Ben Bova - Droga przez Układ Słoneczny 01 - Wschód księżyca.pdf

(1907 KB) Pobierz
Ben Bova
Wschód Księżyca
(Moonrise)
Przekład Maria Gębicka-Frąc
Dla Barbary, jak zawsze...
Dla mężczyzn i kobiet Lunarnego Podziemia,
oby niebawem wyszli w światło...
A zwłaszcza dla Jean i Billa Pogue.
Mamy władzę, ty i ja,
Lecz cóż to dobrego da?
Odmienilibyśmy świat,
Gdybyśmy wiedzieli, jak
Jacques Brel
Część I
PRZEZNACZENIE
Mare Nubium
– Wspaniałe pustkowie.
Paul Stavenger zawsze wypowiadał te słowa, gdy wychodził na nagą, zasłaną pyłem
powierzchnię Księżyca. Tym razem jednak był to nie tylko cytat, lecz również prośba,
modlitwa.
Stojąc przy otwartym włazie śluzy powietrznej, spoglądał przez wizjer na nagą przestrzeń
rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Normalnie taki widok działał na niego kojąco,
przynosił mu spokój, teraz jednak było inaczej. Paul walczył z bólem, który mroził mu
wnętrzności. Walczył ze strachem. Widział już, jak umierają ludzie, ale nigdy tak, jak Tinker
i Wojo. Zabici. Zamordowani. Mnie też próbował załatwić, pomyślał. Ci biedni dranie po
prostu przypadkiem weszli mu w drogę.
Paul wyszedł na piaszczysty regolit, wzbijając butami obłoczki pyłu, które unosiły się
leniwie i opadały powoli, ściągane w dół przez niewielką grawitację Księżyca.
Trzeba stąd spływać, powiedział sobie. Zwiewać, zanim te przeklęte żuki mnie też
dopadną.
Trzydzieści kilometrów pustki dzieliło ten podpowierzchniowy schron od sąsiedniego.
Musiał pokonać tę odległość na piechotą. Mały rakietowy skoczek był nie do użytku, a ciągnik
nie budził zaufania; nanożuki już go zainfekowały. Wedle jego wiedzy równie dobrze mogły
roić się w skafandrze, przeżuwając w tej chwili hermetyczną izolację i plastik.
Cóż, pomyślał, niedługo się przekonasz. Jedna stopa przed drugą. Albo dokonam tego na
własnych nogach, albo wcale.
Trzydzieści kilometrów. Pieszo, i niedługo wzejdzie Słońce.
– Dobra – powiedział drżącym głosem. – Niech się dzieje co chce, ale na moich zasadach.
Niebo było idealnie czarne, ale przez filtry wizjera przebijał blask tylko paru gwiazd.
Patrzyły na niego niewzruszenie, nie mrugając, poważne jak oczy Boga.
Paul odwrócił się lekko w marszu i zadarł głowę, żeby spojrzeć na opasłą, nadętą Ziemię,
błękitną i lśniąco białą, wiszącą na ciemnym niebie. Tak blisko. Tak daleko. Tam czeka na
niego Joanna. Czy Greg ją także próbował zabić! Ta myśl przyprawiła go o nowy skurcz
strachu i gniewu.
– Bierz dupę w troki – mruknął. Wędrował przez pustą równinę, uciekając przed śmiercią
po jednym kroku na raz. Całą siłą woli powstrzymywał się od biegu. Masz do przebycia
trzydzieści kilometrów. Przygotuj się na długi marsz, dostosuj tempo.
Skafander więził woń strachu. Paul widział śmierć dwóch ludzi; czysty traf, że oszalałe
nanomaszyny nie zabiły i jego. Skąd wiesz, że nie zainfekowały skafandra? – zapytał się
w myślach. Ponuro odpowiedział: Co za różnica? Jeśli tak, to już jestem martwy.
Ale wydawało się, że skafander spisuje się bez zarzutu. Prawdziwa próba nastąpi po
przekroczeniu linii terminatora, gdy wyjdzie z nocy w oślepiającą furię dnia. Trzydzieści
kilometrów w takiej temperaturze... Ze świadomością, że jeśli się zatrzymasz, jesteś trupem.
Wyliczył wszystko w głowie, gdy tylko zrozumiał, co się stało w schronie. Trzydzieści
kilometrów. Zapas tlenu w zbiorniku skafandra wystarczy na dwanaście godzin. Bez
recyklingu. Musisz robić dwa i pół kilometra na godzinę. Najlepiej trzy, co zapewni margines
bezpieczeństwa.
Trzy kilometry na godzinę. Przez dziesięć godzin. Dasz radę. Pewnie, że dasz radę.
Teraz jednak, gdy brnął przez niegościnne pustkowie Mare Nubium, opadły go
wątpliwości. Nie spędziłeś dziesięciu godzin w marszu od... Chryste, od czasu pierwszej
wizyty na Księżycu. Prawie dwadzieścia lat temu. Dwadzieścia zakichanych lat. Byłeś
wówczas szczeniakiem.
Cóż, musisz zrobić to teraz. Jeśli nie, umrzesz. A wtedy Greg wygra. I będzie mordować
w drodze na szczyt.
Choć nadal panowała noc, dziki krajobraz nie skrywał się w zupełnym mroku. Falisty,
dziobaty teren pławił się w ziemskiej poświacie. Paul widział głazy rozrzucone po nagim
regolicie, krawędzie kraterów dość głębokich, by go połknąć, wklęśnięcia mniejszych, o które
mógł się potknąć i upaść, jeśli nie zachowa należytej ostrożności.
Nic, tylko skały i kratery, i ostra bezkompromisowa linia horyzontu, jak skraj świata,
początek nieskończoności. Ani źdźbła trawy, ani kropli wody. Surowa, naga skała rozciągająca
się jak okiem sięgnąć we wszystkie strony.
A jednak zawsze ją kochał. Tutaj, na powierzchni Księżyca nawet w pękatym, krępującym
ruchy skafandrze zawsze czuł się wolny, zdany wyłącznie na siebie – sam we wszechświecie,
gdzie jedynym problemem jest utrzymanie się przy życiu. Oto, co daje nam Księżyc,
powiedział sobie. Sprowadza wszystko do fundamentalnego, jedynego pytania. Zamierzasz
żyć czy umrzeć? Wszystko inne to bzdura. A ja? Chcę żyć czy umrzeć?
Potem znów pomyślał o Joannie i wiedział, że chodzi o coś więcej. Co z nią? Czy Joanna
żyje? Czy Greg oszalał do tego stopnia, żeby i ją uśmiercić? Nie chodzi tylko o mnie,
uświadomił sobie. Nie był sam nawet tutaj, czterysta tysięcy kilometrów od Ziemi
i tamtejszych zawiłości. Choć po tej stronie gór pierścieniowych krateru Alfons nie było prócz
niego żywego człowieka – ani istoty innego rodzaju – wiedział, że od niego zależy życie wielu
ludzi.
Joanna. Nie wolno pozwolić, by Greg dopadł Joannę. Muszę go powstrzymać.
Przystanął, dysząc ciężko. Wizjer hełmu był przymglony. Wezbrała w nim panika. Czyżby
nanożuki dostały się do skafandra? Podniósł lewą rękę, by sprawdzić panel wyświetlacza na
przedramieniu. Ręka drżała tak mocno, że chcąc odczytać wskazania, musiał przytrzymać ją
drugą. Postukał w przycisk regulatora obiegu powietrza i usłyszał krzepiące zawodzenie
przyspieszającego wentylatora.
W porządku, nadal działa. Skafander sprawuje się jak trzeba. Opanuj się. Idź dalej.
Odwrócił się, żeby zobaczyć, jak daleko odszedł od podpowierzchniowego schronu, który
Greg przemienił w śmiertelną pułapkę. Z zadowoleniem stwierdził, że szary garb
pokruszonych skał rysuje się na horyzoncie. Zrobiłem już parę kilometrów, pomyślał.
Odciski podeszw rysowały się jasno, niemal fosforyzowały na tle ciemnego regolitu. Za
parę tysięcy lat też ściemnieją; ultrafiolet wszystko opala. Niemal się roześmiał. Dobrze, że już
jestem opalony.
Ruszył w dalszą drogę, sprawdzając kierunek na odbiorniku GPS wbudowanym w panel
skafandra. Niestety, w chwili wyjścia ze schronu jedyny widoczny satelita GPS wisiał nisko
nad horyzontem, sygnał był słaby i rwał się co parę sekund. Ale to musiało wystarczyć. Nie
mógł liczyć na inną pomoc nawigacyjną, a już z pewnością nie na znaki drogowe na szerokiej
przestrzeni Mare Nubium.
Między innymi schronami, oddalonymi maksymalnie piętnaście kilometrów jeden od
drugiego, aż do pierścienia, co półtora kilometra stały latarnie kierunkowe. Greg dobrze to
zaplanował; na miejsce zbrodni wybrał najnowszy z tymów.
Paul brnął dalej, żałując, że jego radio ma za mały zasięg, by sygnał dotarł do najbliższego
tyma. Zresztą i tak nikogo tam nie ma, pomyślał. To tylko schron przekaźnikowy. Ale jest
zaopatrzony w tlen i wodę. I ma radio.
Tak nagle, że aż się przestraszył, na horyzoncie rozbłysła jasność. Słońce.
Zerknął na zegarek. Tak, dokonane z grubsza obliczenia były całkiem poprawne. Za parę
minut Słońce go dopędzi i resztę podróży odbędzie w jego świetle.
Chryste, pomyślał, osłona zaparowała, gdy na zewnątrz było prawie sto stopni poniżej
zera. Co się stanie, gdy temperatura wzrośnie do stu dwudziestu w plusie, a ten przeklęty
skafander nie wypromieniuje mojego ciepła?
Sardoniczny głos w jego głowie odparł: Zaraz się przekonasz.
Linia terminatora sunęła mu na spotkanie, falując po nierównym gruncie, przybliżając się
w tempie idącego człowieka.
Choć trawił go strach, wspomniał swoje pierwsze dni na Księżycu: podniecające
przemierzanie terenów dotąd nietkniętych ludzką stopą, zapierającą dech w piersiach
wspaniałość surowego krajobrazu, ciszę i dramatyczne widoki.
Było, minęło, powiedział sobie. Teraz musisz dotrzeć do najbliższego schronu, zanim
skończy ci się tlen. Albo zanim ugotujesz się na słońcu. Albo zanim przeklęte żuki zjedzą twój
skafander.
Zmusił się do dalszego marszu, bojąc się chwili wyjścia z cienia nocy w niefiltrowaną
zajadłość promieni słonecznych.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin