Dean Koontz - Odd Thomas (tom 4) - Kilka godzin przed świtem.pdf

(891 KB) Pobierz
Dean Koontz
Kilka godzin przed świtem
Tytuł oryginału:
Odd Hours
Z ang. przełożył
Jan Kabat
Pierwsze wydanie oryginału:
2008
Pierwsze wydanie polskie:
2010
ROZDZIAŁ 1
To tylko życie. Wszyscy musimy przez nie przejść. Nie wszyscy jednak docieramy do kresu podróży
w identycznym stanie. Niektórzy tracą w wypadkach czy podczas gwałtownej wymiany zdań nogi albo
oczy, natomiast inni prześlizgują się przez lata bez szwanku, a ich jedynym zmartwieniem jest od czasu do
czasu gorszy dzień.
Wciąż miałem obie nogi i oczy, nawet moje włosy wyglądały normalnie, gdy wstałem w tamten
środowy poranek pod koniec stycznia. Gdybym wrócił do łóżka szesnaście godzin później, utraciwszy
wszystkie włosy, ale nic poza tym, uznałbym dzień za wyjątkowo szczęśliwy. Nawet gdyby pozbawiono
mnie kilku zębów, nazwałbym go udanym.
Podniosłem rolety w sypialni i zobaczyłem, że niebo jest szare i nabrzmiałe, bezwietrzne i nieruchome,
lecz jednocześnie brzemienne obietnicą jakiejś zmiany.
W nocy jak podano w radiu, nad Ohio rozbił się samolot pasażerski. Zginęły setki ludzi.
Ocalało tylko dziesięciomiesięczne dziecko, które znaleziono w pozycji wyprostowanej, całe
i zdrowe, w pogiętym fotelu, na polu zasłanym zwęglonymi i zniekształconymi szczątkami maszyny.
Przez cały ranek, pod pełnym oczekiwania niebem, wybrzeże zalewały niskie, ospałe fale.
Pacyfik był szary i spowity atramentowymi cieniami, jakby tuż pod jego powierzchnią pływały
wężowate stwory o fantastycznych kształtach.
W ciągu nocy dwa razy budziłem się z koszmaru sennego, w którym przypływ miał barwę czerwoną,
a morze pulsowało strasznym światłem.
Jeśli chodzi o koszmary senne, jestem pewien, że miewacie gorsze. Problem polega na tym, że w kilku
przypadkach te moje się sprawdziły i umarli ludzie.
Kiedy szykowałem śniadanie dla swojego pracodawcy, w radiu podali wiadomość, że bojownicy
dżihadu, którzy poprzedniego dnia opanowali liniowiec na Morzu Śródziemnym, zaczęli ścinać
pasażerom głowy.
Już od wielu lat nie oglądam wiadomości telewizyjnych.
Potrafię znieść słowa i wiedzę, jaka się za nimi kryje, ale obrazy działają na mnie przygnębiająco.
Hutch cierpiał na bezsenność i kładł się spać nad ranem, więc śniadanie jadał w południe.
Płacił mi dobrze i był miły, więc gotowałem według jego harmonogramu i nie narzekałem.
Hutch spożywał posiłki w jadalni, gdzie zasłony zawsze były zaciągnięte. Nie pozostawała nawet
szparka między kotarami.
Jedząc, często oglądał film i zwlekał przy kawie, aż pojawią się napisy końcowe. Tego dnia, zamiast
wiadomości w kablówce, obejrzał sobie Carole Lombard i Johna Barrymore’a w „Napoleonie na
Broadwayu”.
Jako człowiek osiemdziesięcioośmioletni, urodzony jeszcze w epoce kina niemego, kiedy to Lillian
Gish i Rudolf Valentino cieszyli się statusem gwiazd, Hutch – który sam został później aktorem – myślał
nie tyle słowami, ile obrazami, i żył w fantastycznym świecie.
Obok jego talerza stała butelka z żelem odkażającym. Smarował nim obficie dłonie nie tylko przed
posiłkiem i po nim, ale także dwa razy w jego trakcie.
Jak większość Amerykanów w pierwszej dekadzie nowego wieku, Hutch bał się wszystkiego, tylko nie
tego czego się powinien bać.
Kiedy w telewizyjnych programach brakowało już historii o pijanych, zaćpanych, przejawiających
mordercze skłonności czy szalonych pod innym względem znanych ludziach – zdarzało się to być może
dwa razy w roku wypełniano krótką przerwę jakimś sensacyjnym kawałkiem o rzadkiej, pożerającej
ludzkie ciało bakterii.
W rezultacie Hutch zaczął żywić obawę, że zarazi się tym żarłocznym mikrobem. Od czasu do czasu
niczym posępny bohater Poe’go, zaszywał się w gabinecie i w świetle lampki rozmyślał o swoim losie,
kruchości ciała, a także o nienasyconym apetycie tego mikroskopijnego wroga.
Bał się zwłaszcza tego, że bakteria pożre mu nos.
Dawno temu jego twarz była sławna. Choć czas okazał się niezbyt łaskawy, Hutch wciąż czerpał dumę
ze swego wyglądu.
Widziałem kilka filmów, w których występował Lawrance Hutchison, pochodziły z lat czterdziestych
i pięćdziesiątych. Podobały mi się. Kiedy pojawiał się na ekranie, robił na mnie duże wrażenie.
Ponieważ Hutch nie stawał przed kamerą od pięćdziesięciu lat bardziej niż z aktorstwa znano go z jego
książek dla dzieci o zuchwałym króliku imieniem Nibbles. W przeciwieństwie do swego twórcy Nibbles
był nieustraszony.
Pieniądze zarobione w filmie, honoraria za książki i zwyczaj analizowania okazji inwestycyjnych
z paranoiczną wręcz podejrzliwością zapewniły Hutchowi w jesieni życia bezpieczeństwo finansowe,
niemniej jednak martwił się, że gwałtowny wzrost cen ropy naftowej czy też gwałtowny spadek cen ropy
naftowej doprowadzi do ogólnoświatowego kryzysu, który z kolei pozbawi go ostatniego grosza.
Okna jego domu wychodziły na promenadę nadmorską, plażę i ocean. Fale rozbijały się o brzeg
w odległości dziesięciu minut spacerkiem od jego drzwi wejściowych.
W ciągu minionych lat zaczął bać się oceanu. Nie potrafił spać w zachodniej części domu, gdzie mógł
słyszeć fale pełznące po plaży.
Dlatego też zostałem zakwaterowany w głównej sypialni od frontu, on natomiast sypiał w pokoju
gościnnym na tyłach.
Tego samego dnia, gdy przyjechałem do Magic Beach, ponad miesiąc przed koszmarnym snem
o czerwonym przypływie, zatrudniłem się jako kucharz w domu Hutcha, pełniący także funkcję jego
kierowcy w tych rzadkich okazjach, kiedy chciał się ruszyć z domu.
Pomogło mi doświadczenie zdobyte w Pico Mundo Grill.
Jeśli potraficie przyrządzić smażone ziemniaki w plasterkach, które doprowadzają do powodzi
gruczoły ślinowe, przypiekać bekon do kruchości krakersa, nie przypalając go jednocześnie i robić
naleśniki tak treściwe jak pudding, a mimo to tak puszyste że mogłyby sfrunąć z talerza, zawsze
znajdziecie pracę. O czwartej trzydzieści po południu tego samego dnia, pod koniec stycznia, kiedy
wszedłem do salonu z Boo, czyli swoim psem, Hutch siedział w ulubionym fotelu i z nachmurzoną miną
oglądał telewizję. Bez głosu.
– Złe wiadomości, proszę pana?
Jego głęboki i łagodny głos nadawał każdej sylabie złowieszcze brzmienie:
– Mars się ociepla.
– Nie żyjemy na Marsie.
– Ociepla się w takim samym tempie co Ziemia.
– Planował pan przenieść się na Marsa, by uciec przed globalnym ociepleniem?
Wskazał wyciszonego spikera w telewizorze.
– Oznacza to, że w obu przypadkach przyczyną jest Słońce, i nic się z tym nie da zrobić. Nic.
– No cóż pozostaje zawsze Jowisz czy jakakolwiek planeta poza Marsem.
Przykuł mnie tym swoim jasnym spojrzeniem szarych oczu, spojrzeniem które świadczyło o niezłomnej
determinacji, kiedy grał zwalczających zło prokuratorów okręgowych albo dzielnych oficerów armii.
– Czasami myślę sobie, młody człowieku, że sam przybyłeś gdzieś z poza Marsa.
– Z Pico Mundo w Kalifornii. Nic egzotycznego. Jeśli nie będzie mnie pan potrzebował przez jakiś
czas, to chyba wybiorę się na spacer.
Hutch podniósł się z fotela. Był wysoki i szczupły. Brodę trzymał wysoko, ale wysuwał głowę do
przodu jak człowiek, który próbuje coś lepiej widzieć; być może były to nawyki z czasów, zanim usunięto
mu kataraktę.
– Wychodzisz? – Zbliżył się do mnie ze zmarszczonym czołem. – W takim stroju?
Miałem na sobie tenisówki, dżinsy i bluzę od dresu.
Nie cierpiał na artretyzm i zachował nietypową dla swego wieku sprawność. Mimo to poruszał się
z precyzją i rozwagą jakby się bał, że coś sobie złamie.
Nie po raz pierwszy przypominał mi wielką czaplę brodzącą po rozlewiskach przypływu.
– Powinieneś włożyć kurtkę. Dostaniesz zapalenia płuc.
– Nie jest dziś aż tak zimno – zapewniłem go.
– Wy, młodzi ludzie, uważacie, że jesteście odporni na wszystko.
– Nie jestem znów taki młody, proszę pana. Mam wszelkie powody się dziwić, że nie spoczywam
jeszcze w pozycji permanentnie horyzontalnej.
Wskazując słowa, które widniały na mojej bluzie, „Mystery Train”, spytał:
– Co to właściwie znaczy?
– Nie wiem. Znalazłem to w sklepie z rzeczami używanymi.
– Nigdy nie byłem w sklepie z rzeczami używanymi.
– Niewiele pan stracił.
– Czy zaopatrują się tam tylko ludzie biedni, czy też głównym kryterium jest oszczędność?
– Przychodzą tam ludzie o różnym statusie ekonomicznym, proszę pana.
– W takim razie muszę się tam wybrać któregoś dnia. Potraktuję to jak przygodę.
– Nie znajdzie pan tam dżina w butelce – uprzedziłem, robiąc aluzję do filmu „Sklep z antykami.”
– Bez zwątpienia jesteś zbyt nowoczesny, by wierzyć w dżiny i temu podobne rzeczy. Jak możesz żyć,
skoro w nic nie wierzysz?
– Och, pewne wierzenia nie są mi obce.
Lawrence Hutchinson był zainteresowany nie tyle moimi wierzeniami, ile brzmieniem swego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin