Ćwiek Jakub - Zawieszenie niewiary.pdf

(795 KB) Pobierz
Jakub Ćwiek
Zawieszenie Niewiary
2014
– Patrz! – zawołał Robal. – Facet z tekturowym krzyżem nawraca Batmana!
Odwróciłem się błyskawicznie, ale tylko na krótką chwilę, potrzebną, by cyknąć
fotkę. Przyznaję, brzmiało to nieźle, zabawnie, a nawet pod mema, ale nie było
przecież aż tak wyjątkowe w tym miejscu. Na przepełnionej ludźmi ulicy przez
szerokie pasy przejścia dla pieszych przelewał się wielobarwny korowód
superherosów, geniuszy zbrodni i postaci z kreskówek. Obok musztrował się pluton
piersiastych, seksownych nazistek z kosmosu, a w oddali Burtonowski Batmobil
pojedynkował się z DeLoreanem na długość śladów ognia pozostawionych za sobą
na drodze.
Stałem pośrodku tego wszystkiego na niestabilnym składanym krzesełku, w
jednej ręce trzymałem smartfona, a drugą przysłaniałem oczy niczym majtek na
bocianim gnieździe. Majtek, który zamiast wyglądać lądu – zabijcie mnie, nie mam
pojęcia, co w tej wydumanej metaforze miałoby być lądem – zachwyca się
otaczającym go, napierającym nań i kolebiącym jego krzesełkiem oceanem nerdów i
geeków wszelakich. Ludzi, którzy gdzie indziej pewnie wyróżnialiby się na tle
szaroburych garniturów i garsonek swoimi torbami na gadżety czy T–shirtami z
Darthem Vaderem wychodzącym z niebieskiej budki, ale tu pasowali jak ulał,
właśnie przez swą liczebność. Bo przecież co możesz nazwać normą, gdy za punkt
odniesienia weźmiesz dom wariatów?
Hałas, gwar i świadomość, że gdziekolwiek patrzysz, czegokolwiek jesteś
świadkiem, gdzieś z boku, tuż poza polem twojego widzenia, dzieje się na raz kilka
rzeczy dużo bardziej ekscytujących i wartych twojej uwagi. Ktoś krzyczał o wielkiej
promocji, a odpowiadał mu chórem tłum pluszowych psów Wilfredów. Murzyn z
dredami spiętymi w kucyk, rapując, rozdawał swoje płyty, nazistki właśnie robiły
zwrot, a ich piersi falowały jeszcze chwilę po tym, gdy pięta dobiła do pięty.
Steampunkowy Transformer właśnie upuszczał pary z kotła, wzbudzając entuzjazm
faceta, który, gdyby tylko się rozebrał, mógłby być Jabbą. Nawracany Batman jednak
zrezygnował z Królestwa Niebieskiego, a zaraz po nim wieczne potępienie wybrali
też Jon Snow i seksowna Feye Valentine. Facet z krzyżem jednak nie ustępował i
dalej głosił Słowo Boże...
– Kurde, nieźle – powiedział Robal, przebijając się przez gwar tłumu i był to
najbliższy odpowiednik orgiastycznego, pełnego ekstazy: „Tak!”, na jaki stać było
tego nieczułego sukinsyna. – Naprawdę nieźle, Remek!
Gdybym nie był tak zaaferowany wszystkim, co działo się wokoło, gdybym nie
chłonął tego świata z dziecięcym zachwytem, nie odpuściłbym okazji, by powiedzieć:
„A nie mówiłem?”. Bo wiedziałem, że tak będzie. Wiedziałem, że będzie
niesamowicie i że będzie warto, niezależnie od trudów podróży.
W końcu, pomyślałem, na moment wznosząc głowę i gapiąc się na ogromny,
poobwieszany banerami gmach San Diego Convention Center, w końcu to pieprzony
COMIC–CON!
***
Mało brakowało, a wcale byśmy do San Diego nie trafili. Gdy teraz na to patrzę,
mam wrażenie, że choć kupiliśmy w lutym wejściówki, to do przełomu marca i
kwietnia traktowaliśmy to wszystko jak mrzonkę. Dość powiedzieć, że nie
złożyliśmy wtedy nawet jeszcze wniosków paszportowych, że nie wspomnę o
niezbędnej przecież wizie, z którą było jednak trochę zachodu. Gdy ludzie pytali nas
w tym czasie – część z zazdrością, większość z niedowierzaniem – czy nadal się
wybieramy, odpowiadaliśmy dziarsko, że pewnie, czemu nie. Gdy przychodziło
jednak do rozmów między nami, piętrzyły się wątpliwości i przeszkody.
Najpoważniejszą był oczywiście założony budżet, który jeszcze nie zaczął się zbierać,
a już się kurczył w możliwościach, aż w pewnej chwili stał się tak wątły, że
stwierdziliśmy: „Cóż, jednak za rok”. A potem nagle znikąd pojawiła się premia,
jakaś zaliczka, ktoś przypomniał sobie o zaległości, ocknął się honorowo i znowu
wróciliśmy do gry. Groźny podobno konsul oddelegował do nas fana komiksów,
który zamiast nas maglować, zapytał tylko: „Ulubiony komiks?”. Usłyszawszy, że
Batman, przydzielił wizę, a pewne linie lotnicze – ukraińskie, z samolotem tak
starym, że miał jeszcze w podłokietnikach popielniczki – miały ostatnie dwa bilety
akurat w naszym terminie. Wtedy po raz pierwszy powiedziałem Robalowi, że ktoś
nas tam jednak chce. On wzruszył ramionami i z właściwą sobie znudzoną
nonszalancją stwierdził: „Bóg kocha głupków”.
To oczywiście nie był koniec przygód. Z mojej durnej inicjatywy, zamiast
bezpośrednio do Kalifornii, lecieliśmy do Nowego Jorku z zamiarem przebycia
Stanów autostopem. Tydzień w jedną, tydzień w Cali, tydzień z powrotem – tak to
widziałem, a Robal nie był ani trochę mądrzejszy, bo uznał, że plan brzmi spoko.
Nawet mimo tego, że gdziekolwiek spojrzeliśmy, w jakiekolwiek miejsce w sieci
zapuścilibyśmy żurawia, wszędzie było: nie, żaden stop. Albo was aresztują, albo
zgwałcą i zjedzą, a jak będziecie mieć pecha i traficie do niektórych stanów – nie
precyzowano których – to tamtejsza policja może nawet zaoferować full service...
Skończyło się na tym, że pierwszy dzień w Wielkim Jabłku kosztował nas spory
procent budżetu, autostop zmarnował dzień drugi. I został nam, zrezygnowanym i
zmęczonym, jedynie legendarny Greyhound za stawkę dużo, dużo wyższą, niż
gdybyśmy o nim pomyśleli zawczasu. Tacy to właśnie byliśmy mądrzy, ale – jak
mawia Robal – nie ma tego złego, bo dzięki temu mieliśmy czas, by zastanowić się,
gdzie i za co będziemy jeść i spać, gdy już dotrzemy na miejsce. Wszystko bowiem
wskazywało na to, że skoro sypały się wszystkie nasze awanturnicze plany, to i opcja
„będziemy na dziko kimać na plaży, przecież to Kalifornia” mogła się nie sprawdzić.
Poziom entuzjazmu trochę nam wtedy opadł.
Aż tu znowu niespodzianka, przejaw miłości Boga do swych opóźnionych
tworów, bo nagle na jakimś fanowskim forum trafiliśmy na dwójkę cudownych
ludzi. Przygarnęli nas do siebie, nakarmili, a potem przywieźli pod konwentowy
gmach i zostawili z małymi plecaczkami, wielkim zachwytem i rozchybotanym
składanym krzesełkiem, na którym jakimś cudem udawało mi się utrzymać
Zgłoś jeśli naruszono regulamin