Timothy B. Benford - Ardeńskie taśmy.pdf

(1185 KB) Pobierz
TIMOTHY B. BENFORD
A
RDEŃSKIE TAŚMY
PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH USAKIEWICZ
T
YTUŁ ORYGINAŁU
: T
HE
A
RDENES
T
APES
Prolog
Watykan, luty 1943
-
In Nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sanctus. Amen.
Robiąc u stóp ołtarza tradycyjny znak krzyża na czole, sercu i od ramienia do ramienia, monsignore Klaus Koenig
zaczął celebrować mszę w kaplicy Przenajświętszego Sakramentu.
-
Introibo ad altare Dei
- zaintonował po przerwie.
-
Ad Deum qui laetieficat, juventutem meam
- zabrzmiała w śpiewnym unisono obowiązkowa, rutynowa odpowiedź
dwóch klęczących ministrantów.
Cała trójka przystąpiła do zwyczajowego dialogu liturgicznego. Monsignore Koenig podniósł tymczasem wzrok i
zatrzymał go na
Trójcy
Pietro da Cortony. Był to rytuał, któremu nie potrafił się oprzeć.
Chociaż
Trójca
bez wątpienia nie należała do najbardziej znanych ani najpiękniejszych obrazów w licznych zbiorach
Watykanu, to znajdowała się wśród dzieł darzonych przez monsignore Koeniga szczególną sympatią. Była już na tym
ołtarzu, kiedy wkrótce po wyświęceniu w Niemczech, mniej niż przed dziesięcioma laty, po raz pierwszy odprawiał mszę w
Rzymie. Kaplica zaś zaliczała się do niewielu w bazylice św. Piotra, gdzie msze celebrowano przez cały dzień, jedna po
drugiej.
Na zakończenie modlitw wstępnych ministranci podnieśli się i uklękli obok kapłana. Ten wstał, wszedł po trzech
stopniach, po czym zbliżył się nieco do ozdobnego ołtarza.
Położył dłonie na kamiennej powierzchni, schylił się i pocałował ukrytą w ołtarzu relikwię. Płynnym ruchem wyprostował
się i z rozłożonymi ramionami odwrócił się do wiernych, wzywając ich do udziału w modlitwie.
-
Oremus.
Jego wzrok przyciągnęła natychmiast zacieniona postać stojąca z dala od pozostałych, klęczących bliżej ołtarza.
Widział, że jest to mężczyzna, ale nikt ze starszych ludzi regularnie uczestniczących w codziennej mszy Jak zwykle, wśród
może dziesięciu osób, które przyszły na szóstą rano, zdecydowaną większość stanowiły kobiety.
Monsignore Koenig zapisał w pamięci, żeby w odpowiedniej chwili włączyć do stałych tekstów mszalnych modlitwę
dziękczynną za tę nową duszę. Miał sie, pomodlić również za to, by coraz więcej ludzi znajdowało pociechę w Kościele by
nie tylko ta, lecz także wszystkie msze odprawiane codziennie w Watykanie odbywały się z udziałem tłumu wiernych.
Ofiara trwała i monsignore przed komunią nie myślał już o nieznanej postaci.
Kapłan zdjął srebrny klucz z łańcuszka na szyi i otworzył drzwiczki brązowego tabernakulum, w którym znajdował się
Najświętszy Sakrament. Po blisko stu latach ciągłego użytkowania klucz wytarł się i był prawie gładki. „Nawet taki prosty
przedmiot niesie z sobą bogatą tradycję, i tak jest w Watykanie niemal ze wszystkim”, pomyślał kapłan.
Przyklęknął, a następnie wyjął z tabernakulum jedno z dwu złotych, inkrustowanych diamentami cyboriów. W tych
ozdobnych naczyniach liturgicznych, które laicy często biorą za kielichy, przechowuje się komunikanty. Monsignore Koenig
zdjął przykrywkę, chcąc sprawdzić, czy jest w środku dostatecznie dużo konsekrowanych hostii, i uznał, że wystarczy.
Pięknie wykuta żelazna bramka, która oddziela wiernych od prezbiterium w kaplicy Przenajświętszego Sakramentu,
została zaprojektowana przez Francesco Borrominiego (1599-1667). Jest to funkcjonalne dzieło sztuki, gdyż jednocześnie
służy jako balustradka, przy której klękają ludzie, z pobożnie złożonymi rękami i otwartymi ustami czekający na przyjęcie
ciała Chrystusa.
Zbliżając się do balustradki przed udzielaniem Najświętszego Sakramentu, monsignore Koenig spodziewał się
zobaczyć dobrze znane twarze dwóch kobiet, matki i córki, które, niezmiennie całe w czerni, zawsze przyjmowały komunię
jako pierwsze. Zamiast nich ujrzał najpierw mężczyznę, widzianego przedtem z oddali. Matka z córką zostały
bezceremonialnie zepchnięte na drugie i trzecie miejsce. Na ich twarzach malowało się jawne niezadowolenie.
Kapłan pomyślał, że w mężczyźnie jest coś dziwnego. Jego czysta narzutka, wykrochmalona biała koszula i świeżo
wyglądający krawat uderzająco nie pasowały do strojów pozostałych ludzi w świątyni. Jasnobrązowe, porządnie uczesane
włosy były niedawno strzyżone. Na tym człowieku w żaden sposób nie odcisnęło się piętno, znaczące wszystkich żyjących
w ciężkich wojennych warunkach. Ksiądz stwierdził, że jest to cudzoziemiec, prawdopodobnie dyplomata.
Nawet klęcząc przy balustradce, mężczyzna wydawał się wysoki. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i atletyczną
budowę. Według oceny monsignore Koeniga musiał zbliżać się do czterdziestki.
Ksiądz bez wahania stanął przed mężczyzną, wypowiadając zwykłe słowa poprzedzające położenie hostii na języku:
-
Corpus Domini nostri Jesu Christi custodial animam tuam in vitam aeternam. Amen.
W chwili, gdy udzielał mężczyźnie Najświętszego Sakramentu, dreszcz wstrząsnął całym jego ciałem. Monsignore
spojrzał w oczy mężczyzny i poczuł się, jakby patrzył w zimną, bezkresną otchłań. Nie wiedząc dlaczego, powtórzył w myśli
słowa liturgii w ojczystym języku. Miał świadomość, że przez cały czas udzielania komunii mężczyzna nie odrywa od niego
wzroku. Nawet kiedy skończył i powrócił do ołtarza, a wierni, którzy przyjęli Chrystusa znaleźli się z powrotem na swoich
miejscach, ksiądz czuł, jak zimne, puste oczy śledzą każdy jego ruch. Jakoś zwalczył gwałtowne pragnienie, by odwrócić
się i jeszcze raz spojrzeć na mężczyznę. Przez pozostałe do końca kilka minut monsignore Koenig odprawiał mszę
rozproszony, przeczuwając, że zbliża się coś złego, bardzo złego.
Kiedy udzielał końcowego błogosławieństwa i znowu odwrócił się twarzą do wiernych, nie potrafił opanować
pragnienia. Natychmiast wbił wzrok w miejsce, gdzie ujrzał mężczyznę po raz pierwszy.
Nie było go jednak ani tam, ani gdziekolwiek indziej w kaplicy.
***
Dźwięk skórzanych obcasów kapłana odbijał się ostrym echem, gdy szedł szybkim krokiem przez cztery półkoliste
rzędy kolumn zamykające Plac Świętego Piotra. Ksiądz spieszył właśnie po, porannej mszy do pobliskiego szpitala, gdzie
dwa razy w tygodniu modlił się z cywilami, którzy padli ofiarą wojny, kiedy ni stąd ni zowąd usłyszał głos.
- Guten Morgen, monsignore. - Powiedział to mężczyzna, który był na mszy.
Zaskoczonemu nieoczekiwanym pozdrowieniem księdzu odebrało na chwilę mowę. Nieprzyjemne wrażenie, które
opanowało jego ciało podczas komunii, zaczęło ogarniać go znowu.
- Zdaje się, że monsignore jest zdziwiony, słysząc ojczysty język.
Dopiero teraz duchowny zdał sobie sprawę z tego, czego nie mógł zauważyć przy kościelnej balustradce: mężczyzna
miał postawę wojskowego i mówił po niemiecku.
- Ja... no... tak - wyjąkał, nieświadomie dostosowując się do języka. - Normalnie słyszę niemiecki tylko w ustach
żołnierzy, tej garstki, która pamięta, że jest wyznania katolickiego, i przychodzi do spowiedzi albo...
- Albo kiedy monsignore jest proszony, by towarzyszyć kardynałowi Montovie w charakterze tłumacza podczas
dyplomatycznych wizyt w ambasadzie niemieckiej.
- Owszem, ale skąd pan to wie? Kim pan jest?
Oczy monsignore Koeniga zwęziły się. Ksiądz przyglądał się badawczo. Gestapo? Możliwe, ale jak na gestapowca
człowiek stojący przed nim ma stanowczo zbyt staranny wygląd. Strój też nie pasuje. Tajna policja odznacza się niemal
śmiesznym upodobaniem do długich skórzanych płaszczy. Nie, to prawdopodobnie ktoś z armii po cywilnemu.
Niewykluczone, że oficer.
- Czego pan sobie życzy? I dlaczego interesują pana moje sprawy? - w głosie duchownego brzmiała stanowcza,
defensywna nuta.
- Pytania, wciąż pytania. A tak naprawdę, to za kogo monsignore mnie uważa? - jego twarz przeciął szeroki uśmiech,
który odsłonił idealnie równe, lśniące uzębienie. Mężczyzna był wyraźnie zadowolony z siebie.
Ksiądz przygryzł wargę i lustrował mężczyznę od stóp do głów. To mógł być ktoś z gestapo. Kapłan zbył go
zniecierpliwionym ruchem ręki i obracając się rzucił:
- Nie mam czasu na zagadki. Spieszę się.
- Do szpitala, nieść pociechę ofiarom wojny i modlić się z nimi.
Monsignore Koenig zatrzymał się gwałtownie, po czym dokończył pełnego obrotu.
- Tak, do szpitala! A teraz proszę mnie zostawić. Niczego nie zrobiłem. Dlaczego mnie pan prześladuje? - Jeszcze raz
obrócił się w swoją stronę.
- Proszę wybaczyć, monsignore. Nie miałem zamiaru budzić popłochu - mężczyzna zbliżył się i blokował teraz księdzu
drogę. Ciało miał naprężone, spięte, jakby gotował się do błyskawicznego skoku. - Proszę pozwolić, że jednak zajmę kilka
minut cennego czasu i wszystko wyjaśnię.
Duchowny pomyślał, że nie przypadkiem mężczyzna urządził to spotkanie. Było to coś więcej niż zwykłe najście
gestapo. Ale w jakim celu? Zdecydował się na pewne ustępstwa.
- No więc dobrze - powiedział spokojnie. - Niech pan mówi, o co chodzi... Ale najpierw proszę powiedzieć, kim pan
jest.
Mężczyzna rozluźnił się. Sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął papierośnicę. Poczęstował księdza, który odmówił,
kręcąc głową.
- Jestem oficerem Abwehry - skłamał, osłaniając tymczasem ręką zapalanego papierosa. - Moje nazwisko nie ma
znaczenia. Podobnie jak monsignore, jestem tylko funkcjonariuszem o wiele większej organizacji. Ksiądz podlega
Rzymowi, ja Berlinowi. - Ton jego głosu stał się obojętny.
- Abwehra? A cóż takiego ciekawego dla niemieckiego wywiadu mógłbym wiedzieć? - Wyjaśniło się przynajmniej, co
go tak zaintrygowało i skąd się wzięła pomyłka z gestapo.
- Trudno powiedzieć. Możliwe, że nic. Ale urząd admirała Canarisa zlecił mi zadanie księdzu kilku szczególnych pytań.
Nazwisko głowy Abwehry wywarło zamierzony efekt. Zrobiło na księdzu wrażenie. Duchowny odparł bez wahania:
- Jestem co prawda Niemcem, ale przez ostatnie dziesięć lat mieszkam w Rzymie. Ponadto, gdybym nawet cokolwiek
wiedział, to trudno byłoby mi się zgodzić na współpracę z... z nazistami. Nienawidzę hitleryzmu i wszystkiego, na czym się
opiera.
- Podobnie jak ja, monsignore - przekonująco skłamał mężczyzna. - A także sam admirał Canaris. Musi ksiądz mieć
świadomość, że są również lojalni Niemcy, którzy starają się o doprowadzenie wojny do honorowego końca.
Duchownego nie opuściły jeszcze złe przeczucia, ale nieco się rozluźnił.
- Oczywiście, nie wolno mi ujawnić powodu, dla którego sądzimy, że monsignore mógłby być pomocny, ani zdradzić
celu czy istoty mojego zadania. - Przerwał na chwilę. Otoczył ręką ramiona księdza i obaj ruszyli wolnym krokiem. -
Chciałbym dowiedzieć się wszystkiego, co ksiądz może mi powiedzieć o jaskiniach w pobliżu Akwizgranu... w
Chapelleburgu. Najbardziej interesuje mnie wielkość, głębokość i wszelkie inne informacje tego typu.
- Cygańskie Jaskinie? - w głosie monsignore Koeniga brzmiało wyraźne zaskoczenie. - Nie sądziłem, że ktokolwiek z
innych stron o nich wie. Miejscowi zawsze byli bardzo tajemniczy, a to przez legendę. Jak pan wpadł na ten ślad?
- No cóż, monsignore. Sekret Abwehry. - Zmiana intonacji zabrzmiała protekcjonalnie. Mężczyzna pytał dalej. -
Monsignore był w jaskiniach, prawda?
- Tak, ale wiele lat temu. Byłem jeszcze bardzo mały.
- Czy ksiądz pamięta ich głębokość? Czy miały więcej niż jeden poziom?
- O, były bardzo głębokie, a poziomów miały wiele. Ciągnęły się i ciągnęły.
- Czy są równie duże, jak, powiedzmy, bazylika św. Piotra?
- O wiele obszerniejsze. Zaryzykowałbym twierdzenie, że cały Watykan zmieściłby się w nich trzy, może cztery razy... a
dotyczy to tylko powierzchni, którą obszedłem jako chłopak. Kto wie, o ile większe są naprawdę - ksiądz zamilkł, jakby
wspominał wędrówki z dziecinnych lat.
- Monsignore wie o nich co nieco dzięki wujowi - mężczyzna starał się pokierować marszem tak, by znaleźli się w
przestrzeni między kolumnami, które zasłaniały ich przed wzrokiem przechodniów i kierowców znajdujących się na placu.
- To prawda. Kiedy miałem osiem lat, zmarł mój ojciec. Wuj był księdzem w Akwizgranie. Matka wzięła mnie z siostrą i
przeprowadziliśmy się tam. Czasy w Niemczech po wojnie były ciężkie, bardzo ciężkie. Wujowi udało się załatwić pracę
dla matki na plebanii i wygodny dom w pobliżu.
- Skąd monsignore dowiedział się o jaskiniach?
- Chapelleburg jest małą wioską, mniej więcej trzydzieści kilometrów od Akwizgranu. Nie ma w niej kościoła. Mojemu
wujowi powierzono opiekę nad tamtejszymi wiernymi. Wspólnota była nieliczna. We wsi mieszkało nie więcej niż
pięćdziesiąt osób, a katolicy stanowili zaledwie połowę. Wuj miał odwiedzać Chapelleburg raz w tygodniu. Byłem jego
ministrantem. Jeździliśmy tam w soboty i zostawaliśmy na noc. W czasie tych podróży wuj opowiadał mi historie z Biblii.
Rozmawialiśmy o wszystkim, co tylko może zainteresować małego chłopca. W soboty wieczorem lub w niedziele rano
przed mszą wuj słuchał spowiedzi. Czasami zdarzały się wezwania do chorych i sprawowanie sakramentów. Do
Akwizgranu odjeżdżaliśmy w niedzielę po południu. - Zapadła krótka cisza, duchowny zbierał myśli. - Ludzie we wsi
zawsze byli zapóźnieni. Mieli słaby kontakt z otaczającym światem. Tylko niektórzy z nich pojawiali się w Akwizgranie, i to
wyłącznie wtedy, gdy zmusiła ich absolutna konieczność. Myślę, że wuj i ja byliśmy jedynymi ludźmi z zewnątrz, którzy ich
niepokoili. Nasze kontakty ograniczały się do katolików. Pozostali po prostu nas ignorowali.
- Jak długo monsignore towarzyszył wujowi podczas tych wizyt?
- Prawie przez osiem lat, dopóki nie skończyłem szesnastu. Wtedy przyszedł czas na rozpoczęcie studiów w
seminarium. To było piętnaście lat temu i od tamtej pory nie zaglądałem do wioski. Wuj zmarł w rok później.
- A co z legendą, o której monsignore wspomniał?
- Legendy powstałe przez stulecia i związane z tym terenem są liczne, wiele odnosi się do Karola Wielkiego. Ale
Zgłoś jeśli naruszono regulamin