Horowitz Anthony - Wróg publiczny numer 2.pdf

(660 KB) Pobierz
ANTHONY HOROWITZ
Wróg publiczny numer 2
Przekład
Maja Kittel
Dyktando z francuskiego
Peregrina
Palisa nie lubiłem od samego początku. Każdy nauczyciel francuskiego ma
w sobie coś wyjątkowego. Na przykład łupież, nieświeży oddech albo głupie nazwisko. Cóż,
pan Palis łączył to wszystko. Na dodatek był przysadzisty, miał wielki brzuch, włochatą szyję
i aparat słuchowy. Rozumiecie już chyba, że raczej nie wygrałby konkursu na Mistera
Universum... o przepraszam, on powiedziałby
Combat Monsieur Univers.
W naszej szkole uczył tylko przez trzy miesiące, jeśli uczeniem można nazwać jego
szykany i sarkazm. Osobiście więcej nauczyłem się od francuskiej bułki. Pamiętam, jak
wkroczył do klasy po raz pierwszy. Nigdy normalnie nie chodził. Poruszał nogami tak, jakby
zapomniał, że są przyczepione do tułowia. Najpierw wyrzucał do przodu stopy, a reszta ciała
próbowała za nimi nadążyć.
W końcu napisał swoje nazwisko na tablicy - bez imienia.
- Nazywam się Palis - powiedział. - P-A-L-I-S. Wymawia się „pali”.
Już wtedy czuliśmy, że mamy pecha. Znał nas dopiero trzydzieści sekund, a już zdążył
zapisać swoje nazwisko, podać nam jego wymowę i przeliterować. Jeszcze chwila i kazałby je
nam wyhaftować na mundurkach. Dalej mogło być już tylko gorzej.
Każdy najmniejszy błąd traktował jak osobistą zniewagę. Jeśli źle coś napisałeś,
musiałeś to powtórzyć pięćdziesiąt razy. Jeśli źle coś wymówiłeś, czekała cię bardzo długa
tyrada na temat torturowania języka. A potem Palis zaczynał torturować ciebie. Jego
popisowy numer to było wykręcanie ucha. Co tu dużo gadać, francuskie rodzajniki śniły się
nam po nocach, a francuskie wyjątki wyjątkowo dawały się nam we znaki. Po kilku
miesiącach nauk pana Palisa płakałem nawet na widok francuskiego ciasta.
Kryzys nastąpił pewnego wtorkowego popołudnia w letnim semestrze. Na dyktandzie
odwróciłem się i szepnąłem coś do kumpla. Nic specjalnie błyskotliwego. Po prostu chciałem
się dowiedzieć, czy żeby dyktować po francusku, trzeba być francuskim dyktatorem. Na moje
nieszczęście kumpel się roześmiał. Co gorsza, pan Palis go usłyszał. Odwrócił głowę tak
szybko, że omal nie zgubił aparatu słuchowego. Za to ja byłem zgubiony, bo jakoś od razu
spojrzał na mnie.
- Słucham, Simple? - powiedział.
- Tak, proszę pana? - zapytałem niewinnie.
- Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć? Coś, z czego wszyscy mogliby się
pośmiać?
Podszedł do mnie i czułem już, jak miażdży mi palcami lewe ucho.
- A jak jest po francusku „śmiać się”?
- Nie wiem, proszę pana - jęknąłem
- Rire.
Czasownik nieregularny.
Je ris, tu ris, U rit...
Myślę, że powinieneś dzisiaj
zostać po lekcjach, Simple. Zdaje się, że bardzo lubisz się śmiać, więc może odmienisz mi
czasownik
rire
przez wszystkie czasy i tryby czasownika
rire.
Rozumiemy się?
- Ale proszę pana...
- Chciałbyś o tym podyskutować?
- Nie, proszę pana.
Nikt nie chciał dyskutować z panem Palisem. Oczywiście, o ile nie chciał spędzić
reszty dnia na wypisywaniu wszystkich możliwych imiesłowów, a także różnych innych form
czasownika
discuter.
Tak oto w słoneczne popołudnie, zamknięty w pustej klasie, zmagałem się z odmianą
czasownika „śmiać się”, choć wcale nie było mi do śmiechu. Za drzwiami tykał zegar. Do
drugiej piętnaście uporałem się jakoś z czasem przyszłym. Natomiast moja własna przyszłość
nie zapowiadała się zbyt ciekawie. Wtedy otworzyły się drzwi i do klasy weszli Boyle i
Snape.
To byli ostami ludzie, których spodziewałem się tu spotkać. Ostatni, których
chciałbym spotkać - nadinspektor Scotland Yardu Snape i jego niezbyt urodziwy asystent
Boyle.
Snape zawsze wyglądał bardzo niechlujnie, elegancją dorównywał Fredowi
Flinstone’owi. Miał różową cerę i małe oczka. Gdyby postawić obok niego świnię w
garniturze, nie odróżnilibyście ich od siebie, dopóki jedno nie zaczęłoby chrumkać. Boyle’a
pamiętałem bardzo dokładnie. Czarne przylizane włosy na głowie i bujne na klatce
piersiowej, zbudowany jak bokser - trudno powiedzieć, pięściarz czy pies. Boyle kochał
przemoc i nienawidził mnie. Miałem dopiero trzynaście lat, a on najwyraźniej postawił sobie
za punkt honoru, że nie dożyję czternastki.
- Proszę, proszę - mamrotał Snape. - Znowu się spotykamy.
- Ja chyba śnię - powiedziałem. - Niech mnie ktoś uszczypnie.
- Ja mogę. - Oczy Boyle’a błysnęły, kiedy ruszył w moim kierunku.
- Nie teraz, Boyle - warknął Snape.
- Przecież on sam powiedział...
- To tylko taki zwrot retoryczny.
Boyle podrapał się po głowie, próbując zrozumieć, o co chodzi. Snape usiadł na
biurku i wziął moje ćwiczenia.
- Co to? - zapytał.
- Francuski - odparłem.
- Taa? Dla mnie to wszystko chińszczyzna. - Odrzucił książkę i zapalił papierosa. -
Jak leci? - mruknął.
- A co tu robicie? - uciąłem. Coś mi mówiło, że nie przyszli zapytać o moje
samopoczucie. Snape i Boyle nigdy nikogo nie odwiedzali bez powodu.
- Musieliśmy się z tobą zobaczyć.
- W porządku, no to zobaczyliście się. Czyli mogę już... - Sięgnąłem po plecak.
- Nie tak prędko, mały. Nie tak prędko. - Snape strącił popiół do kałamarza.
- Ja i Boyle... no cóż... bardzo potrzebujemy twojej pomocy.
- Mojej pomocy?
Snape przygryzł wargę. Widziałem, że nie ma specjalnej ochoty o cokolwiek mnie
prosić. I dobrze rozumiałem dlaczego. Byłem tylko dzieckiem, a on wielką szychą ze
Scotland Yardu. Mimo woli zraniłem jego zawodową dumę. Boyle oparł się o ścianę i jęknął.
On z kolei najchętniej zraniłby mnie.
- Słyszałeś o Johnnym Powersie? - zapytał Snape. Pokręciłem głową.
- Nie, a powinienem?
- W kwietniu pisali o nim w gazetach. Na pierwszych stronach. Właśnie go wsadzili,
dostał piętnaście lat.
- To fatalnie.
- Owszem, szczególnie że sam dopiero tyle ma. - Snape wypuścił dym z płuc. - W
prasie nazwali go Wrogiem Publicznym Numer 1 i chyba raz w życiu się z nimi zgodzę.
Johnny wcześnie zaczął...
- Jak wcześnie?
- Podpalił przedszkole. Pierwszy napad z bronią w ręku zaliczył w wieku ośmiu lat.
Wyniósł wtedy cztery pudła marsów i sto litrów oranżady. Jako trzynastolatek został szefem
gangu. Nazywali się Dzieci-Proce, zabawne, bo używali obrzynów - no wiesz, spiłowanych
rewolwerów. To był bardzo niebezpieczny gang.
Milczeliśmy przez dłuższą chwilę.
- A co mnie do tego? - zapytałem.
- Przymknęliśmy Powersa w zeszłym roku. Złapaliśmy go na gorącym uczynku,
próbował buchnąć kolekcję ciuchów za milion funtów. Jakby się dobrze przyłożył, zwinąłby
cały sklep. Dobrze, że nigdy nie przyszło mu to do głowy.
- No więc go macie - powiedziałem. - O co wam jeszcze chodzi?
- Chodzi nam o gościa, dla którego kradł tamte ciuchy. - Snape wrzucił peta do
kałamarza. Pet zasyczał cicho. Zresztą nie wiem, może to Boyle zasyczał. - Ksywa Parkan -
ciągnął Snape. - Paser, skupuje i rozprowadza kradziony towar z całej Anglii... i prawie całej
Europy. Rozumiesz, Nick, przestępstwa to wielki biznes. Kradzieże, włamania, porwania,
wymuszenia... każdego roku znikają stosy różnych rzeczy. Srebrne świeczniki. Szkocka
whisky. Japońskie hi-fi. Co tylko chcesz. Ostatnio dowiedzieliśmy się, że ktoś stworzył
gigantyczną sieć skupu i sprzedaży kradzionego towaru.
- Został... kimś w rodzaju hurtownika?
- Właśnie, właśnie. Może to hurtownik. Może bankier. Albo ktokolwiek inny. Sam nie
brudzi sobie rączek, ale ma powiązania z każdym gangiem po tej stronie Atlantyku. Pomyśl,
co by nam mógł wyśpiewać! Roznieślibyśmy ten podziemny światek w drobny mak. Ale gość
jest niewidzialny Nie wiemy, jak wygląda. Nie wiemy, gdzie mieszka. Znamy tylko jego
ksywkę. A strasznie chcemy go dorwać.
- Chcemy go dorwać - powtórzył Boyle.
- Chyba mniej więcej zrozumiałem. - Odwróciłem się do Snape’a. - Ale dlaczego nie
zapytacie tego Powersa?
- Już go pytaliśmy. - Snape zapalił kolejnego papierosa. - Zaproponowaliśmy mu
darowanie połowy wyroku w zamian za nazwisko. Ale Powers to świr. Odmówił.
- Honorowy złodziej - mruknąłem.
- Gdzie tam - powiedział Snape. - Powers sprzedałby własną babcię, gdyby tylko
znalazł się kupiec. Nawet już to zrobił. Biedaczka pracuje teraz w arabskiej kopalni soli. Ale
nigdy nie sprzedałby nikogo policjantowi. Nienawidzi policjantów. Nic nam nie powie. Może
chlapnąłby nazwisko komuś zaufanemu. Komuś, z kim by się zaprzyjaźnił...
- Do czego zmierzacie? - zapytałem. Zaczynałem się czuć nieswojo.
- Johnny Powers ma piętnaście lat - ciągnął Snape. - Na więzienie za młody, ale do
zwykłego poprawczaka też się nie nadaje. Wylądował w specjalnym ośrodku o zaostrzonym
rygorze, tuż pod Londynem, w Strangeday Hall. Takie specjalne miejsce dla młodych
kryminalistów. Żaden nie ma jeszcze osiemnastu lat. Ale każdy jest już zatwardziałym
przestępcą.
- Chwila! - Aż się zachłysnąłem. - Ja nie jestem kryminalistą. A już tym bardziej
zatwardziałym. Jestem mięczakiem. Lubię zabawki i kreskówki. I...
- Damy ci nowe nazwisko - przerwał mi Snape. - Nową tożsamość. Posadzimy cię w
jednej celi z Powersem. I wypuścimy cię, jak tylko wyciągniesz z niego to, co chcemy
wiedzieć. Raz-dwa i wrócisz do szkoły.
Z deszczu pod rynnę, pomyślałem. Ale nawet gdybym mógł przeskoczyć cały semestr,
i tak bym nie skorzystał z propozycji. Powers może i był stuknięty, ale na pewno nie bardziej
niż ten pomysł.
- Czyja dobrze rozumiem? - spytałem z niedowierzaniem. - Chcecie mnie zamknąć
razem z jakimś młodocianym Alem Capone wwiezieniu o zaostrzonym rygorze gdzieś na
obrzeżach Londynu. Mam się z nim zaprzyjaźnić, najlepiej gdybym zdążył, zanim poderżnie
mi gardło. I dowiedzieć się, kim jest ten cały Parkan, żebyście mogli go zamknąć.
- No właśnie. - Snape uśmiechnął się. - Co ty na to?
- Wybij to sobie z głowy! Absolutnie nie! Chyba ci odbiło, Snape! Nawet za milion
funtów!
- Czy mam to uznać za odmowę? - upewnił się Snape. Wziąłem torbę i wstałem. Pan
Palis i jego czasowniki nieregularne mogą sobie zaczekać. Chciałem się jak najszybciej
stamtąd wydostać. Ale w tym samym momencie przed nosem wyrósł mi Boyle, blokując
wyjście. Wyraz jego twarzy powstrzymałby nawet deszcz.
- Ja go przekonam, szefie - powiedział.
- Nie, Boyle...
- Ale...
- On już zdecydował.
Snape zsunął się z biurka. Boyle wyglądał tak, jakby za chwilę miał eksplodować, ale
nie próbował mnie zatrzymywać, kiedy sięgałem do klamki.
- Daj znać, gdybyś zmienił zdanie - wymamrotał Snape.
- Nie licz na to - odparłem.
Zostawiłem ich i poszedłem do domu. Nie sądziłem, że jeszcze się odezwą... Przecież
powiedziałem, co sądzę o tym pomyśle. Wyobrażałem sobie, że po prostu zapomną o mnie i
poszukają innego naiwnego dzieciaka.
Myliłem się.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin