Wiśniewski Snerg Adam - Nagi cel.pdf

(979 KB) Pobierz
ADAM WIŚNIEWSKI-SNERG
NAGI CEL
1984
TERRORYSTA
O terrorystach wiedziałem tyle, co wszyscy; zbyt wiele, by spokojnie spać w samolocie.
Wolałem czytać o nich w prasie, niż być świadkiem ich działalności. Byłem pasażerem
przezornym, toteż gdybym przewidział na lotnisku, że obok mnie usiądzie ten niezwykły
człowiek, poleciałbym innym samolotem. Wtedy jednak nie poznałbym tajemnicy Dachu
Świata i w ramach jednego życia nie dowiedziałbym się, czym w swej istocie jest śmierć.
Początkowo mój sąsiad zachowywał się zwyczajnie: miał swobodny sposób bycia,
żartował i łatwo zawierał znajomości. Kiedy przy okazji wymiany zdań na temat
stopniowania ambicji spytałem go, jak widzi własną przyszłość i czy jest optymistą, rzucił
lekko: „Każda praczka nosi w swym tornistrze kalesony Napoleona”. Był bezpośredni i
chętnie mówił o sobie, przy czym ironizował. Po obiedzie kupił butelkę whisky. Pijąc
rozmawialiśmy o samobójcach.
– Zgodnie z zasadami kopytologii, to jest nauki o prawidłach stosownego zachowania się
w towarzystwie, powinienem wreszcie się przedstawić – powiedział po czwartym kieliszku.
Nazywał się Nuzan (nie wyjaśnił, czy jest to jego imię, czy nazwisko) i miał trzydzieści
jeden lat. Stwierdziłem, że jestem o siedem lat starszy. Z prędkością, do jakiej skłaniała mnie
swoboda jego pytań w rozmowie na tematy osobiste, zdradziłem mu też pozostałe moje
personalia. Ale on nie powiedział, co robi i gdzie mieszka. Zamiast tego wyznał, że
samolotem leci po raz pierwszy w życiu, a kiedy spróbowałem mu zaimponować liczbą
godzin spędzonych w powietrzu, dodał z dziwnym błyskiem w oczach: „I po raz ostatni!”.
– Skąd ta pewność? – spytałem.
Rozejrzał się ukradkiem. Miał poważną minę.
– Bo umrę tu za kilka minut – szepnął mi do ucha.
Tak zawarliśmy znajomość. Z całą pewnością skończyłaby się ona na tej tajemniczej
zapowiedzi, gdybym zajmował fotel z prawej strony Nuzana. Przypadkiem jednak siedziałem
po lewej jego stronie, co w krytycznej chwili okazało się bardzo istotne. Dzięki temu
niepozornemu faktowi znajomość nasza trwała jeszcze przez szereg niezwykłych dni.
Cóż jednak można powiedzieć człowiekowi prawie obcemu, ale zapewne zdrowemu
fizycznie, gdy po kilku kieliszkach alkoholu i po godzinie spokojnego lotu na wysokości
dziesięciu kilometrów pochyla się raptem nad uchem przygodnego znajomego, by szepnąć:
„Umrę tu za kilka minut!”. Przyjazna atmosfera naszej rozmowy zobowiązywała mnie do
życzliwej reakcji. Lecz po tak ponurym oświadczeniu mogłem podejrzewać, że trafiłem na
godzinę urojeń jakiegoś szalonego psychopaty.
Chyba nie byłem dobrym psychologiem: wymamrotałem coś niezbyt sensownego, co ani
pytaniem nie było, ani pocieszeniem. Słysząc to; mój dziwny sąsiad położył palec na ustach.
Miał smagłą cerę południowca, czarne, dość długie włosy i ciemnobrązowe oczy. Wpatrywał
się we mnie nieugiętym wzrokiem i obrócił kilka razy głową przecząco, jakby chciał rzec: „O
co innego tu chodzi, mój drogi”. Nie podobała mi się ta jego mina: skupiona, nieledwie
groźna w swej zaciętości. Wzruszyłem ramionami i wyjrzałem przez okienko.
Monotonny szum silników odrzutowca działał usypiająco. W górnej części przestrzeni
poza szybami okienka rozciągało się czyste niebo. Miało barwę znacznie ciemniejszą od
błękitu oglądanego z powierzchni ziemi. Patrząc w głąb tego nieba wyobrażałem sobie
kolejne zmiany w jego kolorze od lazuru poprzez granat do czerni, na której tle w czasie dnia
kosmonauci oglądają gwiazdy. Zapamiętałem dobrze ten zwyczajny obraz: daleko w dole
kłębiły się śnieżnobiałe chmury.
Cumulusy
jak eksplodujące góry lodowe wznosiły się nad
zawrotną przepaścią pod skrzydłem samolotu, Ziemi wcale nie było widać, zaś wszystkie
obłoki oślepiały w ostrym blasku południowego słońca.
Kiedy oderwałem policzek od szyby, Nuzan przywołał stewardesę. Powiedział do niej
coś, czego nie dosłyszała. Po chwili powtórzył, ale jeszcze ciszej. Przy akompaniamencie
huku silników stewardesa uśmiechnęła się uprzejmie do mojego sąsiada. Aby zrozumieć,
musiała pochylić się nad nim, lecz wtedy jakiś ostry cień zniekształcił rysy jej twarzy.
Zasłoniła ją rękami.
Ta reakcja tak mnie zaintrygowała, że oparłem brodę na ramieniu domniemanego
psychopaty, skąd miałem nadzieję zobaczyć, co jest przyczyną zamieszania. W tej samej
chwili usłyszałem jego lodowaty szept:
– Więc widziałaś już taką zabawkę?
Rewolwer leżał pod prawą dłonią na kolanach terrorysty. Raz jeszcze odwinął połę
marynarki i kciukiem lewej ręki, w której trzymał koniec drutu w czerwonej izolacji, wskazał
okolicę swej kieszeni na piersiach, gdzie ukrywał coś, czego z mojego miejsca nie było
widać.
Bomba! – błysnęło mi! Czasami serce staje się obcym, wstrętnym i jakby zamkniętym w
klatce piersiowej zwierzęciem, które z furią uwięzionego małego potwora szarpie i pożera
wszystkie wnętrzności. Nie mogłem uwierzyć! Tyle razy dowiadywałem się o zamachach
dokonywanych gdzieś w dalekim, więc ledwie realnym świecie, że myśl o bezpośrednim –
osobistym – zagrożeniu nie chciała się przecisnąć w mej głowie przez ukształtowany
środkami masowego przekazu obraz rzeczywistości, obiektywnie burzliwy wprawdzie, lecz z
indywidualnego punktu widzenia przesycony niepoprawnym optymizmem i tak
nieskończenie bezpieczny.
Widziałem plecy Nuzana i nie dostrzegłem, do jakiego zapalnika biegł przewód w
czerwonej izolacji; w każdym razie na widok ładunku przegapionego przez kontrolę lotniska
stewardesa zbladła. Podniosła ręce do ust, jakby chciała zdławić okrzyk przerażenia. Chyba
ukończyła jakiś kurs pirotechniczny i umiała odróżnić bombę prawdziwą od pozorowanej.
Gdy spróbowała wycofać głowę spomiędzy foteli, terrorysta brutalnie przytrzymał ją za
włosy.
– Spokojnie! – szepnął. – Nie wywołuj zamieszania w samolocie. Panika nie jest mi
potrzebna, a wam mogłaby tylko zaszkodzić. Nikomu tu włos z głowy nie spadnie, jeżeli pilot
spełni moje żądanie. Ja zaraz zginę tak czy inaczej, ale wy nie musicie umierać.
– Czego pan chce?
– Zanim zdarzy się nieszczęście, biegnij do kabiny pilotów. Zanieś kapitanowi kartkę z
moim żądaniem. Spowoduje eksplozję, jeżeli w czasie kwadransa pilot nie spełni tego
polecenia.
– O co panu chodzi?
– Nie twoja sprawa. Wystarczy, że pilot będzie wiedział.
– Wylądujemy tam, gdzie pan zechce – podsunęła w imieniu załogi.
– Oczywiście – dodałem z ulgą.
– Idioci! – syknął przez zaciśnięte zęby. Posłał mi spojrzenie, które mogłoby zabijać. –
Lądujcie sobie choćby i na końcu świata. To mnie nic nie obchodzi, bo ja zaraz wysiadam.
Stewardesa zrobiła głupią minę.
– Tutaj?
– Nie. – Spojrzał w górę. – Tam!
Wskazał wzrokiem sufit odrzutowca.
– Samolot jest szczelny – zauważyła nieśmiało.
Roześmiał się z politowaniem. Wcisnął do jej ręki kartkę zapisaną drukowanymi literami
i pchnął ją w kierunku kabiny załogi.
Pasażerowie kończyli obiad. Siedzieli spokojnie, ponieważ nikogo nie zaniepokoiła nasza
ściszona rozmowa. Stewardesa szła między rzędami foteli. Po drodze zaglądała do kartki,
kilka razy spojrzała za siebie, zwolniła, wreszcie zawróciła i stanęła przy terroryście. Wahała
się ze łzami w oczach.
– Może dać panu lekarstwo na uspokojenie? Mam w apteczce doskonały...
– Jazda do kapitana! – zdenerwował się.
Odeszła niepewnym krokiem. Była już w połowie długości pokładu turystycznego, gdy
zawołał grzecznie:
– Proszę pani!
Wróciła raz jeszcze.
– Czy nadal lecimy na wysokości dziesięciu tysięcy stu metrów?
Drgnęła, jakby to zdanie było jadowitym wężem. Powtórzył pytanie.
– Tak, proszę pana.
– Dokładnie?
– Raczej tak.
– Dla pewności powtórzę, o co mi chodzi. – Odetchnął głęboko. – Niech pilot podniesie
maszynę o dwa kilometry wyżej. Żądam więc, aby poleciał na wysokość dwunastu tysięcy stu
metrów. Jasne?
– Ale w jakim kierunku?
– To obojętne. Niech nie zmienia kierunku, tylko wysokość.
Nie zdejmując palca ze spustu bomby, wyrwał kartkę i ręki stewardesy i grubym pisakiem
podkreślił na niej liczbę „12.100 m”.
– Chyba to jest wykonalne – wtrąciłem się. – A co będzie potem?
– Jeżeli kapitan źle oceni wysokość, wysadzę samolot.
– A jeżeli dobrze ją oceni?
– Wówczas po upływie sekundy będzie mógł powrócić do poprzedniej wysokości i
kontynuować lot zgodnie z wytyczonym kursem.
Stewardesa zniknęła za drzwiami przedziału nawigacyjnego. Wariat patrzył przed siebie
kamiennym wzrokiem. Nie śmiałem odezwać się do niego, bo każda uwaga mogłaby
wywołać jakąś nieprzewidzianą reakcję. Zresztą o naszym losie decydowała teraz ręka pilota
spoczywająca na wolancie.
Samolot leciał bez wyraźnych wstrząsów, trwał w przestrzeni, pozornie nieruchomo
względem dalekich obłoków. Po kilku minutach niepewności poczułem, że zaczynamy się
wznosić. Nie odrywałem twarzy od okienka. Odniosłem wrażenie, że silniki wyją głośniej:
nad zwyczajnym hałasem dominował wysoki, niepokojący ton.
Wariat nie dawał znaku życia. „Wyrwę mu tę bombę” pomyślałem, zdecydowany już,
gdy nagle w głośnikach zabrzmiał drżący głos stewardesy:
– Lecimy na wysokości dwunastu tysięcy stu metrów. Temperatura za...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin