Grabiński Stefan - Sąd umarłych i inne opowiadania.pdf

(1014 KB) Pobierz
Spis treści
Strona redakcyjna
Kruk
Pirotechnik
Cud Żywii
Król Nenufar
Opowieść o grabarzu
Sad umarłych
Wezwanie
Czarna Wólka
Salamandra
Zielone Świątki
Copyright © for the cover ilustration Klaudia Najdowska
ISBN 978-83-936840-6-9
Skład i korekta: Paweł Dembowski
Projekt graficzny okładki: Mariusz Cieśla
Wydawca:
Code Red Tomasz Stachewicz
ul. Sosnkowskiego 17 m. 39
02-495 Warszawa
http://www.bookrage.org
Kruk
Z pamiętnika Kazimierza Brzosta
Złociste było popołudnie. Rdzawe, jesienną półmgłą przygaszone słońce zasuwało
szybę blasków w gęstwę drzew bez ruchu. Stały w glorii wierzchołki cyprysów,
piły tęsknotę zachodu cmentarne lipy. Nerwowe liście osiki, białopiennych brzóz,
tknięte czerwoną powodzią, drżały tajemnym szmerem, w łaskę przebogate. I cichy
był cmentarz wieczornych przeczuć pełen. Osnute przędzą babiego lata krzyże
prężyły linie ramion, śmierci drogowskazy. Marmurowe grobowce, smukłe stele w
wieńce przybrane, falą wstęg powiewne rzucały w dal cieniste kontury, a gry padł
obraz i dłużył się czarnym zasięgiem, schylały się nad nim zdumione, w żałości
nad sobą i dolą. Oblane ogniem krwi urny, pozgonne łzawnice nurzały w chwale
życia uśpione popioły — zawartość wnętrz; oddawały się późnym pocałunkom
słońca grobowe dziewice, chłodne, bez skazy, przed żarem bezpieczne, co rodzić
nie miały — w jesiennej pieszczocie…
Bezsilny wietrzyk, co wkradł się stamtąd przez bramę, igrał w żałobnych
szarfach, że fruwały czarne: smutna zabawka cmentarnych godzin.
Gdzieś na gałązce jaśminu przekwitłej od dawna, zmartwiałej, ptaszek
świergotał piosenkę — mały, biedny ptaszek. Wtem zamilkł spłoszony; od furty
posuwał się pogrzeb i nucąc znikał tam w górze, gdzie topól tak wiele.
Salve
Regina…
Szedłem cienistą aleją w dwa rzędy klonów. Nade mną ściemniały błękit nieba,
pod stopą żółty piasek. Szedłem cichy, w jesiennym tańcu liści, co szeleszcząc
spływały po mnie ku ziemi. Schwyciłem jeden w przelocie, nim upadł uwiędły i
położyłem na dłoni, a on ceglastym rumieńcem upstrzony wygiął się w kabłąk
paroksyzmem bólu i przywarł końcami do palców. Rzuciłem liść chory na wolę
wiatrowi: zakręcił się wirem, zatoczył pijany i wśliznął między inne w rozmiękłe
podglebie…
Podniosłem wzrok w górę, gdzie w odległej perspektywie schodziły się
równobieżne szeregi i ukorzyłem oczy; tam słońce u skłonu wiązało
szczerozłotym wrzeciądzem rozwarte pierzeje. Więc pokłoniłem się przed
świetnym wrotnikiem, iże jasny był, w lśnienia wspaniały i skręciłem w ustronną
ścieżynę. Stąd już niedaleko. Tam, za tą kolumną z pirytu, co ostro się stoży, tam
jest jej grób. Tam idę. Na grób mojej Marty.
Mojej… Jak to dziwnie brzmi? Nigdy moją nie była i nigdy nie będzie. Ja tej
kobiety nie znałem za życia, gdy była żoną innego. Przecież uważam ją za swoją.
Dziś już łączą nas węzły tak silne, że nikt ich zerwać nie zdoła…
Zgłoś jeśli naruszono regulamin