Pohl Frederik - Gateway 04 - Kroniki Heechow.pdf

(1170 KB) Pobierz
FREDERIK POHL
Kroniki Heechów
Rozdział 1
We wnętrzu Pomarszczonej Skały
Niełatwo jest zacząć. Próbowałem wymyślać całe mnóstwo różnych początków, jak ten milutki:
„Nie usłyszelibyście o mnie nigdy, gdybyście nie przeczytali paru książek napisanych przez pana
Freda Pohla. Przeważnie napisał tam prawdę. Niektóre rzeczy trochę ponaciągał, ale przeważnie pisał
prawdę.”
Niestety, zaprzyjaźniony ze mną program do wyszukiwania danych, Albert Einstein, mówi że mam
za duże ciągoty do niejasnych aluzji literackich, więc gambit Przygód Hucka odpadł. Pomyślałem, żeby
zacząć zatem od mocnego, przenikającego duszę na wylot, wyrażenia kosmicznego niepokoju, który
wciąż (o czym także przypomina mi Albert) jest obecny w moich codziennych rozmowach:
„Być nieśmiertelnym a jednak martwym; być prawie wszechwiedzącym i prawie wszechmocnym, nie
będąc wszak bardziej realnym niż fosforyzująca iskierka na ekranie – właśnie tak istnieję. Kiedy ludzie
pytają mnie, co robię z moim czasem (z taką ilością czasu wtłoczonego w każdą sekundę, a tych sekund
jest cała wieczność), udzielam im uczciwej odpowiedzi. Mówię im, że uczę się, bawię, planuję i pracuję.
To wszystko oczywiście prawda, robię te wszystkie rzeczy. Ale równocześnie i między nimi, robię coś
jeszcze. Cierpię.”
Mógłbym też zacząć od opisu typowego dnia. Jak w wywiadach piezowizyjnych. Uczciwe spojrzenie
na jeden moment z życia znanej osobistości, Robinette Broadheada, nababa finansowego, potęgi
politycznej, szarej eminencji ukrywającej się za ważnymi wydarzeniami na miriadach światów. Może
krótki rzut na mnie samego, jak gdzieś jeżdżę, coś załatwiam – na przykład na strasznie ważnej
konferencji z ważniakami z Wspólnej Obserwacji Asasynów, albo, jeszcze lepiej, na sesji Instytutu
Broadheada do Badań Pozasłonecznych:
„Wspiąłem się na podium w burzy żarliwych oklasków. Uśmiechnąłem się i uniosłem ręce, by je
uciszyć. – Panie i panowie – rzekłem – dziękuję wam wszystkim za to, że w nawale zajęć znaleźliście
czas, by do nas dołączyć. Witam was w instytucie, witam grupę znakomitych astrofizyków
i kosmologów, słynnych teoretyków i laureatów Nagrody Nobla. Warsztaty na temat struktury subtelnej
wczesnych stadiów wszechświata uważam za otwarte.”
Rzeczywiście mówię takie rzeczy, a przynajmniej wysyłam dublera, żeby to zrobił, i wtedy on mówi
to za mnie. Muszę tak robić. Tego ode mnie oczekują.
Nie jestem naukowcem, ale za pośrednictwem instytutu pompuję gotówkę, która pozwoli innym
robić naukę. Zatem oni chcą, żebym się pojawiał i przemawiał do nich na otwarciach sesji. A potem
chcą, żebym sobie poszedł, bo oni muszą pracować. I tak właśnie robię.
Tak czy inaczej, nie potrafię podjąć decyzji, od której z tych ścieżek mam zacząć, więc z żadnej
z nich nie skorzystam. Choć wszystkie są dość charakterystyczne. Przyznaję. Czasem jestem zbyt
milusi. A czasem, może nawet częściej, jestem tak nieatrakcyjnie pogrążony w moim wewnętrznym bólu,
który nigdy nie odchodzi. Często bywam nieco napuszony; ale równocześnie, mówię uczciwie, jestem
skuteczny w robieniu rzeczy, które są ważne.
Miejscem, od którego rzeczywiście mam zamiar zacząć, jest impreza na Pomarszczonej Skale.
Proszę, zostańcie ze mną. Musicie trochę pocierpieć z powodu mojej obecności, ja muszę to znosić cały
czas. Na dobrą imprezę poleciałbym prawie wszędzie. Czemu nie? Dla mnie jest to dość łatwe,
a niektóre imprezy odbywają się tylko raz. Poleciałem tam nawet moim statkiem kosmicznym; to też
było łatwe, bo nie zabierało mi to czasu na jakieś osiemnaście czy dwadzieścia rzeczy, które w tym
samym czasie robiłem.
Zanim się tam dostaliśmy, czułem ten przyjemny imprezowy dreszczyk, gdyż zobaczyłem, że stary
asteroid został na tę okazję przystrojony. Pozostawiona samej sobie Pomarszczona Skała nie była
szczególnie atrakcyjnym widokiem. Była łaciato czarna, błękitno nakrapiana, długa na dziesięć
kilometrów. Miała kształt źle uformowanej gruszki, którą podziobały ptaki. Rzecz jasna, te ślady nie
pochodziły od ptasich dziobów. Były to doki cumownicze dla statków przypominających nasz.
A specjalnie na imprezę, Skałę ozdobiono wielkimi, mrugającymi, rozbłyskującymi literami:
„Nasza Galaktyka”
„Najtrudniejsze jest pierwsze 100 lat”
Krążyły wokół skały jak eskadra tresowanych świetlików. Pierwsza część hasła nie była specjalnie
dyplomatyczna. Druga nie była prawdziwa. Ale i tak ładnie wyglądały.
Powiedziałem to do mojej kochanej przenośnej żony, a ona zamruczała z zadowoleniem, sadowiąc
się na moim ramieniu.
– Kiczowate. Prawdziwe światła! Mogli użyć hologramów.
– Essie – powiedziałem, odwracając się do niej by ugryźć ją w ucho – masz duszę cybernetyka.
– Ha! – odparła i wykręciła się, żeby mi oddać, tyle że ona gryzła znacznie mocniej. – Nie jestem
niczym innym, tylko duszą cybernetyka, podobnie jak ty, drogi Robinie i bądź uprzejmy pilnować sterów
statku zamiast się wydurniać.
Oczywiście był to tylko żart. Znajdowaliśmy się dokładnie na kursie, wślizgując się do doku
z porażającą powolnością wszystkich materialnych przedmiotów; miałem w zapasie setki milisekund,
kiedy zaaplikowałem „Prawdziwej Miłości” ostatni impuls silników korekcyjnych. Pocałowałem więc
Essie…
Hm, to niezupełnie tak było, że ją pocałowałem, ale zostawmy to na razie, dobrze?
… a ona dodała:
– Robią wokół tego dużo szumu, prawda?
– Bo to zasługuje na duży szum – odparłem i pocałowałem ją trochę mocniej, a ponieważ mieliśmy
mnóstwo czasu, oddała mi pocałunek.
Zostaliśmy tak długie ćwierć sekundy albo coś koło tego, a w tym czasie „Prawdziwa Miłość”
dryfowała przez bezcielesne lśnienie neonu dekoracyjnego w tak przyjemny i leniwy sposób, jak tylko
można sobie tego życzyć. To znaczy chcę przez to powiedzieć, że się kochaliśmy.
Ponieważ nie jestem już „prawdziwy” (ale to samo dotyczy mojej Essie) – ponieważ żadne z nas nie
jest już cielesną istotą – ktoś mógłby zapytać: „A jak wy to robicie?” Na to pytanie mogę udzielić
odpowiedzi. Brzmi ona: „pięknie.”
A także „często”, „z czułością”, a przede wszystkim „błyskawicznie”. Nie chcę przez to powiedzieć,
że unikamy roboty. Mam na myśli tylko to, że nie zabierało nam to dużo czasu; a potem, kiedy już
sprawiliśmy sobie dużo przyjemności i posnuliśmy się trochę bez celu, a nawet wzięliśmy wspólny
prysznic (całkowicie zbędny rytuał, który, podobnie jak większość rytuałów, wykonujemy po prostu dla
zabawy), z tej ćwiartki sekundy nadal zostało nam mnóstwo czasu na obejrzenie innych doków
cumowniczych na Skale.
Przed nami mieliśmy jakieś ciekawe towarzystwo. Zauważyłem, że jeden ze statków, który
zadekował przed nami, był olbrzymim, starym, oryginalnym statkiem Heechów, z gatunku, jaki pewnie
zwalibyśmy „Dwudziestką”, gdybyśmy za dawnych czasów wiedzieli, że taki wielki statek istnieje. Nie
spędziliśmy tego czasu wyłącznie na gapieniu się. Jesteśmy programami korzystającymi z podziału
czasu. Możemy z łatwością robić tuzin rzeczy jednocześnie. Pozostawałem w kontakcie z Albertem,
by sprawdzać, czy nie ma jakichś nowych wiadomości z jądra galaktyki oraz by upewnić się, że nic nie
przyszło z Kręgu, robiłem jeszcze z tuzin ciekawych rzeczy, tego bądź innego rodzaju; tymczasem Essie
uruchomiła swoje programy skanujące i wyszukujące. Więc do momentu, gdy nasz pierścień mocujący
połączył się zjedna z tych dziur wyglądających jak wydziobane przez ptaki, będących w rzeczywistości
dokami cumowniczymi asteroidu, oboje byliśmy w świetnym nastroju i gotowi do balangi.
Jedną z (wielu) zalet bycia tym, czym droga Przenośna Essie i ja jesteśmy, jest fakt, że nie musimy
rozpinać pasów, sprawdzać szczelności i otwierać śluz.
W ogóle nie musimy dużo robić. Nie musimy nosić za sobą naszych wachlarzy z danymi – pozostają
na swoich miejscach, a my przepływamy sobie gdzie chcemy wszelkiego rodzaju obwodami
elektrycznymi z miejsca, do którego się podłączyliśmy. (Zazwyczaj podróżujemy na „Prawdziwej
Miłości”). Jeśli chcemy przemieścić się gdzieś dalej, możemy zrobić to drogą radiową, ale wtedy
musimy zmagać się z tym denerwującym opóźnieniem towarzyszącym transmisjom tam i z powrotem.
Zacumowaliśmy więc. Włączyliśmy się do systemów Pomarszczonej Skały.
Byliśmy tam.
A konkretnie, byliśmy na Poziomie Tango, Przedział Czterdzieści coś tam starego, zniszczonego
asteroidu i w żadnym razie nie byliśmy sami. Impreza już się zaczęła. Towarzystwo podskakiwało.
Zebrało się około tuzina ludzi, którzy przyszli nas powitać – mam na myśli takich ludzi jak my –
w karnawałowych kapeluszach, z drinkami w dłoniach, śpiewający, roześmiani. (W polu widzenia było
też paru cielesnych ludzi, ale wiedziałem, że nie zauważą naszego przybycia jeszcze przez wiele
milisekund).
– Janie! – krzyknąłem do jednej z kobiet, obejmując ją; zaś Essie zawołała:
– Siergiej, golubka!, obejmując kogoś; a zaraz potem, kiedy przebrnęliśmy przez pierwszy moment
witania, padania sobie w objęcia i poczucia szczęścia, rozległ się nowy, warczący, nieprzyjemny głos.
– Hej, Broadhead.
Znałem ten głos.
Wiedziałem nawet, co się później stanie. Co za brak dobrych manier! Mrugnięcie, błysk, huk, i oto
ujrzałem generała Julio Cassatę, gapiącego się na mnie z (prawie) opanowanym uśmieszkiem, jakim
zwykle obdarzają cywili wojskowi, siedzącego za szerokim, pustym biurkiem, którego jeszcze chwilę
wcześniej tam nie było.
– Chcę z tobą porozmawiać – powiedział.
– O, cholera – mruknąłem.
***
Nie przepadałem za generałem Julio Cassatą. Nigdy go nie lubiłem, choć czasem wpadaliśmy
na siebie tu i ówdzie.
Nie działo się tak dlatego, że ja tak chciałem. Cassatą zawsze oznaczał złe wieści. Nie znosił, jak
cywile (do których mnie zaliczał) mieszają się do tego, co określał jako „sprawy wojskowe” i nie
przepadał za ludźmi zapisanymi w formie maszynowej. Cassata był nie tylko żołnierzem – nadal miał
formę cielesną.
Ale tym razem nie wystąpił osobiście. Zastępował go dubler.
Był to fakt interesujący sam w sobie, gdyż rzeczywiści ludzie niechętnie wytwarzali swoich
dublerów.
Mógłbym jeszcze przez chwilę analizować ten niezwykły fakt, lecz byłem zbyt zajęty myśleniem
o wszystkich powodach, dla których nie lubiłem Julio Cassaty. Jego maniery były fatalne. Właśnie nam
to zademonstrował. W gigabitowej przestrzeni istnieje pewna etykieta, której my – zapisani maszynowo
ludzie – przestrzegamy. Uprzejmi maszynowo zapisani ludzie nie wpadają jedni na drugich bez
ostrzeżenia. Jeśli chcą z kimś pogadać, grzecznie się zbliżają. Nawet „pukają” do „drzwi” i czekają
uprzejmie na zewnątrz, aż im się powie „Proszę wejść.”
I oczywiście nie narzucają innym swojego prywatnego otoczenia. Essie określa ten rodzaj
zachowania jako „niekulturny”, co oznacza, że jest to obrzydliwe.
Właśnie tego można się spodziewać po Julio Cassacie: przedarł się do fizycznego przedziału, gdzie
przebywaliśmy i do jego symulacji w przestrzeni gigabitowej, którą wspólnie zajmowaliśmy. Pojawił się
w niej ze swoim biurkiem, medalami i cygarem, i wszystkim innym – to było po prostu nieuprzejme.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin