałeś wcześniej. Dlaczego wszyscy uważają, że kiedy Bóg mówi: „ Znalazłem[...]człowieka po mojej myśli, który we wszystkim wypełni moją wolę”, to znaczy, iż Jego wolą będzie umieścić tego człowieka na szczycie, w dużym domu albo na czele innych?

Posłuchaj czy dobrze rozumuję... Każdy chce znaleźć się na szczycie, taj jakby nikt nie pamiętał, że szczyty górskie są skaliste. Strasznie tam zimno i nic nie rośnie. Oczywiście, widoki są wspaniałe, ale po co nam one? Widoki są tylko po to, żebyśmy mogli dojrzeć na horyzoncie cel dalszej podróży. Żeby jednak dotrzeć do celu, musimy zejść ze szczytu, pokonać dolinę i wspiąć się na następną górę. To właśnie w dolinie przedzieramy się przez bujną trawę i przemierzamy połacie żyznej ziemi, nabierając sił, by zmierzyć się z kolejnym szczytem.

Wniosek z mojego rozumowania wypływa zatem taki: znajdujesz się dokładnie w tym miejscu, w którym powinieneś. - Starzec złączył dłonie, nabrał pełne garści piasku i pozwolił, by ziarenka powoli przesypywały się między palcami. - Dla ciebie to może być zwykły piach, jałowa ziemia, chłopcze, ale rzeczywistość wygląda inaczej. Uwierz mi, miejsce, w którym dziś złożysz głowę do snu, to bardzo dobra gleba. Myśl, ucz się, módl, planuj, marz. A niedługo... staniesz się.

 

 

 

 

Szykując się do odejścia, Jones otworzył walizkę, uważając przy tym, żeby ukryć jej zawartość przed moim ciekawskim spojrzeniem. Wyjął trzy niewielkie książki w pomarańczowych sztywnych oprawach.

- Czytasz?- zapytał. Przytaknąłem skinieniem głowy, ale to mu nie wystarczyło. - Nie pytam, czy potrafisz czytać, ale czy lubisz. - Tak powtórzyłem. - Głównie czasopisma i takie tam, ale lubię.

- To dobrze – odrzekł Jones. - Przeczytaj je.

Spojrzałem na książki i w półmroku odszyfrowałem ich tytuły. Właściwie nie były to tytuły, ale nazwiska. Winston Churchill. Will Rogers. George Washington Carver. Zerknąłem na staruszka. - Historyczne?

Nie- odparł z błyskiem w oku – przygodowe! Sukcesy, porażki, romanse, intrygi, tragedie i zwycięstwa, a najwspanialsze jest to, że wszystko co w nich napisano, to prawda! Pamiętaj, młodzieńcze, własne doświadczenia wcale nie są najlepszym nauczycielem. Najłatwiej się uczyć na doświadczeniach innych! Czytając historie życia wielkich ludzi, możesz odkryć ich tajemnicę i zrozumieć, co sprawiło, że stali się wielcy.

*

Całą noc czytałem Winstona Churchilla. Nowo zyskana świadomość, że ktoś przeżył jeszcze większe tragedie od moich i doświadczył jeszcze większych trudności, w dziwny sposób dodała mi otuchy. Nie umknęła mojej uwadze również druga część książki poświęcona niezwykłym sukcesom, które Churchill odniósł w późniejszym życiu.

Jones pożegnał się niedługo po tym, gdy zabrałem się do lektury.

Ledwo zauważyłem jego odejście. Nad ranem jednak zrobiło mi się przykro, że nie byłem choć trochę sympatyczniejszy dla staruszka. Wstydziłem się swojego zachowania, czułem się zakłopotany, ale z drugiej strony wstąpiła we mnie nadzieja, której nie miałem zeszłego wieczoru. Do zmroku pochłonąłem George'a Washingtona Carvera, po czym padłem ze zmęczenia i spałem aż do rana.

 

 

 

 

Tego dnia poszedłem na przystań myć łodzie. Przez cały czas myślałem o tym, co przeczytałem, i rozglądałem się za Jonesem. Nigdzie go nie dostrzegłem. Okazało się jednak, że Gene, kierownik przystani, zna staruszka dość dobrze. Powiedział mi, ze Jones od lat zjawia się w mieście co pewien czas.

- I wiesz co – Gene podrapał się w głowę – Jones był stary, kiedy ja jeszcze byłem chłopcem. A teraz mam pięćdziesiąt dwa lata.

Przeczytałem Willa Rogersa w ciągu jednej doby, ale dopiero kilka dni później spotkałem swojego nowego znajomego. Zarzucałem sieci w lagunie, usiłując nałapać krewetek i cefalów, które potem planowałem sprzedać jako przynętę, gdy staruszek nagle pojawił się za moimi plecami.

- Co dobrego słychać? - zapytał.

- Hej Jones! - wykrzyknąłem. - Nie słyszałem, jak podchodzisz. Gdzie ty się podziewałeś? Przeczytałem już książki.

Zachichotał, wyczuwając w moim głosie niekłamany entuzjazm. (Prawdę mówiąc, ja sam byłem zdziwiony, ze tak ucieszyłem się na jego widok).

- Powoli, powoli. Daj mi odpowiedzieć – uśmiechnął się. - Nie słyszałeś mnie, bo narobiłeś tyle hałasu, że nawet słoń mógłby cię zajść od tyłu. Pytasz gdzie się podziewałem. Tu i tam, kilka razy nawet cię widziałem, ale nie chciałem zawracać głowy. I cieszę się, że skończyłeś książki. Podobały ci się?

- Tak – odrzekłem. - Naprawdę mi się podobały.

- To dobrze. Podejrzewałem, że sobie z nimi do dzisiaj poradzisz. Mam nadzieję, że się nie pogniewasz... Wstąpiłem po drodze do ciebie, żeby je zabrać i zostawiłem ci trzy kolejne.

- Naprawdę? - zdziwiłem się. - Dzięki.

- Nie ma za co. Pożyczam je z biblioteki, ale wybieram tytuły specjalnie dla ciebie. - Jones wyciągnął rękę, w której trzymał walizkę i torbę foliową.

- Głodny? Przyniosłem lunch.

- Zawsze jestem głodny – powiedziałem. - Ostatnio jadam jeden posiłek dziennie, a przyrządzam go zazwyczaj w ten sam sposób, w jaki mama gotowała zupę „na winie”.

 

 

 

- W takim razie wyskakuj z wody – zarządził staruszek. - Przygotowałem dla nas ucztę.

Ucztą Jones nazwał parówki i sardynki z puszki. Rzeczywiście byłem głodny, więc jadłem, ale bez szczególnego entuzjazmu, co mój bystry towarzysz oczywiście zauważył. Później zastanawiałem się, czy nie przyniósł tych frykasów właśnie po to, żeby sprawdzić moją reakcję.

Rozłożyliśmy się pod dębem na wysokiej wydmie. Przed nami rozciągała się piaszczysta żółta plaża, a za nią błękitne wody laguny. Ubrany byłem jedynie w obcięte dżinsy i stare tenisówki. Jones wciąż miał na sobie skórzane japonki, dżinsy i podkoszulek, a do tego na głowie niebieską bandanę, której intensywny kolor sprawiał, że oczy lśniły mu jeszcze bardziej. Nie dochodził do nas prawie żaden dźwięk poza szumem fal przyboju, niesionym przez chłodną bryzę, dzięki której letnia temperatura robiła się znośna.

- Co jesz? - zagadnął Jones, patrząc na mnie z uśmiechem.

Spojrzałem na niego zdziwiony, wytarłem usta wierzchem dłoni, po czym przełknąłem i zapytałem:

- Jak to co? Przecież wiesz. To samo co ty.

- Naprawdę? - staruszek zerknął na mnie chytrze. - Śmiem wątpić. No ale sprawdźmy... - Zajrzał mi prosto w oczy i powtórzył: - Co jesz? I gdzie jesz?

- Widząc, że moje zdumienie rośnie z sekundy na sekundę, dodał łagodnie: - Nie bój się, to nie jest żaden podstęp, naprawdę chcę usłyszeć twoją odpowiedź.

- Cóż... - Uniosłem brwi i rozłożyłem ręce w geście całkowitego niezrozumienia.

- Chyba...

- Żadne chyba – przerwał mi. - Mów, jak jest.

- Dobrze. Jem parówki i sardynki z puszki.

- Gdzie?

- Na plaży.

 

 

 

Jones uśmiechnął się. - Tak myślałem. -Pokiwał głową, po czym powtórzył: - Tak właśnie myślałem. Przydadzą ci się te książki. I ja też ci się chyba na coś przydam.

- Jones – westchnąłem, kręcąc głową. - O czym ty mówisz?

- O twoim spojrzeniu chłopcze. Chwilowo dość przymglonym, ale jestem pewien, że wkrótce uda nam się przetrzeć szlak prowadzący z głowy do serca, a stamtąd wybiegający w przyszłość.

Wywód staruszka porządnie mnie zirytował, ale i zaciekawił. - Wciąż nie rozumiem

- oznajmiłem. Jones położył rękę na moim ramieniu i przytaknął:

- Wiem, że nie rozumiesz, i wcale mnie to nie dziwi. - Nachylił się ku mnie. - Ponieważ brak ci odpowiedniej perspektywy. Roześmiał się głośno na widok mojej miny i powiedział:

- Młodzieńcze, widzisz jedynie piasek u swoich stóp i jedzenie, któremu daleko do przysmaków, na jakie miałbyś ochotę. Nie mówię tego, by robić ci wymówki... Nie jesteś osamotniony w swoim podejściu do świata. Większość ludzi podobnie jak ty pogardza sobą za to, kim są, co jedzą, jakimi samochodami jeżdżą. Wielu z nas nie pamięta o tym, że na świecie żyją miliony bliźnich, którzy nie mają tylu możliwości co my; którzy nie mają co jeść i nigdy nie będą posiadali żadnego samochodu. Sytuacja, w której się znajdujesz, jest najeżona trudnościami, to prawda. Można z niej jednak wyciągnąć mnóstwo korzyści. - Jones przerwał, zamyślił się na chwilę, przymrużył oczy i podjął na nowo: -Warto, młodzieńcze, byś poznał jedno z praw rządzących wszechświatem, które przyda się zwłaszcza w twojej sytuacji. Pamiętaj: to, co pielęgnujemy, rośnie. Zmarszczyłem brwi, usiłując zrozumieć słowa staruszka.

- Jeśli zwracasz szczególną uwagę na rzeczy, których „potrzebujesz”, wzrastają twoje potrzeby. Jeśli skupiasz się na tym, czego nie posiadasz, wkrótce zaczniesz tęsknić za rzeczami, których braku wcześniej nie odczuwałeś. Będziesz czuł się coraz gorzej, bo jeśli pielęgnujesz straty, będziesz ich miał coraz więcej.

Z kolei postawa pełna wdzięczności przynosi szczęście i dostatek. - Jones zauważył moje wątpiące spojrzenie. Odłożył na bok konserwę i przesunął się tak, by siedzieć naprzeciwko mnie. - Pomyślmy przez chwilę: kiedy jesteśmy weseli i radośni, inni ludzie dobrze się czują w naszym towarzystwie i lubią z nami przebywać. Prawda?

 

 

 

- Chyba tak – odrzekłem niepewnie.

- Żadnych chyba – powiedział Jones stanowczo. - Kiedy jesteśmy radośni, inni ludzie lubią z nami przebywać. Tak czy nie?

- Tak.

- A skoro życiowe szanse, akceptacja i wsparcie pochodzą od otoczenia, co dzieje się z osobą, do której lgną inni ludzie?

- Powoli zaczynałem rozumieć.

- Zyskuje jeszcze więcej szans, wsparcia i akceptacji? - zaryzykowałem.

- Zgadza się – potwierdził Jones. - A jak wygląda życie osoby, która ma i wsparcie i akceptację otoczenia? - Już otwierałem usta, żeby odpowiedzieć, ale staruszek mnie ubiegł. - Taka osoba posiada wiarę we własne siły i samoakceptację, która pozwala jej wykorzystać podsuwane przez los szanse i prowadzi do sukcesu.

- Widząc, że w moich oczach pojawiły się błysk zrozumienia oraz iskierka nadziei, Jones wycelował we mnie palec. - Muszę cię jednak ostrzec – powiedział – że zasada ta działa w dwie strony. Jeśli jesteśmy pesymistami, nieustannie narzekającymi na siebie i wszystko dookoła, ludzie trzymają się od nas z daleka, prawda? - Przytaknąłem skinieniem głowy. - A wtedy otrzymujemy mniej szans, akceptacji i wsparcia, ponieważ nikt nie chce się z nami zadawać. Co zatem dzieje się z życiem takiej osoby? - Z każdym dniem jest coraz gorzej – domyśliłem się.

- Jones milczał przez chwilę, by dać mi czas na przełknięcie tej prawdy. Po chwili zaś przedstawił plan działania.

- W takim razie, co robić, żeby stać się osobą, do której garną się ludzie? Mam na to pewien pomysł... Codziennie zadawaj sobie pytanie: co takiego inni zmienili by we mnie gdyby mogli?

Zastanowiłem się przez moment i przedstawiłem nasuwającą mi się wątpliwość.

- Jones, a jeśli dojdę do tego, ze inni chętnie zmieniliby we mnie coś, czego ja wcale nie chcę zmieniać?

Siwowłosy mężczyzna zachichotał, po czym rzekł: Przede wszystkim pamiętaj, że pytanie nie dotyczy tego, czego ty chcesz. Pytamy o to, co inni zmieniliby w tobie. Wyczuwając moje wahanie, staruszek wyjaśnił: - Posłuchaj chłopcze.

 

 

 

Nie mówię, że masz przez całe życie oglądać się na to, co ludzie powiedzą lub pomyślą o tobie. Chodzi mi o to, że jeśli chcesz mieć wpływ na innych – jeśli chcesz, żeby wierzyli w to, w co ty wierzysz, albo kupowali, to co masz do sprzedania – musisz sprawić, żeby czuli się dobrze w twoim towarzystwie. Udane życie w dużej mierze zależy od odpowiedniej perspektywy. A to, w jaki sposób postrzegają cię inni, może być równie ważne jak to, w jaki sposób ty postrzegasz siebie.

Przez kilka minut siedzieliśmy w milczeniu, zapatrzeni w szybujące nad wodą mewy i zasłuchani w szum fal uderzających o brzeg. Wreszcie Jones ruszył się, by pozbierać puste puszki i włożyć je z powrotem do torebki. Kiedy skończył, podniósł się, wyciągnął rękę i pomógł mi wstać.

- A tak w ogóle, to gdy ty jadłeś na plaży sardynki z puszki – wyszczerzył żeby w uśmiechu – ja raczyłem się daniem mięsno-rybnym w malowniczym zakątku, z którego roztacza się cudowny widok na ocean. - Klepnął mnie po plecach. - To wszystko kwestia punktu widzenia.

*

Kiedy późnym popołudniem dowlokłem się pod molo, na skrzynce, w której trzymałem sprzęt wędkarski, znalazłem trzy kolejne książki w pomarańczowych okładkach. Znów były to biografie: Joanny D'Arc, Abrahama Lincolna i Viktora Frankla. Na początku sięgnąłem po ostatnią, ponieważ nazwisko jej bohatera nic mi nie mówiło. Książka miała podtytuł: Ludzkie poszukiwanie sensu. Z opisu zamieszczonego na tyle okładki dowiedziałem się, że Viktor Frankl był austriackim psychiatrą, który przeżył pobyt w kilku obozach koncentracyjnych podczas drugiej wojny światowej. Jego żona, ojciec i matka zostali zamordowani.

To wszystko kwestia punktu widzenia” - słowa Jonesa wciąż rozbrzmiewały mi w głowie.

Spomiędzy kartek wystawał papierek. Kiedy go wyjąłem, okazało się, ze była to serwetka, na której Jones napisał:

Młodzieńcze!

Przeczytaj jako pierwszą. Jestem z ciebie dumny.

Jones

 

 

 

Włożyłem serwetkę z powrotem do książki i poczułem, że do oczu napływają mi łzy. Minęło tyle lat od momentu, kiedy ktoś powiedział, że jest ze mnie dumny.

*

Pamiętam dokładnie następne trzy książki od Jonesa: Harry Truman, Florence Nightingale i Król Dawid. Potem były: Harriet Tubman, Królowa Elżbieta I i John Adams, a po nich Eleanor Roosevelt, Mark Twain i Joshua Chamberlain.

W książce o Chamberlainie znalazłem liścik. Jones prosił mnie, żebym oddał trzy ostatnie biografie do biblioteki. Zrobiłem jak kazał, a przy okazji wypożyczyłem życiorysy Georga Washingtona, Anny frank i Krzysztofa Kolumba.

Wkrótce zorientowałem się, że mój znajomy zniknął. Szukałem go przez wiele tygodni, na każdym kroku znajdując ślady jego obecności. Staruszek ustalił z Nancy, właścicielką znajdującej się na plaży restauracji Sea N Suds, że będzie smażyła dla mnie ryby, które przyniosę. W przygotowaną specjalnie dla mnie ofertę wliczono kukurydziane ciasteczka i mrożoną herbatę. Za wszystko płaciłem dolara. Kapitanowie łodzi czarterowych zaczęli częściej zlecać mi mycie pokładu i czyszczenie złowionych przez klientów ryb. Przy każdej okazji w rozmowie padało nazwisko staruszka.

Brent Burns, piosenkarz i kompozytor występujący w hotelu Holiday Inn, pewnego dnia powiedział mi, że Jones wspominał mu o mojej osobie. Staruszek miał mnie przedstawić jako człowieka obdarzonego sporym poczuciem humoru i ponoć pytał, czy istniałaby możliwość, żebym w trakcie przerw w występach piosenkarza zabawiał publiczność. Brent chciał wiedzieć, czy byłbym taką ofertą zainteresowany. Byłem. I chociaż mój program kabaretowy pozostawiał wiele do życzenia, Brent śmiał się z opowiadanych przeze mnie dowcipów kilka razy w tygodniu, zachęcając do dalszej pracy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin