Jan Żabiński
CZŁOWIEK JEST PLASTYCZNY
Autor gorąco prosi o przeczytanie tych kilku słów
Przed oddaniem w Twoje ręce, Czytelniku, niniejszej pracy muszę parę słów powiedzieć, co prawda nie w tym celu, aby dopowiedzieć to, czego nie udało mi się wyrazić w treści, lecz z tej racji, że książeczka ta nie jest podobna do przeciętnych lepszych lub gorszych dziel, które stoją na półkach księgarskich, ani też do większości książek, które sam dotąd pisałem. Przedmowa ta ma być właściwie tylko kluczem, powiedzmy — objaśnieniem sposobu, w jaki należy korzystać z tej książki. Będzie to po prostu coś w rodzaju „objaśnienia“, jakie dołącza się do przeróżnych nowoczesnych aparatów użytku domowego, aby wiadomo było, jak z danym przyrządem postępować.
Mając częste kontakty z Wami, Szanowni Czytelnicy, wiem, że przede wszystkim beletrystyka, a także olbrzymia większość dziełek popularnonaukowych przyzwyczaiły Was do tego, że cały sens, cały materiał, o którym autor chciał Was poinformować, zostaje zawarty w treści słownej. Ilustracja graficzna — to przede wszystkimi .ozdobą, a poza tym co najwyżej powtórzenie niektórych kwestii omówionych głowami, wyrażone tym razem nieco innymi środkami.
Otóż tutaj rzecz się ma zupełnie inaczej. Jeżeli można coś podobnego choć z grubsza określić w procentach, to w tym dziełku 75 procent informacji, którymi się chciałem z Wami podzielić, zawarte jest w rysunkach, a tylko 25 procent w treści słownej, przy czym jednak ta ostatnia gra rolę czegoś w rodzaju legendy, czyli rubryczek, jakie znajdują się na mapach atlasu geograficznego i które mają ułatwić właściwe odczytanie ich elementów graficznych.
Prosty stąd wniosek: nie możecie czytać tej książki tak, jak to jest u większości z Was w zwyczaju — „najpierw jednym tchem zapoznam się z treścią, a później, jeśli mnie zainteresuje, przerzucę sobie obrazki”. Tu ilustracje, które znajdziecie przy poszczególnych rozdziałach, są niezbędne do zrozumienia treści werbalnej, toteż proszę ich nie opuszczać w trakcie czytania. Co więcej, pragnę zwrócić uwagę, że treść tej książki została przedstawiona dwoma niezależnymi torami, które choć starałem się, aby się wzajem uzupełniały, są jednak zupełnie odrębne. Ponadto rozdziały środ
kowe mówiące o embriologii, czyli zarodkowym rozwoju człowieka, dotyczą zjawisk morfologiczno-wizualnych, które bardzo trudno wyjaśnić slowrfmi. A rozwój każdego organu, każdego elementu odbywa się swoim odrębnym torem, nie zawsze równolegle do rozwoju całości. Przy werbalnym opisie <nie tylko piszący natrafia na trudności, ale i Czytelnikowi, nawet choćby autor bardzo się wysilał, trudno się nieraz połapać. Doskonale dałoby się to przedstawić na filmie. Niestety, książka — to nie ekran i rysunki w niej są statyczne; nie mogą oddać ciągłości dynamicznych przekształceń i rozwoju. Chcąc jakoś zaradzić złu, pozwoliłem sobie na niestosowany dotąd trick, z którego bardzo proszę, aby ci, których jakiś szczegół zainteresuje, zechcieli skorzystać.
A mianowicie na końcu książki w formie skorowidza podaję alfabetyczny wykaz elementów budowy zarodka, o których w książce się mówi, przy nich zaś znajdziecie szereg liczb. Nie jest to jednak typowy skorowidz, wielokrotnie stosowany, a wskazujący, że o tym czy tamtym obiekcie mówi się na stronicy takiej czy innej. Poszczególne bowiem liczby odpowiadają numerom nie stronic, lecz rysunków, przy czym ustawione są one nie według kolejności w książce, lecz kolejności rozwojowej.
A więc jeśli na przykład będziecie chcieli prześledzić losy pęcherzyka żółtkowego albo struny grzbietowej, albo listka zarodkowego zwanego me- zodermą, czy jakiegoś innego elementu — to zechciejcie przejrzeć odnośne rysunki w tej kolejności, jaką Wam wskazują poszczególne liczby w skorowidzu. Mam nadzieję, że to ułatwi Czytelnikom zorientowanie się w istocie procesu rozwojowego danego organu czy elementu embriologicznego.
Rozumiem dobrze, że wymagać to będzie z Waszej strony dodatkowego wysiłku, ale proszę mi wierzyć, że zagadnienie jest rzeczywiście dosyć trudne i bez tego apelu do Czytelnika o dodatkowy wysiłek naprawdę trudno byłoby z niego wybrnąć.
ZMIENIAM SIĘ, WIĘC JESTEM
Przypuszczam, że nikomu nie będzie trzeba specjalnie tłumaczyć, że tytuł niniejszego rozdziału jest parafrazą słynnego powiedzenia Kartezjusza, które brzmiało: „Myślę, więc jestem”. Nie chcę się zresztą podszywać pod niczyje zasługi, nie ja bowiem wykazałem, iż podobne twierdzenie, poza niewątpliwą efektowno- ścią, nie ma właściwie wielkiego sensu. Może nie powinienem tej myśli formułować aż tak drastycznie, choćby z szacunku dla wielkiego francuskiego filozofa z XVII wieku. Nie o brak sensu jednak chodzi w danym przypadku, lecz o to, że wypowiadane przez niego zdanie — jeśli mu nie nadawać przenośnego znaczenia, a ujmować, jak to wszyscy robią, dosłownie — można z identycznym skutkiem zastosować do każdej fizjologicznej cechy człowieka, na przykład: oddycham, więc jestem; trawię, więc jestem; chodzę, więc jestem itd.
Jak więc widzicie, Drodzy Czytelnicy, są podstawy do wiązania istnienia człowieka z jego zmiennością, a właściwie zdolnością jego organizmu do dopasowywania się, gdyż taki jest sens tytułu niniejszej książki: „Człowiek jest plastyczny”.
Z tym ostatnim jednak twierdzeniem, obawiam się, że będzie nieco gorzej, gdyż ludzie samą myśl o ewolucji świata żywego przyjmowali w ogóle dość niechętnie i opornie, tak że ostateczne jej zwycięstwo nastąpiło dopiero niemal w sto lat od postawienia tego zagadnienia. Dziś wprawdzie już każdy, kto ma choć siakie takie pretensje do jakiegoś wykształcenia, pojmuje, że zwierzęta i rośliny z pokolenia na pokolenie, a czasem co kilka lub kilkadziesiąt pokoleń, ulegają zmianom, przekształcają się i coraz
ściślej dostosowują do warunków otoczenia. Ale to przekonanie zdołało się jakoś wpoić w umysł ludzki w stosunku do całości świata żywego, natomiast prawdziwe „okopy Świętej Trójcy”, nie dopuszczające świeższych idei — to wrodzona człowiekowi próżność, której dał dowód między innymi, z wyraźną satysfakcją kreując siebie na najdoskonalszą istotę świata.
Nie dałbym trzech groszy, czy akurat w tym samym stopniu nie szkodziło teorii ewolucji to, że w razie uznania jej założeń trzeba było się zgodzić na pochodzenie człowieka od małpy, jak na jej dobro znów działała możność wyciągnięcia z tej zmienności wniosku, iż jako istota wśród ssaków najpóźniej powstała człowiek może się tym samym uważać za rzeczywiście coś najlepiej przystosowanego. No, powiedzmy dla zrobienia mu przyjemności, bez specjalnego uściślania pojęcia — za coś najdoskonalszego. To było w każdym razie przyjemne i teorię, która podsuwała tak pochlebne wnioski, warto było uznać za słuszną.
Tylko że analizując rzecz krytycznie, podkreślić trzeba, iż z ową doskonałością to po prostu czyste nieporozumienie. Komplementując kogoś w potocznej rozmówce można rzec, iż jest doskonały... Przy ściślejszym jednak traktowaniu sprawy konieczne jest zawsze wyjaśnienie, na czym mianowicie owa doskonałość polega. Mogę powiedzieć, że Matejko jest doskonałym malarzem, a Paderewski doskonałym pianistą. Ale każdy zgodzi się chyba ze mną, że epitet „doskonałości” bez bliższego określenia trąci trochę kompromitującym wypowiadaniem poglądów bez pokrycia. To taki sobie uprzejmościowy zwrot, obliczony bardziej na emocjonalne pogłaskanie adresata niż na zdrowy sens.
Spróbujmy bowiem przeanalizować na tle konkretnych uzdolnień psychofizjologicznych człowieka, jak to jest z tą jego super - doskonałością.
Porusza się po ziemi — oczywiście bez nart, rowerów czy jeszcze bardziej frymuśnych wehikułów pomocniczych — dość słabiutko. Ani psa, ani kota, nie mówiąc już o antylopie czy gepardzie, na własnych nogach nie dogoni. Latać za pomocą własnych narządów ciała ani rusz nie potrafi. Pływać musi się uczyć z wielkim mozołem, podczas kiedy przeciętny ssak robi to instynktownie bez żadnych wstępnych ćwiczeń. W dziedzinie zmysłów odznacza się niewątpliwie dość dobrym wzrokiem i słuchem, w powonieniu jest jednak bardzo zacofany w porównaniu z większością ssaków. A i pod względem wzroku bije go sowa w dostrzeganiu przedmiotów przy skąpej ilości światła, zaś sokół widzi od niego zarówno dalej, jak i ostrzej. Co do słuchu ludzkiego, to żadnego porównania nie wytrzymuje on z talentami w tym względzie konia, a już tym bardziej nietoperza i delfina. Zdaje się nawet, iż jeśli chodzi o koncentrację uwagi podczas obserwacji, niejeden ssak też stoi od nas znacznie wyżej.
Na tyle więc przeróżnych zdolności i umiejętności, w których musi wielu ssakom i ptakom ustępować, człowiek ma jeden prawdziwy i wielki atut — umie myśleć i kombinować abstrakcyjnie, czego żadne zwierzę nie potrafi, a co jemu dało tak olbrzymią przewagę nad resztą świata żywego. Toteż nikt nie odmawia człowiekowi, iż jest w pewnym stopniu panem stworzenia i że w tej chwili, bodaj że nie ma istoty, która by zdecydowanie mogła zagrażać jego prymatowi na Ziemi, poza jakimiś nieznanymi jeszcze — że się
/
tak wyrażę — „zaczajonymi” bakteriami czy wirusami, z którymi — być może — nie umiałby sobie poradzić.
To niebezpieczeństwo zresztą nie jest wcale zbyt prawdopodobnej ale nie tyle dla wspaniałej techniki bakteriobójczej naszych mikrobiologów, co właśnie dla plastyczności organizmu ludzkiego, który posiada tę błogosławioną umiejętność, właściwą większości, jeśli nie wszystkim zwierzętom, wytwarzania odpowiednich ciał niszczących każdego intruza, który by zdołał wtargnąć do jego wnętrza«
Ot, choćby tutaj nasunął się nam przykład, w którym dodatnią okazała się przystosowawcza zmienność w przeciwieństwie do zapatrzonej w swą znakomitość i z tej racji ciągle dążącej do utrzy4| mania swego dawnego stanu domniemanej doskonałości.
A zatem jak wygląda problem?
Czy wszystkie zwierzęta podlegają ewolucji, czy we wszystkich zachodzą przemiany coraz lepiej dopasowujące je do otoczenia, a człowiek jeden jedyny stanowi pod tym względem wyjątek? Czy też i on jest podporządkowany owej powszechnej zasadzie zmienności?
Otóż celem tej książki będzie usiłowanie przekonania Czytelnika, iż organizm ludzki wcale nie zasiadł na osiągniętych laurach
i nie spoczywa na nich spokojnie, i że — zresztą na całe swoje szczęście — posiada on ewolucyjną prężność, wcale nie gorszą, a w każdym razie niewiele gorszą niż zwierzęta.
Podkreślić bowiem trzeba, że z ową prężnością ewolucyjną bywa bardzo rozmaicie. Czasem ni stąd, ni zowąd wybucha ona w obrę- I bie jakiejś rodziny czy rodzaju zwierzęcego lub roślinnego i wów- 9 czas wśród ich przedstawicieli zjawia się szereg zmian i odrębności*« oczywiście nie zawsze najlepszych. Mogą bowiem pojawiać się I
i właściwości zdecydowanie ujemne, tylko że wtedy działają prawa* walki o byt, czyli wszelkie trudności życiowe sprawiają, że wszysfrj kie egzemplarze zmienione w sposób niekorzystny dla istnienia ga-« tunku zostają jak najszybciej wyniszczone, a wszelkie szanse prze« trwać mają tylko te, którym te ich nowo nabyte cechy ulepszył^H dotychczasowe możliwości bytowania.
Jak więc widzimy, nie powinniśmy nawet w myślach bronić się* przed ewentualną zmiennością, oma bowiem jest czynnikiem twór« czym, który mówi o życiowych możliwościach danego gatunki*
i stanowi — jak to już powiedziałem przed chwilą — swego ro- jfl
dzaju zabezpieczenie na wypadek jakichś zaskakujących innowacji w otoczeniu, na przykład pojawienia się niespodziewanych, nieznanych do tej pory wrogów czy nie sprzyjających okoliczności.
W kolejnych rozdziałach starać się będę pokazać najpierw, jaki jest mechanizm dwóch przeciwstawnych własności każdego rodowego łańcucha organizmów, tj. utrzymywania status quo, czyli dziedziczenia — gdyż koniec końcem w ogólnych zarysach potomek bywa zawsze do swego rodzica podobny — a zarazem w ramach tej dziedziczności działającej zmienności.
Następnie starać się będziemy wykazać, gdzie i w jakich partiach oraz w jakiej mierze człowiek owej zmienności podlega.
MOŻLIWOŚCI SĄ RÓŻNE
Jak już z poprzedniego rozdziału wiadomo, tematem, który będzie zajmować nas w niniejszej książce, jest sprawa, czy człowiek, istota jakoby „najdoskonalsza”, ulega nadal ewolucji, czy też osiągnąwszy ów „najwyższy” poziom, już się dalej nie zmienia.
Właściwie już intuicja sceptycznie nastroić by winna każdego kulturalnego Czytelnika do takiego postawienia sprawy. Ponieważ jednak wszelkiego typu rozważania naukowe nie mogą się opierać wyłącznie na intuicji, a muszą liczyć się z faktami i ścisłą ich analizą rozumową, od razu na początku starałem się rozwiać mity
0 owej rzekomej doskonałości człowieka, a obecnie spróbujemy przedstawić zasadnicze zręby mechanizmu ewolucji, albowiem to nam pomoże przy prowadzeniu dalszych rozważań i ocenie poznawanych faktów.
Jak ustaliliśmy, zjawiska ewolucji są właściwie wypadkową dwóch przeciwstawnych w zasadzie procesów: dziedziczności
1 zmienności.
Pierwsza z nich nigdy przez nikogo nie była kwestionowana. Człowiek już w zaraniu swych dziejów, kiedy tylko zaczął zdawać sobie sprawę z dostrzeganych faktów, na każdym kroku widywał jej przejawy. Jego dzieci były zawsze i wyłącznie — ludźmi, potomstwo konia — to konie, z jaj żółwi czy bocianów wylęgały się tylko żółwie czy bociany, z żołędzia wyrastały dęby, a z pestki dyni — dynie. Rodzice więc przekazują na potomstwo swe cechy anatomiczne, w związku z tym i fizjologiczne oraz psychiczne,
i to właśnie nazywamy dziedzicznością.
Drugie jednak zjawisko, owa zmienność, nie występowało wyraźnie nigdzie i dostrzec go zmysłami na ogół się nie udaje, gdyż wchodzą tu w grę drobne odrębności indywidualne, nie przekraczające prawie różnic, jakie się pospolicie dostrzega wśród dzieci tych samych rodziców.
Bądźmy ściśli, zdarzało się tu i ówdzie urodzenie w danej rodzinie, czy to ludzkiej, zwierzęcej czy roślinnej, jakiegoś do niczego nie podobnego potwora, jednak były to przypadki wyjątkowe
i w dodatku potwór taki albo ginął bezpotomnie, albo jeśli nawet sam doczekał się potomstwa, to te jego dzieci przeważnie były znów podobne do zasadniczego schematu danego gatunku. O jakiejś więc stałej rodowej zmienności, która by konsekwentnie prowadziła do stworzenia innego, nowego gatunku, właściwie mowy nie było. Po prostu przez tysiące lat nie natrafiono na nic, co by mogło przemawiać za takim zjawiskiem.
Trzeba było dopiero genialnej intuicji uczonego francuskiego J. B. Lamarcka, a w pięćdziesiąt lat po nim — Anglika K. Darwina, który już obszernie i rzeczowo umotywował i uwypuklił oczom ludzkim ów umykający się bezpośredniej obserwacji proces biologiczny, aby postawić przyjętą dziś powszechnie tezę ewolucji, czyli zmienności rodowej w ciągu milionów lat istnienia wszystkich gatunków świata żywego. I wówczas stało się rzeczą pewną, iż współcześnie żyjące gatunki są spokrewnione między sobą, że takie na przykład zwierzęta, jak: konie, osły i zebry, albo psy, lisy, szakale i wilki — miały nawet niezbyt odległego, wspólnego przodka, którego dzieci w ciągu pokoleń pod wpływem takich czy innych zadziałań środowiska zewnętrznego stworzyły te dziś całkiem odrębne gatunki, a nawet rodzaje.
Co więcej, na początku bieżącego stulecia jednemu z wybitniejszych biologów holenderskich, Hugo de Vries’owi, udało się „na gorącym uczynku” przyłapać tego rodzaju zmienność, kiedy wysiawszy nasiona pewnej rośliny, zwanej wiesiołkiem Lamarcka, otrzymał w potomstwie od razu kilka zupełnie nowych gatunków. A więc zmienność mogła się dokonywać nie tylko — jak przypuszczali poprzednicy — bardzo powoli w ciągu setek czy tysięcy pokoleń, ale niekiedy wystąpić zgoła .nagle, tak jak to de Vries nazwał — skokowo. Choć cytowany tu przypadek długo dyskutowano i wielu oponentów przypuszczało, iż była to nie zmiana, a rozszczepienie cech dziedzicznych mieszańca, faktem jest, iż ewolucja może na pewno zachodzić i skokowo. Nie to jednak w tej chwili nas interesuje. O istnieniu zmienności dziś nikogo przekonywać nie potrzeba. Natomiast chodzi o to, aby zdać sobie sprawę, jaki jest mechanizm tego zjawiska? Co je może wywoływać?
Rys. 3. Nie potrzeba kończyć wydziału zoologicznego wyższej uczelni, aby od razu stwierdzić, że istoty przedstawione na tych rysunkach mają niemal identyczny zrąb struktury anatomicznej. Cechy różniące natomiast, jak tu i ówdzie dłuższy lub krótszy włos, mniejsze lub większe uszy, nieco inny typ ogona czy odmienny deseń skóry — to przecież cechy dużo bardziej błahe
I tu znów musimy powrócić, na chwilę zresztą, do sprawy dziedziczności.
Co wywołuje dziedziczność? Jaki jest jej mechanizm?
Prawie sto lat temu podwaliny pod zrozumienie tego zjawiska dał nie mniej genialny od wymienionych dotychczas biologów morawski opat, zakonny ojciec Grzegorz, nazwiskiem Jan Mendel. Po szeregu doświadczeń wysunął on tezę, że na każdą cechę swoistą dla danego gatunku musi istnieć jakiś drobniutki zawiązek* dziedziczny i że w komórkach rozrodczych, w plemniku czy jaju, lub w komórce pyłkowej i zalążku, znajduje się cały garnitur, czasem nawet wielotysięczny, owych zawiązków, które powodują zrealizowanie w potomku wszystkich tych cech, jakie mieli rodzice. Drobne różnice indywidualne zostają wywołane przez to, iż w ojcu i matce niektóre zawiązki, nazywane krótko genami,' mogły być nieco inne, gdyż wiemy przecież' z praktyki, iż w obrębie przedstawicieli tego samego gatunku mogą występować bądź odmienne barwy, bądź nieco inny wzrost i tym podobne drobne różnice.
Odkrycie Mendla początkowo bardzo szło na rękę przeciwnikom ewolucjonizmu, którzy twierdzili, że wobec tego nie ma żadnej istotnej zmienności, a pozory jej, jakie obserwujemy, zostają wywołane przez różne kombinacje, ale zawsze tych samych, niezmiennych, raz na zawsze niegdyś stworzonych genów, że jednym słowem są to jak gdyby obrazy mozaikowe, w coraz to nowy sposób układane, ale stale z tych samych kamyków.
Niedługo jednak trwała ich radość!
W drugim bowiem dziesiątku bieżącego stulecia amerykańską uczony T. H. Morgan wykazał jak najdokładniej, że wprawdziĘjjj owe geny są rzeczywiście dość odporne na wpływy warunków zewnętrznych i nie ulegają tak łatwo przekształceniu, niemniej jed-J nak za absolutnie niezmienne uznać ich nie można, albowieraJ z rzadka co prawda, ale niekiedy, jak każdy związek chemicznej ulegają zmianom. A rozumieją chyba, Szanowni Czytelnicy, że jeśli zmienił się gen, to zmienia się i cecha w osobniku, który go zawiera. Jeśli — dajmy na to — zmienił się gen powodujący wyrastanie u zarodka człowieka piątego palca u lewej ręki, to w zależności od tego, w jaki sposób się zmienił, człowiek ten albo nie
będzie miał owego palca, albo może w tym miejscu wyrosną mu dwa, czy też wystąpią inne odkształcenia.
— No dobrze — powiedzą mi co uważniejsi Czytelnicy, ale przecież ewolucja w myśl ogólnej tezy Darwina nie polega na takich potwornościowych jednostkowych zmianach jakiejś cechy, lecz na konsekwentnym doskonaleniu się i coraz lepszym przystosowaniu się do warunków otoczenia. Tymczasem tutaj opisywane zmiany wyglądają na całkiem przypadkowe.
Taka uwaga byłaby jak najbardziej na miejscu. Ta właśnie przypadkowość powodowała, iż niemal do połowy bieżącego wieku nie przypuszczano^ nawet, aby owe zmiany genów, nazwane mutacjami, można było ze względu na ich różnokierunkowość wiązać z ową pożyteczną, dopasowującą organizmy do świata zewnętrznego ewolucją. Dziś jednak wiemy, iż mutacje, i to różnokierunkowe, są podłożem ewolucji i że owa jednokierunkowość, owa pozorna celowość zmian zostaje im nadawana dopiero później, w dodatku w sposób ¡¡¡I jeżeli można tak powiedzieć — dość rozrzutny, a zarazem okrutny, i
Już Darwin bowiem zwrócił uwagę —j i to bodaj że jest jego największą zasługą — na selekcjonującą rolę walki o byt w przyrodzie, walki o byt w najszerszym tego zwrotu pojęciu, bez sugerowania się dosłownym znaczeniem wyrazu „walka”. Rzecz polega na tym, że wszystkie pożyteczne, wszystkie wartościowe, nowo pojawiające się w danym indywiduum cechy ułatwiają mu dłuższe przetrwanie, a wszystkie szkodliwe raczej prowadzą do wyginięcia obdarzonych jaimi osobników. Jest to zupełnie tak, jak gdybym na cokole pomnika Kopernika w Warszawie w styczniu 1963 roku ułożył trzysta jednakowej wielkości kuleczek: sto ziarnek grochu, sto mniej więcej tego samego rozmiaru kamyków i sto kulek lodowych.
Przypuszczam, iż każdy się zgodzi ze mną, że gdybyśmy przyszli obejrzeć moje kuleczki w lipcu tegoż roku, znaleźlibyśmy tam tylko kamyki, albowiem kulki gradowe dawno by się roztopiły i wyparowały, groch zaś wyjadłyby gołębie.
Oto macie przykład, dość prymitywny zresztą, przetrwania czegoś lepiej przystosowanego' do otaczających warunków, a ginięcia obiektów, które nie sprzyjającemu otoczeniu przeciwstawić się nie są w stanie.
POSAG BYWA ROZMAITY
Mam nadzieję, iż po przeczytaniu obu poprzednich rozdziałów Czytelnik zorientował się — gdyż było to powiedziane, zdaje się,, zupełnie niedwuznacznie — że zagadnienie ewolucji, która spowodowała istnienie na Ziemi tak olbrzymiej różnorodności istot żywych, sprowadza się do efektu z jednoczesnego działania dwóch przeciwstawnych zjawisk: dziedziczności i zmienności.
Jeżeli chodzi o pierwszą, to mechanizm jej z grubsza zaznaczyliśmy: w komórkach rozrodczych przekazywane są z rodziców na dzieci predyspozycje wszystkich ich cech.
Natomiast zmienność pochodzi stąd, że te zawiązki na cechy,, zwane genami, mimo że na ogół są odporne na wszelkiego rodzaju przekształcenia, jednak niekiedy nie mogą oprzeć się wpływowi środowiska i od czasu do czasu się zmieniają. A gdy zmieni się- gen, wówczas ginie oczywiście dawna cecha danej istoty żywej, a na jej miejsce pojawia się inna. Mamy więc wówczas do czy...
Klemens_Werner