Anatol Chari - Podczłowiek. Wspomnienia członka Sonderkommanda.pdf

(657 KB) Pobierz
Timothy Braatz
Anatol Chari
Podczłowiek. Wspomnienia
członka Sonderkommanda
Pamięci wszystkich, o których opowiada ta książka i którzy w jakimś momencie
ocalili mi życie, a w szczególności: Chaima Rumkowskiego; Dawida Gertlera; Heńka
Krakowskiego, mojego przyjaciela i towarzysza; Alfreda, francuskiego więźnia i sanitariusza
w Wustegiersdorf, oraz niemieckiego hauptscharfuhrera SS, który traktował więźniów jak
ludzi - był porządnym człowiekiem.
Przedmowa
Istnieje prawidłowy i nieprawidłowy sposób ciągnięcia zwłok. Nauczyłem się tego w
Bergen-Belsen. Niczego innego do roboty w Bergen-Belsen nie było - tylko ciągnięcie zwłok.
Nie dostawaliśmy do wykonania żadnych innych zadań. Każdym trupem zajmowało się
czterech więźniów. Chwytało się nieboszczyka za rękę lub nogę, zawiązywało mu się pasek
lub kawałek linki na nadgarstku bądź kostce, po czym ciągnęło się go po ziemi - zawsze
nogami do przodu. Jeśli bowiem wlokło się trupa głową naprzód, jego tułów wisiał w
powietrzu. Głowa zbyt mocno się wtedy chwiała, a wleczone po ziemi nogi rozsuwały się na
boki, co utrudniało transport. Natomiast gdy trup ciągnięty był za nogi, tułów sunął po ziemi
gładko. Osoby, które ciągnęły za ręce, szły o dwa kroki za kolegami idącymi z przodu. Na
końcu sunęła głowa. Należało zawlec trupa na odległość prawie kilometra, do rowu służącego
za masowy grób, i wrzucić go tam. Następnie wracało się do obozu po następnego
nieboszczyka. Trupy leżały wszędzie. Brało się obojętnie którego. Wszystkie zwłoki były
wychudzone i ważyły tyle co nic. Zabieraliśmy każdego człowieka z miejsca, gdzie padł
martwy. Pewnego razu podczas ciągnięcia któryś z nas powiedział, że jest wycieńczony i
potrzebuje kilku minut odpoczynku. Krótko potem jego samego trzeba było odtransportować.
Panowało tam wśród więźniów krańcowe wyczerpanie. Nie zostało z nas już prawie nic -
prócz ducha, skóry i kości. Mięśni już nie było. Dopóki duch trzymał się dzielnie, wszystko
było w porządku. Gdy duch się poddał, następował koniec.
Byłem w Auschwitz. Dobry obóz, w porównaniu z innymi. Można tam było pracować
- kopać rowy, rozładowywać wagony. Człowiek mógł sobie wmawiać, że robi coś
pożytecznego, więc może zostawią go przy życiu. A jeśli nie zostawią, to przynajmniej miało
się w perspektywie czystą śmierć: komora gazowa, krematorium, wylot przez komin, i po
krzyku. Bergen-Belsen natomiast był to obóz zły. Brak jedzenia i brudna odzież z wszami
przenoszącymi tyfus. Tutaj człowiek czuł się bezużyteczny. Pierwszą rzeczą jaką traciło się w
Bergen-Belsen, była nadzieja. Śmierć zaś nadchodziła powolnymi krokami, na raty. Trzeba
było najpierw swoje odcierpieć. Każdego dnia kolejna porcja cierpienia. Po prostu czekało się
na zdechnięcie. Którejś nocy za podgłówek służyły mi czyjeś zwłoki. Co za różnica dla
umarłego? Takie było Bergen-Belsen: nic, tylko brud, cierpienie i trupy. Tysiące trupów
wleczonych przez tysiące innych trupów, jeszcze chodzących. Przez cały czas, jaki tam
spędziłem - dziesięć lub czternaście dni, nie pamiętam dokładnie - zajmowaliśmy się
transportowaniem zwłok. Dużo dłużej bym nie wytrzymał. Brakowało nadziei. Wyzwolili nas
Brytyjczycy. Piętnastego kwietnia 1945. Był to dla mnie koniec wojny, która zaczęła się
ponad pięć i pół roku wcześniej. Stracone pięć i pół roku. A oto dzieje mojego ocalenia.
Poty ojcowskiego płaszcza
Armia niemiecka wkroczyła do Polski pierwszego września 1939 roku i po kilku
dniach dotarła do Łodzi - dużego, brudnego miasta przemysłowego, drugiego co do wielkości
w Polscel. Miałem wtedy szesnaście lat i mieszkałem w Łodzi z ojcem i macochą. Od
samego początku zdawaliśmy sobie sprawę, że wkroczenie Niemców nie wróży nam nic
dobrego. W Zbąszyniu, blisko granicy niemieckiej, istniał już bowiem obóz dla uciekinierów:
Żydów wschodnioeuropejskich, których wygnano z Niemiec rok wcześniej. Nastawienie
rządu niemieckiego do Żydów nie było więc dla nas żadną tajemnicą. Tymczasem Polska
miała swoje własne praktyki antysemickie. Żydowskie dzieci niechętnie przyjmowano do
państwowych gimnazjów2, zaś na uniwersytetach obowiązywała dla studentów żydowskich
zasada numerus clausus. Nikt się jednak nie spodziewał, że będzie naprawdę gorzej.
W dniu wejścia Niemców panował na ulicach niepokój. Spowodowały go
prawdopodobnie pojazdy wojskowe zmierzające w kierunku centrum miasta. Lecz baliśmy
się wyjść i sprawdzić to osobiście. Tego samego wieczoru miejscowi Niemcy - zwani
folksdoj czarni - przemaszerowali ulicami, unosząc na cześć swego Fiihrera ręce w
hitlerowskim pozdrowieniu. W ciągu kilku dni rozeszły się pogłoski, że Niemcy na ulicy
napadają Żydów i upokarzają ich. Niektórych bito, innych zmuszano do czyszczenia
koszarowych schodów szczoteczką do zębów. Widywaliśmy też ortodoksyjnych Żydów,
którym pościnano pejsy i brody.
Mój ojciec Piotr Chari rozważał, czy nie powinniśmy uciec na Wschód - na Białoruś,
skąd sam pochodził. Tereny te znajdowały się już wszakże pod okupacją rosyjską zaś w Łodzi
mieliśmy przynajmniej łóżka do spania. Uciekać czy zostać? Ani jedna, ani druga możliwość
nie brzmiała zachęcająco. Lecz Niemcy nie zostawili ojcu czasu na podjęcie decyzji. Zaczęli
aresztować prezesów firm, profesorów uniwersyteckich - wszystkich wpływowych ludzi,
którzy mogliby organizować jakąś formę oporu - a mój ojciec należał do znanych osobistości
w naszym mieście. Posiadał dwie kamienice i sklep tekstylny. Zasiadał w prezydium łódzkiej
izby handlowo-przemysłowej, był też członkiem rady gminy żydowskiej, zajmującej się
sprawami łódzkich Żydów3.
Dziesiątego listopada - data zapadła mi w pamięć - zjawiło się u nas w domu dwóch
funkcjonariuszy Gestapo. Jeden z nich, płynnie mówiący po polsku, zapytał o radcę Chariego.
Nie padło przy tym żadne obcesowe „Czy jest tu Żyd Chari?”. Panowie zachowywali się
bardzo uprzejmie.
- Nie ma go w domu - odpowiedziała na ich pytania moja macocha.
- O której godzinie możemy go zastać?
- Tego nie wiem.
Otrzymawszy taką odpowiedź, zamiast ojca wzięli mnie. Powiedzieli, że zatrzymają
mnie do czasu, aż ojciec pojawi się w biurze żydowskiego stowarzyszenia drobnych kupców,
w którym pełnił funkcję prezesa.
Tymczasem ojciec znajdował się gdzieś w naszym budynku i przez okno klatki
schodowej widział, jak mnie odprowadzają. Upłynęła jednak dobra godzina, zanim w końcu
przyszedł. Sądzę, że zdążył się przebrać. Pamiętam, że miał na sobie swój ciepły płaszcz. Nie
mógł przecież wiedzieć, na jak długo wychodzi. Ja zaś siedziałem spokojnie i czekałem.
„Gdzież on się podziewa?”, zapytał mnie gestapowiec. Odpowiedziałem, że nie wiem.
Przyszedłszy, ojciec pozostał na zewnątrz, w korytarzu. Chciałem do niego podejść, ucałować
go i pożegnać się z nim. Ale rzekł tylko: „Zmykaj do domu. Niedługo wracam”. Może
faktycznie sądził, że chcą jedynie zadać mu kilka pytań. Oczami wyobraźni widzę go nadal,
jak stoi tam w korytarzu i odsyła mnie do domu. Nigdy go już nie zobaczyłem.
Dzień wcześniej na Radogoszczu, poza obrębem Łodzi, otwarto więzienie dla
więźniów politycznych, do którego zawieziono mojego ojca4. Przez dwa tygodnie ciotka Sara
dzień w dzień jeździła tam tramwajem, wożąc mu jedzenie. Aż któregoś dnia powiedziano jej:
„Już go tutaj nie ma”. To była ostatnia wiadomość o nim. Wierzyłem jednak, że ojciec wróci -
miałem nadzieję, że wróci. Musiałem jakoś dalej żyć, budzić się każdego ranka bez niego, a
nadzieja mi w tym pomagała. Nikt mi nie powiedział, że gdy Sara widziała się z moim ojcem
po raz ostatni, wyglądał raczej kiepsko. Dowiedziałem się tego dopiero od swojego kuzyna
Chaima.
Niemcy nie pozostawili żadnej wątpliwości co do tego, że życie nie potoczy się dalej
dotychczasowym torem. Mieszkanie nasze znajdowało się na Piotrkowskiej, głównej ulicy
Łodzi. Niemcy przemianowali ją na Adolf-Hitler-Stral3e i zakazali Żydom wstępu na nią5.
Uczęszczałem nadal do gimnazjum imienia Schweitzera, prywatnej żydowskiej szkoły
średniej. Musiałem przebiec przez ulicę, dojść do dużego budynku mieszkalnego z
wewnętrznym podwórzem, gdzie czasami grywaliśmy w piłkę nożną, przez podwórze dotrzeć
do innej ulicy i tak dochodziłem w końcu do swojej szkoły. Niemcy zarządzili w całym
mieście godzinę policyjną. Po siedemnastej nie wolno było przebywać na dworze.
Kto posiadał radioodbiornik, miał obowiązek go zdać. Odtąd całe wieczory spędzałem
na grze w karty u sąsiadów. Trudno było zajmować się czymś innym. Niemcy wydali też
zarządzenie, aby wszyscy Żydzi nosili na ramieniu żółtą opaskę. Do przepisu tego trzeba się
było stosować bezwzględnie. Łamiąc go, ryzykowało się życie, można było zostać na miejscu
rozstrzelanym. Żydzi nie podlegali żadnej ochronie, byliśmy niczym łowna zwierzyna. Jednak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin