Czarodzicielstwo.pdf

(1203 KB) Pobierz
CZARODZICIELSTWO
TERRY PRATCHETT
Przełożył: Piotr W. Cholewa
Wiele lat temu zobaczyłem w Bath bardzo potężną amerykańską damę z ogromną walizką w szkocką kratę. Ciągnęła ją
szybko na małych, stukających głośno kółeczkach, które wpadały w szczeliny bruku i ogólnie przydawały walizce życia.
Wtedy właśnie narodził się Bagaż. Niniejszym dziękuję tej damie i wszystkim innym w takich miejscach jak Power Cable,
Nebraska, którym należy się trochę zachęty.
Ta książka nie zawiera mapy. Czytelnik może się nie krępować i narysować własną.
Ż
ył sobie raz pewien człowiek, który miał ośmiu synów. Poza tym byt zaledwie przecinkiem na stronie Historii. To
smutne, ale o niektórych nie można powiedzieć nic więcej.
Ale jego ósmy syn dorósł, ożenił się i też miał ośmiu synów, a że jest tylko jedna profesja odpowiednia dla ósmego
syna ósmego syna, jego ósmy syn został magiem. Był mądry i potężny, no... w każdym razie potężny, nosił szpiczasty
kapelusz i na tym by się to skończyło...
Powinno się skończyć...
Ale wbrew Sztuce Magicznej i wbrew nakazom rozsądku - a za nakazami serca, które są ciepłe, nieokreślone i...
no...nierozsądne - uciekł z komnat magii, zakochał się i ożenił, niekoniecznie w tej kolejności.
I miał siedmiu synów, a każdy od kołyski był potężny jak mag.
A potem urodził się ósmy syn...
Mag do kwadratu. Rodzic magii.
Czarodziciel.
L
etni grom przetoczył się po piaszczystych wydmach. Daleko w dole fale zasysały kamienie tak hałaśliwie, jak staru-
szek z jednym zębem, który dostał lizaka. Kilka mew wisiało w prądach wznoszących czekając, aż coś się zdarzy.
Ojciec magów siedział wśród kęp morskiej trawy na krawędzi urwiska, trzymał dziecko na rękach i spoglądał w morze.
Przetaczała się tam czarna chmura. Sunęła ku lądowi, a blask, który spychała przed sobą, miał gęstość syropu, jak
często się zdarza przed naprawdę wielką burzą.
Nagła cisza za plecami sprawiła, że ojciec magów odwrócił się i zaczerwienionymi od łez oczami spojrzał na wysoką
postać w czarnej szacie z kapturem.
IPSLORE RUDY? zapytał przybysz. Glos był głuchy jak jaskinia, ciężki jak gwiazda neutronowa.
Ipslore uśmiechnął się strasznym uśmiechem człowieka nagle obłąkanego. Podniósł dziecko, pokazując je Śmierci.
— Mój syn — oznajmił. - Nazwę go Coin.
IMIĘ NIE GORSZE OD INNYCH, stwierdził uprzejmie Śmierć.
Puste oczodoły wpatrywały się w małą okrągłą buzię otuloną snem. Wbrew plotkom. Śmierć nie jest okrutny; jest po
prostu perfekcyjny, straszliwie perfekcyjny w swej pracy.
- Zabrałeś jego matkę - rzekł Ipslore.
Było to obojętne stwierdzenie, na pozór bez gniewu. W dolinie za klifami dom Ipslore'a zmienił się w wypaloną ruinę;
wzmagający się wiatr roznosił już po wydmach delikatny popiół.
TAK NAPRAWDĘ TO ZMARŁA NA ATAK SERCA, wyjaśnił Śmierć. SĄ GORSZE SPOSOBY UMIERANIA.
MOŻESZ MI WIERZYĆ.
Ipslore spojrzał w morze.
- Cała moja magia nie zdołała jej ocalić.
ISTNIEJĄ MIEJSCA, GDZIE NIE DOCIERA NAWET MAGIA.
- A teraz przyszedłeś po dziecko?
NIE. TO DZIECKO MA SWOJE PRZEZNACZENIE. PRZYBYŁEM PO CIEBIE.
-Aha...
Mag wstał, ostrożnie ułożył śpiące niemowlę na rzadkiej trawie i podniósł leżącą tam długą laskę. Wykonano ją z
czarnego metalu, a siatka srebrnych i złotych rzeźbień nadawała jej wygląd bogaty, złowieszczy i niegustowny. Metalem tym
był oktiron, immanentnie magiczny.
- To ja ją zrobiłem, wiesz? Wszyscy powtarzali, że nie można zrobić laski z metalu, że musi być z drewna. Ale mylili
się. Włożyłem w nią sporo z siebie. Dam mu ją.
Z uczuciem przesunął dłońmi po lasce, a ta zabrzęczała cicho.
TO DOBRA LASKA, pochwalił Śmierć.
Ipslore podniósł ją przed sobą i zerknął na swego ósmego syna, który gaworzył coś przez sen.
- Chciała mieć córkę...
Śmierć wzruszył ramionami. Ipslore obrzucił go wzrokiem pełnym zdumienia i wściekłości.
- Wiesz, kim on jest?
ÓSMYM SYNEM ÓSMEGO SYNA ÓSMEGO SYNA, odparł Śmierć, niewiele wyjaśniając. Wiatr szarpał jego szatą i
przetaczał po niebie czarne chmury.
- A czym go to czyni?
CZARODZICIELEM, JAK DOSKONALE WIESZ.
Jakby na zawołanie zahuczał grom.
-Jakie jest jego przeznaczenie? - zawołał Ipslore, przekrzykując narastającą wichurę.
Śmierć znowu wzruszył ramionami. Potrafił to robić.
CZARODZICIELE SAMI SOBIE KSZTAŁTUJĄ PRZEZNACZENIE. LEKKO TYLKO DOTYKAJĄ ZIEMI.
Ipslore wsparł się na lasce, bębniąc po niej palcami, zagubiony w labiryncie myśli. Uniósł lewą brew.
- Nie - szepnął. - Nie. Ja pokieruję jego przeznaczeniem. ODRADZAM TAKIE KROKI.
- Nie przeszkadzaj! I słuchaj, kiedy mówię: przepędzili mnie swoimi księgami, swoimi rytuałami i swoją Sztuką!
Nazywali siebie magami, a w całych swoich tłustych cielskach mieli mniej magii niż ja w małym palcu! Wypędzili! Mnie!
Bo pokazałem, że jestem człowiekiem! A czym byliby ludzie bez miłości?
GINĄCYM GATUNKIEM, odparł Śmierć. MIMO TO...
- Słuchaj! Wygnali nas tutaj, na koniec świata, i to ją zabiło. Próbowali mi odebrać laskę! - Ipslore przekrzykiwał wycie
wichury. - Ale została mi jeszcze odrobina mocy - oznajmił. - I powiadam, że syn mój uda się na Niewidoczny Uniwersytet i
tam będzie nosił kapelusz nadrektora, a wszyscy magowie świata będą kłaniać się przed nim! Pokaże im, co tkwi w
najgłębszych zakamarkach ich serc... Ich tchórzliwych, chciwych serc. Pokaże światu prawdziwe przeznaczenie i nie będzie
magii potężniejszej niż jego!
NIE.
Śmierć wymówił to słowo dziwnie spokojnie, a jednak zabrzmiało głośniej niż ryk burzy. Ipslore na moment odzyskał
zmysły. Niepewnie przestąpił z nogi na nogę.
- Co? — zdziwił się.
POWIEDZIAŁEM: NIE. NIC NIE JEST OSTATECZNE. NIC NIE JEST ABSOLUTNE. OPRÓCZ MNIE, MA SIĘ
ROZUMIEĆ. TAKIE IGRASZKI Z PRZEZNACZENIEM MOGĄ DOPROWADZIĆ DO ZAGŁADY ŚWIATA. MUSI
POZOSTAĆ SZANSA,CHOĆBY NAJMNIEJSZA. PRAWNICY LOSU ŻĄDAJĄ FURTKI W KAŻDYM PROROCTWIE.
Ipslore wpatrywał się w nieprzejednane oblicze Śmierci.
- Muszę im dać szansę?
TAK.
Puk puk puk
wybijały palce Ipslore'a na metalu laski.
- Więc dostaną tę swoją szansę - oświadczył. - Kiedy piekło zamarznie.
NIE. NIE JESTEM UPOWAŻNIONY, BY INFORMOWAĆ CIĘ, NAWET SWOIM MILCZENIEM, O BIEŻĄCYCH
TEMPERATURACH NA TAMTYM ŚWIECIE.
- Zatem... - Ipslore zawahał się. - Dostaną swoją szansę, kiedy mój syn odrzuci swoją laskę.
ŻADEN MAG NIE ODRZUCI SWOJEJ LASKI, rzekł Śmierć. ZBYT SILNY JEST ZWIĄZEK.
- Ale musisz przyznać, że to możliwe. Śmierć zastanowił się. „Musisz" nie było słowem, do słuchania którego był
przyzwyczajony. Po chwili jednak uznał rację maga. ZGODA.
- Czy to wystarczająco mała szansa? DOSTATECZNIE MOLEKULARNA. Ipslore uspokoił się nieco.
- Niczego nie żałuję - powiedział prawie normalnym głosem. - Zrobiłbym to jeszcze raz. Dzieci to nasza nadzieja na
przyszłość. NIE MA NADZIEI NA PRZYSZŁOŚĆ, oświadczył Śmierć.
- Więc co nas tam czeka?
JA.
- Ale poza tobą?
Śmierć spojrzał na niego ze zdziwieniem. SŁUCHAM?
Sztorm nad nimi osiągnął szczyt. Jakaś mewa przeleciała obok nich, tyłem.
- Chciałem powiedzieć - wyjaśnił z goryczą Ipslore - że na tym świecie jest chyba coś, dla czego warto żyć. Śmierć
zastanowi} się przez chwilę. KOTY, stwierdził w końcu. KOTY SĄ MIŁE.
- Przeklinam cię!
JAK WIELU PRZED TOBĄ, odparł Śmierć niewzruszenie.
- Ile czasu mi jeszcze zostało?
Z tajemnych zakamarków swej szaty Śmierć wyjął dużą klepsydrę. Dwie jej części umieszczone byty w prętach
czarnych i złotych, a prawie cały piasek przesypał się już do dolnej.
HM... JAKIEŚ DZIEWIĘĆ SEKUND.
Ipslore wyprostował się na swą wciąż robiącą wrażenie wysokość i wyciągnął do dziecka błyszczącą laskę. Podobna do
różowego kraba rączka wysunęła się spod kocyka i chwyciła czarny metal.
- Niech zatem będę pierwszym i ostatnim magiem w historii tego świata, który przekazuje laskę swemu ósmemu
synowi - oznajmił powoli, głuchym głosem. - I żądam od niego, by wykorzystał ją...
NA TWOIM MIEJSCU BYM SIĘ POSPIESZYŁ...
- ...w pełni - mówił dalej Ipslore. - I stał się najpotężniejszym...
Błyskawica strzeliła z sykiem z samego serca chmury, trafiła Ipslore^ w czubek kapelusza, trzeszcząc spłynęła po ręku,
zajaśniała na lasce i uderzyła dziecko.
Mag zniknął w smudze dymu. Laska rozjarzyła się zielenią, potem bielą, a w końcu zwykłym czerwonym żarem.
Dziecko uśmiechnęło się przez sen.
Kiedy ucichł grom, Śmierć pochylił się i ostrożnie podniósł chłopca. Ten otworzył oczy.
Lśniły złociście, od wewnątrz. Po raz pierwszy w tym, co z braku lepszego określenia musimy nazwać życiem, Śmierć
napotkał spojrzenie, które trudno mu było wytrzymać. Te oczy zdawały się ogniskować na punkcie położonym kilka cali w
głębi jego czaszki.
Nie planowałem czegoś takiego,
zabrzmiał z powietrza głos Ipslore.
Czy coś mu się stało?
NIE. Śmierć oderwał wzrok od niewinnego, mądrego uśmiechu. PRZYJĄŁ W SIEBIE TĘ MOC. JEST
CZARODZICIELEM:
BEZ WĄTPIENIA PRZEŻYJE O WIELE GORSZE RZECZY. A TE-R\Z... TERAZ PÓJDZIESZ ZE MNĄ.
Nie.
TAK. ROZUMIESZ, JESTEŚ MARTWY. Śmierć rozejrzał się za chwiejnym cieniem Ipslore'a. Nie znalazł go. GDZIE
JESTEŚ?
W lasce.
Śmierć oparł się na kosie i westchnął.
NIEMĄDRE. JAKŻE ŁATWO MÓGŁBYM CIĘ STAMTĄD WYRWAĆ.
Nie, chyba ze zniszczysz laskę,
odparł głos Ipslore'a. Śmierci wydało się, że brzmi w nim jakiś nowy, wyraźnie
tryumfujący ton.
Teraz, kiedy dziecko przyjęto laskę, nie możesz jej zniszczyć, nie niszcząc przy tym i jego. A tego zrobić ci
nie wolno, gdyż wtedy zmieniłbyś przeznaczenie. To mój ostatni czar. Mam wrażenie, ze dość sprytny.
Śmierć dźgnął laskę palcem. Zatrzeszczała i iskry popełzły obscenicznie wzdłuż niej.
To dziwne, ale właściwie się nie złościł. Gniew to emocja, a do emocji potrzeba gruczołów. Z gruczołami Śmierć
właściwie wcale nie miał do czynienia i naprawdę musiał się namęczyć, żeby się porządnie rozgniewać.
Był za to lekko zirytowany.
Z drugiej strony zawsze ciekawie było popatrzeć na ludzkie wysiłki. A to przynajmniej okazało się bardziej oryginalne
niż typowa symboliczna gra w szachy, której Śmierć bardzo się obawiał, ponieważ w żaden sposób nie mógł zapamiętać, jak
porusza się koń.
ODSUWASZ TYLKO NIEUNIKNIONE, zauważył.
Na tym przecież polega życie.
A WŁAŚCIWIE CO PRÓBUJESZ PRZEZ TO OSIĄGNĄĆ?
Pozostanę u boku mego syna. Będę go uczył, choć bez jego wiedzy. Wskaże drogę jego zrozumieniu. A kiedy dorośnie,
wskaże drogę i jemu.
POWIEDZ, JAK WSKAZYWAŁEŚ DROGĘ SWOIM POZOSTAŁYM SYNOM?
Przepędziłem ich. Ośmielili się ze mną spierać, nie chcieli słuchać, kiedy ich pouczałem. Ale ten zechce.
CZY TO ROZSĄDNE?
Laska umilkła. Obok niej chłopiec zaśmiał się cicho do głosu, który on jeden mógł słyszeć.
N
ie istnieje metafora dla sposobu, w jaki Wielki A'Tuin, żółw świata, porusza się poprzez galaktyczną noc. Kiedy ktoś
ma dziesięć tysięcy mil długości, skorupę poznaczoną kraterami meteorów i przyprószoną lodem komet, nie może być
rozsądnie porównany do nikogo prócz siebie.
Zatem Wielki A’Tuin płynął z wolna przez międzygwiezdną pustkę niczym największy z istniejących żółwi, dźwigając
na skorupie cztery ogromne słonie, które z kolei trzymały na grzbietach rozległy, błyszczący, otoczony migotliwą frędzlą
wodospadu krąg świata Dysku, który istnieje albo ze względu na jakieś niemożliwe załamanie krzywej prawdopodobieństwa,
albo dlatego, że bogowie lubią żarty nie mniej niż ludzie.
A nawet bardziej niż większość ludzi.
Nad brzegami Okrągłego Morza, w prastarym i rozległym mieście Ankh-Morpork, na aksamitnej poduszce, na wysokiej
półce w Niewidocznym Uniwersytecie, spoczywał kapelusz.
Był to piękny kapelusz. Wspaniały kapelusz.
Był szpiczasty, naturalnie, z szerokim miękkim rondem; kiedy projektant zadbał już o te podstawowe elementy, na
poważnie wziął się do roboty. Kapelusz zdobiły złote koronki, perły, wstęgi werminiowego futra i błyszczące ramtopowe
kryształy * ,jak również potwornie niegustowne cekiny i - co wyraźnie zdradzało przeznaczenie nakrycia głowy - pierścień
oktaryn.
Ponieważ w tej chwili nie znajdowały się w silnym polu magicznym, nie jaśniały zbytnio i przypominały dość
poślednie diamenty.
Do Ankh-Morpork przybyła wiosna. Ten fakt nie rzucał się w oczy, jednak dla ludzi oświeconych pewne znaki były
oczywiste. Na przykład ścieki na rzece Ankh, wielkim, szerokim i powolnym szlaku wodnym, służącym podwójnemu miastu
za rezerwuar, kanał i często kostnicę, nabrały koloru szczególnie jaskrawej zieleni. Szalone dachy miasta rozkwitły
materacami i poduszkami, gdy mieszkańcy pod bladym słońcem wietrzyli zimową pościel. W głębinach zatęchłych piwnic
trzeszczały i drżały belki, gdy wyschłe soki odpowiadały na pradawny zew korzeni. Ptaki wiły gniazda w rynnach i pod
okapami Niewidocznego Uniwersytetu. Dało się zauważyć, że mimo trudności ze znalezieniem miejsca, nigdy, ale to nigdy
nie szukały mieszkania w zachęcająco otwartych paszczach gargulców stojących na krawędziach dachów, ku owych
gargulców rozczarowaniu.
Coś w rodzaju wiosny trafiło nawet do samego Niewidocznego Uniwersytetu. Dziś przypadała wigilia Pomniejszych
Bóstw i wybór nowego nadrektora.
Właściwie nawet nie wybór, ponieważ magowie nie mieli przekonania do tej niezbyt poważnej procedury głosowania.
Zresztą doskonale wiadomo, że nadrektora wskazuje wola bogów, a w tym roku można było spokojnie założyć, że bogowie
bez zbędnych wątpliwości zawyrokują, iż najlepszym kandydatem jest stary Virrid Wayzygoose, porządny chłop, od lat
cierpliwie czekający na swoją kolej.
Nadrektor Niewidocznego Uniwersytetu był oficjalnym przywódcą wszystkich magów na Dysku. Dawno temu
oznaczało to, że jest najpotężniejszy i najsprawniejszy w czarodziejskich działaniach. Obecnie jednak, w spokojniejszych
czasach, starsi magowie spoglądali na czary jako coś, co jest nieco poniżej ich godności. Preferowali administrację, o wiele
bezpieczniejszą, a dającą niemal taką samą przyjemność, plus dodatkowo obfite kolacje.
I tak płynęło to senne popołudnie. Kapelusz leżał na swojej wyblakłej poduszce w komnatach Wayzygoose'a, zaś sam
mag siedział w balii przed kominkiem i mydlił brodę. Inni magowie drzemali w pracowniach albo spacerowali niespiesznie
po ogrodach, by wypracować sobie odpowiedni apetyt na wieczorny bankiet; mniej więcej dwanaście kroków uznawano
zwykle za wystarczający wysiłek.
W Głównym Holu, pod rzeźbionymi lub malowanymi spojrzeniami wcześniejszych nadrektorów, służba ustawiała
długie stoły i ławy. W wysoko sklepionym labiryncie kuchni... cóż, tu wyobraźnia nie potrzebuje chyba pomocy. Powinna
przedstawić mnóstwo tłuszczu, gorąca i krzyków, beczki kawioru, pieczone na rożnach woły, sznury kiełbas rozwieszone od
ściany do ściany jak papierowe łańcuchy, a także samego naczelnego kucharza, który w jednej z chłodni kończył model
Uniwersytetu, z jakiegoś tajemniczego powodu wyrzeźbiony w całości z masła. Robił to na każdy bankiet: maślane łabędzie,
maślane budynki, całą jełczejącą maślaną menażerię... Tak bardzo to lubił, że nikt nie miał serca, by kazać mu przestać.
W osobnym labiryncie piwnic podczaszy wędrował między beczkami, nalewał i kosztował.
* Szczególny rodzaj kryształów górskich, występujących w Ramtopach. Jeśli chodzi o błyszczące obiekty, magowie charakteryzują się
gustem i opanowaniem obłąkanej sroki.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin