Suworow Wiktor L02 Dzień M.doc

(2674 KB) Pobierz
Dzień M

Wiktor Suworow

(właśc. Władimir Bogdanowicz Rezun)

Dzień «M»

Cykl: Lodołamacz (tom 2)

 

 

Tłumaczył Andrzej Mietkowski

Wybór ilustracji i opracowanie mapki Leszek Erenfeicht

Tytuł oryginału: День «М»

Rok pierwszego wydania: 1995

Rok pierwszego wydania polskiego: 1996

 

 

 

Spis treści:

Pomnik ludzkiej głupoty. (Władimir Bukowski).              2

Do moich czytelników.              4

Rozdział 1. Skrzypiące buty.              7

Rozdział 2. W jakim celu Stalin zniszczył własne lotnictwo strategiczne?              10

Rozdział 3. Towarzysz Iwanow.              19

Rozdział 4. O niedobrym Litwinowie i poczciwym Mołotowie.              23

Rozdział 5. Prolog nad Chałchyn-gołem.              27

Rozdział 6. Ministerstwo ds. Amunicji.              33

Rozdział 7. Partia w buciorach.              37

Rozdział 8. Do krwi ostatniej.              42

Rozdział 9. Najdogodniejszy wariant.              45

Rozdział 10. Gdzie stawiać fabryki prochu?              47

Rozdział 11. Skrzydlaty Czyngis-chan.              51

Rozdział 12. Inkubator.              57

Rozdział 13. 186. Dywizja Piechoty.              63

Rozdział 14. Kiedy sformowano 112. Dywizję Pancerną?              68

Rozdział 15. Pułki artylerii.              72

Rozdział 16. O roztropności Rady Najwyższej.              76

Rozdział 17. Permanentna mobilizacja.              78

Rozdział 18. Podniebni niewolnicy.              84

Rozdział 19. O Paszy Angielinej i armii pracy.              87

Rozdział 20. O zdobyczach Października.              90

Rozdział 21. Stalinowski burzyk.              96

Rozdział 22. Dokąd jechał Chmielnicki?              100

Rozdział 23. Wszyscy ludzie Żukowa.              106

Rozdział 24. Trzeci rzut strategiczny.              114

Rozdział 25. Czy Stalin ufał Hitlerowi?              122

Ilustracje.              127

Bibliografia.              134

 

 

 

Bogdanowi Wasilewiczowi Rezunowi,

kursantowi-stażyście baterii przeciwpancernej

637. Pułku Piechoty 140. Dywizji Piechoty

XXXVl Korpusu Piechoty

5. Armii frontu Południowo-Zachodniego

poświęcam

 

 

Mobilizacja - to wojna...

B. Szaposznikow,

Marszałek Związku Radzieckiego

 

 

Pomnik ludzkiej głupoty. (Władimir Bukowski).

Kiedy po raz pierwszy spotkałem Wiktora Suworowa, był już opętany ideą tej książki. Sypał jak z rękawa datami I faktami, nie potrafił rozmawiać na żaden inny temat. Ale wiele lat miało jeszcze upłynąć, nim zdecydował się wyłożyć wszystko czarno na białym. Może nie do końca ufał własnej logice? A może obawiał się, że nie zostanie usłyszany i nie chciał spalić tematu? Jeszcze nie powstały „Akwarium" i „Specnaz", które miały przynieść mu światowy rozgłos. Dopiero co ukazała się jego pierwsza książka, zbiór opowieści „Żołnierze wolności", i jej zawdzięczam nasze pierwsze spotkanie. Tak się złożyło, że redakcja londyńskiego „Timesa" przysłała mi tę pracę z prośbą o recenzję. Okazało się, że jako jedyny pochwaliłem drukiem.

Dziś wydaje się nieprawdopodobne, lecz w tamtych nieodległych czasach antykomunizm, a nawet negatywny stosunek do Związku Radzieckiego, uchodziły w krajach zachodniej inteligencji za coś w rodzaju wstydliwie skrywanej przypadłości. Autor uczciwego sprawozdania z ojczyzny realsocjalizmu nie mógł liczyć nie tylko na uznanie swojego talentu, ale choćby na obiektywną recenzję. Tylko nielicznym z nas udało się do tamtego czasu wybić wyłom w murze powszechnego milczenia.

W jakiejś telewizyjnej dyskusji pewien lewacki łajdak pozwolił sobie na sugestię wobec mnie, że „niektórzy ludzie" mogliby uznać moje poglądy za zdradę ojczyzny. Ale był to odosobniony wypadek, i, mając taki życiorys jaki mam, bez trudu uporałem się z tym oszczerstwem. Wiktor był w znacznie trudniejszej sytuacji. Od samego początku musiał żyć z absurdalnym piętnem zdrajcy. Poza tym skazany zaocznie na karę śmierci był pod stałą ochroną i musiał przystać na warunki stawiane przez aniołów-stróżów. Z tej banalnej przyczyny nie mógł publicznie bronić swoich poglądów, ani reklamować swoich książek, ani nawet spotykać się z dziennikarzami. Do niedawna nie wolno mu było nawet ujawnić swojego prawdziwego nazwiska, czego, ma się rozumieć, nie omieszkali wykorzystać radzieccy łajdacy, sugerując, że żaden Wiktor Suworow w ogóle nie istnieje, a książki ukazujące się pod tym nazwiskiem pisze po prostu brytyjski wywiad.

Minęło wiele lat, nim zdecydował się przystąpić do napisania „Lodołamacza". Dla niego nie była to zwyczajna książka, ale dzieło życia. Gdyby nie tom, który trzymacie Państwo w ręku, nie byłoby w ogóle żadnego Wiktora Suworowa, ani Akwarium", ani „Specnazu", ani „Żołnierzy wolności" - byłby tylko oficer GRU[1] Władimir Rezun, święcie wierzący, że wykradając zachodnie tajemnice dobrze służy swojemu narodowi i swojej ojczyźnie. A ściślej mówiąc - gdyby nie sensacyjne odkrycie, jakie „Lodołamacz" i „Dzień «M»" zawierają na swoich stronach, a które całkowicie odmieniło dotychczasowe życie przeciętnego radzieckiego oficera.

Wychowany w rodzinie weterana, nie mógł inaczej postąpić, gdy poznał całą straszną prawdę o „świętej wojnie". Właśnie dlatego uciekł, został na Zachodzie, sam siebie skazał na życie z piętnem zdrajcy, bez cienia nadziei na to, że kiedykolwiek jeszcze zobaczy rodzinę, przyjaciół... Wszystko wyłącznie po to, by móc wszem i wobec ogłosić ujawnioną prawdę.

A wszystko zdarzyło się, jak mówi, zupełnie przypadkowo. Traf chciał, że wykłady z historii wojen w Wojskowej Akademii Dyplomatycznej odbywały się tuż po wykładach strategii.

A więc - opowiada Suworow - siedzę i słucham, że gdy przeciwnik planuje atak przez zaskoczenie, wtedy ściąga swoje wojska w pobliże granicy i rozmieszcza lotniska polowe jak najbliżej linii przyszłego frontu. Mija kilkanaście minut, i oto dowiaduję się, że Stalin w 1941 roku nie był przygotowany do wojny, że popełnił wiele kardynalnych błędów, a w szczególności rozlokował lotniska wzdłuż granicy z Niemcami, i skoncentrował tam swoje doborowe jednostki... Ki czort?! Albo jedno, albo drugie: albo historyk kłamie, albo strateg jest w błędzie.

Cokolwiek opowiada dzisiaj Wiktor, był to jedynie pretekst, a nie prawdziwy powód. Przecież nie on jeden uczęszczał na te wykłady, nie mówiąc o milionach uczestników opisywanych wydarzeń, czy tysiącach badaczy II wojny światowej, autorach niezliczonych doktoratów I monografii. Zresztą sama myśl jest tak bardzo oczywista, że trudno pojąć, jak to możliwe, że nikomu wcześniej nie przyszła do głowy?

W rzeczy samej, czy można serio traktować oficjalną wersję radzieckich historyków, którzy utrzymują, że Stalin, który nie dowierzał własnemu cieniowi, tak bardzo zaufHitlerowi, że przegapił wojnę? Że uwierzył na słowo człowiekowi, za podejrzenia o kontakty z którym kazał dopiero co rozstrzelać swoją wyższą kadrę oficerską? Uwierzył tak bardzo, że zdemontował całą linię obrony na zachodnich granicach? I nie przestając wierzyć za wszelką cenę podkręcał tempo zbrojeń, formując coraz to nowe dywizje? Z kim w takim razie zamierzał walczyć?

Że Stalin zamierzał walczyć - tego nikt nie kwestionuje. Dowodzą tego nie tylko fakty przedstawione w „Lodołamaczu", nie tylko liczne wystąpienia Wodza Narodów, ale powszechnie znane drobne szczegóły z lat poprzedzających wojnę. Na przykład, przed wojną w licznych parkach wypoczynku i rekreacji w niemal każdym radzieckim mieście wznosiły się wieże spadochronowe. Po wojnie, ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu, wszystkie zostały zdemontowane. A my się dziwimy, czytając Suworowa, że w 1941 roku Armia Czerwona dysponowała pięcioma korpusami wojsk powietrznodesantowych, milionem wyszkolonych spadochroniarzy. Jak, gdzie, kiedy Stalin zdążył przygotować taką potęgę, i to niepostrzeżenie?

Albo inny szczegół, który wprawił mnie w osłupienie. Nie tylko ja to czytałem, lecz nikt inny nie zwrócił uwagi, nie zastanowił się przez chwilę. Chodzi o to, że w świetle wspomnień autora słynnej patriotycznej pieśni Wstawaj, strana agromnaja, która pojawiła się w pierwszych dniach wojny (do dziś starzy bolszewicy uwielbiają odśpiewywać ją w uniesieniu podczas swoich masówek), Stalin osobiście zlecił autorowi napisanie jej w... lutym 1941 roku! No cóż, Wódz i Nauczyciel był doprawdy przenikliwy, zatroszczył się nawet o pieśń. A wojny, znaczy się, nie przewidział?

Łatwo zrozumieć, dlaczego radzieccy historycy wolą przedstawiać Najlepszego Przyjaciela Historyków jako naiwniaka, albo, w ostateczności, szaleńca, niźli wyłapywać te wszystkie niekonsekwencje. W przeciwnym wypadku byliby zmuszeni przyznać, że Stalin nie był bardziej szalony, niż każdy inny komunista, zaczynając od Lenina, albo i Marksa: wszyscy szczerze wierzyli, że rewolucja światowa wybuchnie w wyniku wojny światowej. Ta wojna nie była dla nich katastrofą ani nieszczęściem, lecz wyczekiwaną „koniecznością historyczną".

Co więcej, wystarczy przeczytać to, co pisał Lenin w latach 1920-1921 żeby uzmysłowić sobie, w jakim ślepym zaułku znaleźli się bolszewicy, kiedy uwierzyli w rychłą rewolucję światową i pośpieszyli się z przejęciem władzy w Rosji. Żaden z nich nie zamierzał, ma się rozumieć, „budować socjalizmu w jednym kraju", tym bardziej kraju rolniczym. Triumf rewolucji w Rosji oznaczał, według Lenina, „mniej niż pół drogi". Aby to zwycięstwo stało się ostateczne i nieodwracalne, „musimy wywalczyć zwycięstwo rewolucji proletariackiej we wszystkich, a przynajmniej w kilku najważniejszych krajach kapitalistycznych". Bez ich potencjału przemysłowego nie było co śnić o socjalizmie. Stąd leninowski NEP i nowa taktyka „oblężenia kapitalistycznej twierdzy", wykorzystania wzajemnych sprzeczności dla przyśpieszenia nadejścia rewolucji światowej - czytaj: wybuchu wojny światowej. Pod tym względem Stalin był tylko pilnym uczniem Marksa i Lenina.

To dlatego radzieccy historycy w żaden sposób nie mogli uznać przedstawionych w tej książce faktów, nie uznając tym samym agresywnej natury komunizmu i jego odpowiedzialności za zbrodnie wobec ludzkości na równi z hitleryzmem. Ale co przeszkadzało zachodnim historykom dostrzec tę oczywistą prawdę?

Dokładnie to samo, co ich radzieckim kolegom: konformizm. Przecież na Zachodzie również działają potężne lobby polityczne mogące ukrócić każdego mądralę, który ni stąd ni z owąd wyskoczyłby z nieodpowiednimi rewelacjami. Zachodni establishment wciąż nie dojrzał do tego, by przyjąć do wiadomości, że - jak w starej anegdocie - .Adolf Hitler to drobny rzezimieszek w czasach Józefa Stalina". Do niedawna autor takiej teorii, jako faszysta, musiałby liczyć się z powszechnym ostracyzmem. Ani kariery, ani profesury, ani publikacji - nic! Dlatego właśnie na Zachodzie znalazło się niewiele więcej ludzi niż w dawnym Związku Radzieckim, którzy mieli odwagę określić się jako antykomuniści.

Nawet teraz, gdy wreszcie ujawniono krwawe komunistyczne tajemnice, wciąż oburzamy się, widząc Ericha Honeckera na ławie oskarżonych, choć sami uganiamy się po południowoamerykańskiej dżungli za siwymi starcami, którzy pół wieku temu popełnili zbrodnie. Przecież to taki schorowany i sędziwy człowiek! I współczujemy Michałowi Gorbaczowowi, którego - cóż za bezczelność! - zmuszają by stanął przed trybunałem (nie, wcale nie norymberskim, tylko konstytucyjnym, i w nie charakterze oskarżonego, tylko świadka). Czy mamy dość odwagi, by nazwać KPZR organizacją przestępczą? No nie, skądże znowu, ona jest tylko „niekonstytucyjna"...

Ta książka utkwi nam w pamięci nie z uwagi na głębię analiz, ani jakieś wstrząsające, nikomu nie znane dotąd fakty: autor konsekwentnie operuje wyłącznie materiałami znanymi i powszechnie dostępnymi. Pozostanie w naszej pamięci jako pomnik ślepoty człowieka, dzięki której najbardziej nieludzki reżim w historii mógł przetrwać 74 lata. Albo, mówiąc dokładnie, jako pomnik tej dziwnej przypadłości ucha i oka, powszechnej w czasach komunistycznych, kiedy słyszano jedno, widziano drugie - i nikt się temu nie dziwił.

A tymczasem autor, Wiktor Suworow, nadal żyje w Anglii, jak sam pisze „między wyrokiem śmierci a egzekucją". Nikomu nie przyszło do głowy, by unieważnić wydany werdykt.

 

Władimir Bukowski

Cambridge, listopad 1995

 

 

Do moich czytelników.

 

Kiedy „Lodołamacz" ukazał się w Niemczech, dostałem od dawnych żołnierzy i oficerów niemieckich ze trzy metry sześcienne przesyłek: listy, książki, dzienniki, dokumenty frontowe, zdjęcia.

Po publikacji w Rosji - jeszcze więcej.

Na porządku dnia staje więc leninowskie pytanie: co robić?

Odpisywać? A czy życia na to starczy?

Ale czy mam prawo nie odpisywać?

Nie chodzi o zwykłą grzeczność. Każdy list jest ciekawy na swój sposób. Wszystkie razem stanowią skarbnicę. To kawał historii, przez nikogo nie zbadany. To tysiące świadectw, i każde z nich obala wersję oficjalną początku wojny.

Być może istnieje gdzieś instytucja naukowa, która posiada obszerniejszy od mojego zbiór świadectw w rękopisach, ale jestem przekonany, że mój jest ciekawszy.

Kombatanci, dawni żołnierze frontowi, u schyłku swoich długich i mozolnych żywotów, nagle zaczęli do mnie pisać, otwierać przede mną dusze, opowiadać rzeczy, których dotąd nigdy nikomu nie opowiadali.

Większa część nadesłanej korespondencji pochodzi nie od kombatantów, lecz od ich potomków - dzieci i wnuków. Często bardzo osobiste wyznania: „Ojciec opowiadał w kręgu najbliższych...".

Wstrząsające jest to, że wszystkie świadectwa bez wyjątku, zarówno żywych uczestników wojny, jak i opowieści ich bliskich nie przystają do takiego obrazu początku wojny, jaki przez pół wieku prezentowała nam oficjalna historia państwowa.

Może byli żołnierze i ich potomkowie wypaczają prawdziwe oblicze wydarzeń?

Można byłoby wysnuć takie przypuszczenie, gdyby poczta przyniosła, dajmy na to, tylko sto kilogramów przesyłek. Ale listów jest naprawdę DUŻO.

I wszystkie na jeden temat. Przecież nie mogli się wszyscy naraz umówić. Nie mogli autorzy tysięcy listów z Rosji porozumieć się z autorami tysięcy listów z Niemiec, Polski, Australii, Kanady.

Przykład, pierwszy z brzegu. Wiemy z oficjalnej wersji historii wojny, że gdy wybuchła wojna, malarz Iraklij Toidze w porywie szlachetnego oburzenia uwiecznił obraz wzywającej do boju Ojczyzny-Matki. Plakat pojawił się w pierwszych dniach wojny, niebawem zyskał światową sławę i stał się plastycznym symbolem wojny, zwanej przez komunistów „wielką ojczyźnianą".

Tymczasem z listów wynika, że plakat pojawił się na ulicach radzieckich miast nie w pierwszych dniach, lecz w pierwszym dniu wojny.

22 czerwca. Na ulicach Jarosławia - wieczorem. W Saratowie - „w drugiej połowie dnia". W Kujbyszewie plakat rozklejano na ścianach wagonów eszelonów wojskowych, którymi zapchana była stacja. W Nowosybirsku i Chabarowsku plakat pojawił się nie później niż 23 czerwca. A przecież samoloty miały wówczas kilka międzylądowań i w ciągu jednej doby nie były w stanie dolecieć do Chabarowska. Ale nawet jeśli przyjmiemy nieprawdopodobne założenie, że plakaty załadowano do samolotu 22 czerwca i że w ciągu jednej nocy dostarczono je na miejsce, to mimo wszystko pozostaje pytanie - kiedy te afisze drukowano? 22 czerwca? Załóżmy, że tak. Wobec tego kiedy Iraklij Toidze tworzył swoje arcydzieło? Tak czy owak, wychodzi, że przed 22 czerwca. A więc tworzył je nie w porywie uniesienia i gniewu na wieść o agresji, tylko zanim pojawiła się przyczyna tych szlachetnych namiętności. Skąd zatem wiedział o szykującej się niemieckiej napaści, której sam wielki Stalin nie wziął pod uwagę? Zagadka historii...

A oto jej rozwiązanie. List z Argentyny. Autor - Nikołaj Kadygrow. Przed wojną porucznik w wojskowej komisji uzupełnień w Mińsku. W sejfie każdego z takich punktów poborowych przechowywano określoną liczbę tajnych dokumentów mobilizacyjnych w zalakowanych kopertach z nadrukiem: OTWORZYĆ W DNIU M. Pod koniec 1940 roku takich dokumentów zaczęło nadchodzić coraz więcej. I oto w grudniu dotarły trzy wielkie paczki, każda z pięcioma pieczęciami. I na każdej to samo polecenie: OTWORZYĆ W DNIU M. Paczki były tajne i powinny być przechowywane w sejfie. Ale za nic nie chciały się w nim zmieścić. Trzeba było zamówić stalową skrzynię i używać jej jako sejfu.

Mija sześć miesięcy, 22 czerwca wybucha wojna. Co zrobić z dokumentami? Choć Mołotow powiedział przez radio, że zaczęła się wojna, nie nadeszło polecenie otwarcia paczek. Otworzysz bez polecenia - rozstrzelają. No więc siedzą oficerowie, czekają. A rozkazu jak nie było, tak nie ma. Wreszcie wieczorem telefon: pakiety z numerami od takiego do takiego - zniszczyć bez otwierania, pakiety z numerami od takiego do takiego - otworzyć niezwłocznie.

Trzeba było od razu zniszczyć bardzo dużo materiałów, wśród nich dwie z trzech wielkich paczek. Jak to zrobić, skoro każda zawiera z pół tysiąca arkuszy sztywnego papieru? Palili w metalowej beczce, a siebie zabezpieczyli protokółem: my, niżej podpisani, paliliśmy paczki, a w trakcie tej czynności byliśmy zmuszeni pomagać sobie pogrzebaczem, ale nikt w ogień nie zaglądał... I podpisy. Słusznie, bo potem zrodzą się wątpliwości w jakiejś głowie: czy ciekawość nie wzięła czasem góry. Po to właśnie jest protokół.

Jeśli chodzi o trzecią paczkę, to polecono złamać pieczęcie, otworzyć i zawartość wykorzystać zgodnie z przeznaczeniem. Otworzyli. Wewnątrz stos plakatów: „Ojczyzna-Matka wzywa!". Rozlepiono je w nocy z 22 na 23 czerwca.

Ale plakaty nadesłano w grudniu 1940 roku.

Rysuje się taki oto obraz: plakat opracowano z dużym wyprzedzeniem, następnie wydrukowano nakład zdolny zaspokoić potrzeby całego ZSRR, po czym w ściśle tajnych przesyłkach rozwieziono po odpowiednich urzędach w całym kraju. Coś przygotowywano. Ale oto 22 czerwca Hitler zadał wyprzedzający cios i w jednej chwili wiele z tych plakatów, delikatnie mówiąc, utraciło aktualność.

Związek Radziecki został zmuszony do prowadzenia wojny obronnej na własnym terytorium, a plakaty z dwóch pozostałych paczek wzywały do zupełnie innej wojny. Treść nadesłanych materiałów agitacyjnych stała w sprzeczności z duchem wojny obronnej. Stąd rozkaz: zniszczyć bez otwierania. Może były tam arcydzieła, może i one zyskałyby sławę. Ale ich twórcom zwyczajnie się nie powiodło.

A Iraklijowi Toidze się udało. Jego plakat - niewykluczone, że wbrew intencjom autora - zyskał wymowę uniwersalną: „Ojczyzna-Matka wzywa!" Do czego wzywa, nie wiemy. No to może wzywać do wojny obronnej. Dlatego plakat Iraklija Toidze został rozlepiony w całym kraju.

I tak było ze wszystkimi symbolami „wielkiej ojczyźnianej" - przygotowano je zawczasu. Pieśń „Ogromny kraju, podnieś pięść"[2] została napisana przed wkroczeniem Niemców, żołnierz-wyzwoliciel z dzieckiem na ręku pojawia się na łamach „Prawdy" we wrześniu 1939 roku, w trzecim dniu radzieckiej ekspedycji na Polskę. Gdyby Hitler nie napadł na ZSRR, to Sowiety i tak stałyby się „wyzwolicielami". Przygotowano monumentalne plastyczne i muzyczne symbole wojny „wyzwoleńczej", a niektóre, jak wspomniany plakat, wydrukowano już w masowym nakładzie...

Już słyszę głosy sprzeciwu: czy można wierzyć oficerowi, który dostał się do niewoli i z jakichś niejasnych powodów po wojnie wylądował nie w ojczyźnie światowego proletariatu, tylko w Argentynie?

Cóż, możemy nie wierzyć. Ale ci, którzy po wojnie wrócili do ojczyzny światowego proletariatu opowiadają równie zaskakujące historie.

Po publikacji „Lodołamacza" kremlowscy historycy w licznych artykułach próbowali podważać tezę, że Stalin szykował się do marszu na Europę.

Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Pewien krytyk literacki odkrył, że pieśń „Święta wojna" została napisana podczas I wojny światowej. Lebiediew-Kumacz zwyczajnie przywłaszczył sobie cudzy tekst. Moi oponenci uczepili się tej publikacji i wielokrotnie przytaczali w prasie: słowa powstały ćwierć wieku przed agresją niemiecką!

Słusznie. I co z tego wynika? Czy kiedykolwiek podważałem to epokowe odkrycie? Czy ma ono w ogóle jakieś znaczenie?

W lutym 1941 roku Stalin potrzebował pieśni o wielkiej wojnie z Niemcami. I, co istotne, taką pieśń zamówił. Natomiast to, w jaki sposób radzieccy twórcy zadośćuczynili oczekiwaniom Ojca Narodów - przetłumaczyli z japońskiego lub mongolskiego, ukradli czy wręcz sami skomponowali - nie wnosi nic do sprawy. A w ogóle nie chodzi o Lebiediewa-Kumacza. Pieśń jest utworem muzycznym. Dlatego w lutym 1941 roku Stalin zwrócił się z zamówieniem nie do autora słów, lecz do kompozytora, Aleksandra Aleksandrowa.

W kilku listach które otrzymałem, znalazłem stwierdzenie, że nie tylko Aleksandrów komponował pieśń wojenną. I nie tylko kompozytorzy i poeci szykowali się do wojny „wyzwoleńczej". Również lekarze, nauczyciele, artyści, tancerze, akrobaci, prestidigitatorzy. Choć to zdumiewające, oficjalna prasa potwierdza te informacje.

Oto świadectwo Konstantina Simonowa[3] w gazecie „Krasnaja zwiezda" z dnia 7 listopada 1992 roku. Simonow był pupilkiem Stalina, Chruszczowa, Breżniewa; bohater, kawaler siedmiu orderów, laureat czterech nagród stalinowskich; za czasów Stalina - zastępca członka KC partii. On sam potwierdza, że latem 1940 roku zebrano wszystkich pisarzy i zaczęto przygotowywać ich do wojny. Konstantin Simonow został przydzielony do plutonu poetów w kompanii pisarzy. Rok ich szkolono, po czym 15 czerwca 1941 roku nadano stopnie: Simonow został mianowany intendentem II stopnia, co odpowiadało randze podpułkownika.

Tłum zgromadzony w tych dniach na ulicach nie potrafił zrozumieć znaczenia komunikatu agencji TASS z 13 czerwca 1941 roku, ale radzieccy pisarze i poeci w tym czasie już przymierzali oficerskie mundury, dobierali rozmiar wojskowych butów.

Simonow ciągnie dalej: „22 czerwca zaczęła się wojna, ale każdy z nas miał już w ręku wypisane zawczasu skierowanie, kto - dokąd, kto do prasy centralnej, kto do gazetek dywizyjnych...". Każda z trzystu trzech stalinowskich dywizji wydawała własną gazetkę. Jeżeli chcemy wysłać po jednym pisarzu do redakcji każdej dywizyjnej gazetki, to ilu pisarzy trzeba przygotować? A mamy jeszcze redakcje na szczeblu korpusów, armii, flotylli, szesnastu okręgów wojskowych, no i każdego frontu...

W Akademii GRU powtarzano do znudzenia: staraj się zwracać uwagę na szczegóły, na pozornie nic nie znaczące drobiazgi. Tylko w ten sposób możesz wyrobić sobie całościowy pogląd na temat jakiegoś zjawiska. No więc idę za wskazaniami moich nauczycieli. Zwracam uwagę na drobiazgi.

A niektóre z tych szcze...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin