Miłoszewski Zygmunt - Bezcenny.pdf

(1213 KB) Pobierz
Zygmunt Miłoszewski
BEZCENNY
Copyright © by Zygmunt Miloszewski, MMXIII
Od autora
Dla Marty
Nie widziałeś jeszcze Europy, a już ci ją obrzydziłem. A może obrzydziłem ci również sztukę, choć mam
nadzieję, że nie. Trudno winić artystów, że ich piękne, zwykle niewinne dzieła z niewiadomego powodu
tylko unieszczęśliwiają Europejczyków i wzmagają ich krwiożerczość.
Kurt Vonnegut,
Sinobrody
(przełożył Andrzej Grabowski)
CZĘŚĆ I
ZAMIEĆ
Drugi dzień Bożego Narodzenia, 1944
Śnieg. Śnieg i nic więcej. Żadne urocze śnieżynki, wirujące miękko. Żadne wiosenne płatki, opadające
ciężko i mokro, topiące się na ciepłych trawnikach. Najgorszy tatrzański śnieg, mikroskopijne
kryształki lodu niesione porywistym wiatrem, uderzające zewsząd, wciskające się pod ubranie,
siekące każdy nieosłonięty kawałek skóry jak żyletki, wdzierające się w nozdrza i usta,
niepozwalające zaczerpnąć oddechu. Ten śnieg nie padał, po prostu był wszędzie, zajmował każdy
skrawek przestrzeni, odbierał poczucie rzeczywistości, nie pozwalał rozpoznać kierunków. Zamieniał
nocny marsz w nieprzyjemne uczucie tonięcia w lodowatej, obdarzonej świadomością wściekłej
materii, która chce za wszelką cenę zamordować intruza dla samej radości zadawania cierpienia.
Uwięzionemu przez zamieć człowiekowi wydawało się, że konsekwentnie wspina się pod górę, że
z każdym krokiem jest bliżej grani Tatr Zachodnich. Powtarzał sobie, że pogoda jest jego
sprzymierzeńcem, że pozwoli mu niezauważenie ominąć niemieckie patrole i przedostać się na
słowacką stronę. Planował zjechać na tyłku do doliny, zostawić za sobą zamieć, schronić się między
świerkami i odpocząć chwilę, tak żeby przed świtem dotrzeć do ludzkich siedzib. Liczył na łut
szczęścia, że trafi na porządnego słowackiego górala, a nie zdrajcę kolaboranta, o jakich łatwo było po
obu stronach Tatr.
Czuł, że słabnie, ale obowiązek pchał go pod górę. Obowiązek, ale też zwierzęcy strach. Najpóźniej
o świcie wszyscy dowiedzą się, że jeden chłopak z hotelowej obsługi zniknął, połączą to z nocnymi
wydarzeniami i roześlą pogoń na wszystkie strony świata. Przedarcie się na słowacką stronę
i zgubienie tropów to jego jedyna szansa, aby ocalić skórę i wypełnić zadanie.
„Jesteś naszą jedyną nadzieją” – usłyszał tuż przed wyruszeniem w drogę. Myślał o tym i zalewała go
fala patriotycznego uniesienia tak mocna, że na krótką chwilę wyganiała z kości uczucie
przejmującego zimna. Widział te wszystkie obrazy. Churchill oglądający z troską kikut po amputacji
odmrożonego palca (na takie poświęcenie był gotowy), pytający drżącym głosem, czy to stało się
właśnie wtedy. Generał Komorowski przypinający mu do piersi Virtuti Militari, poważny i uroczysty,
ale uśmiech błądzi mu pod wąsem, mruga do niego, dając do zrozumienia, że żaden order nie wyrazi
tego, co zrobił dla ojczyzny. Jeśli jakikolwiek bóg istnieje, to musi pozwolić mu dostać się do
słowackiego lasu. Jest w tej chwili zbyt ważną osobą dla losów świata, aby mu się nie udało.
Wędrowiec, któremu wydawało się, że cały czas się wspina, miał raptem dwadzieścia jeden lat, i tym
można by wytłumaczyć patriotyczne uniesienia. Nazywał się Roman Kłosowicz, pochodził
z Poznania, a wiadomość o wybuchu wojny dotarła do niego w czasie szkolenia taternickiego na
wschodniej ścianie Kościelca, wykrzyczana przez turystów ze szlaku. Powinien był wrócić do
Poznania, ale wychowujący go stryjostwo stanowczym telegramem kazali mu zostać, wierząc, że
górski kurort będzie bezpieczniejszym miejscem niż Wielkopolska, przez którą musiał
przemaszerować każdy jeden zmierzający dalej niemiecki żołnierz.
Trochę stryjostwo mieli racji, a trochę nie mieli. Niemcy błyskawicznie zajęli Zakopane, obsadzili
górskie schroniska strażą graniczną, na ścianie Mnicha powiesili swastykę, a ludność trzymali żelazną
ręką, żeby nikomu głupie pomysły nie przychodziły do głowy. Niektórym góralom nowa władza
podobała się mniej, niektórym bardziej, a sam Roman trochę dorabiał kelnerowaniem, a trochę
konspirował, próbując przysłużyć się Polsce.
Polsce, która zgodnie ze swoim zwyczajem przestała istnieć po raz kolejny. Ziemie na zachodzie
z rodzinnym Poznaniem Romana włącznie zostały anektowane przez Rzeszę, Kresy zajęli Sowieci,
reszta okupowanej Polski z Warszawą i Krakowem została zamieniona w dziwny twór zwany
Generalnym Gubernatorstwem. Gubernatorem został Hans Frank, doktor prawa i pupilek Hitlera,
który lubił nazywać się królem Polski i który sprawnie wywiązywał się ze swojej misji rozwiązywania
kwestii żydowskiej w sposób ostateczny, a kwestii polskiej w sposób skuteczny, tak żeby z narodu
została zbiorowość tępych niewolników.
Frank, jak na króla Polski przystało, na co dzień urzędował na Wawelu, ale gdy tylko odkrył położone
u stóp gór Zakopane, przypominające mu jego bawarskie Schliersee, od razu poczuł się tam jak
w domu. Szybko kazał przemianować najokazalszy tatrzański hotel na Kalatówkach – wyjątkowy, bo
położony na polanie, w sercu gór, z dala od kurortowej cywilizacji – na Berghaus Krakau, obsadził go
esesmanami i urządził w nim luksusową rezydencję, w której spędzał prawie każdy weekend. Siedział
na tarasie, gapił się na Kasprowy i popijał swoją ulubioną mocną jak szatan herbatę z kroplą mleka,
serwowaną mu przez Romana Kłosowicza.
W drugi dzień Bożego Narodzenia 1944 roku Roman do późnej nocy kursował między kuchnią
a apartamentem numer siedemnaście na pierwszym piętrze. Nikt się tutaj nie bawił, nikt nie
świętował, wyjątkowo nie było nawet żadnych dziwek. Roman widział i słyszał rzeczy, których
widzieć i słyszeć nie powinien, ale lokatorzy apartamentu czuli na karku oddech czerwonoarmistów,
stacjonujących już nie setki, ale dziesiątki kilometrów od Krakowa i szykujących się do dalszej
ofensywy. To oni byli problemem, a nie kelner z długimi uszami.
O drugiej kręcił się nerwowo po swoim pokoiku na poddaszu i nie mógł zdecydować, czy pójść do
Anieli, czy może jednak byłby to ruch przedwczesny.
O drugiej piętnaście podjął decyzję. Jest okupacja, nikt nie zna dnia ani godziny, więc jednak pójdzie
i tak się właśnie będzie tłumaczył, że jest okupacja i tak dalej. Wtedy drzwi się otworzyły i zobaczył
w nich nie Anielę, tylko znanego mu z widzenia przystojnego esesmana, jednego z głównych pretorian
Franka.
Pomyślał, że gdyby poszedł do Anieli wcześniej, to pewnie i tak by go znaleźli, ale przynajmniej nie
musiałby umierać jako prawiczek.
– Słuchaj uważnie, bo nie będę dwa razy powtarzał – odezwał się esesman płynną polszczyzną,
wręczając mu metalowy przedmiot. – Musisz wyjść natychmiast i uciec z tym na Słowację,
w Zakopanem zbyt wielu górali działa na dwie strony. Ukryj się, wojna za kilka miesięcy się skończy.
Nie mam pojęcia, co się wtedy stanie, ale jak już będzie koniec, musisz to przekazać Karolowi
Estreicherowi z rządu w Londynie. Powtórz.
– Karolowi Esterhazemu.
– Estreicherowi. Powtórz.
– Estreicherowi.
– Dobrze. A teraz wynocha. Ubierz się ciepło, pogoda się psuje.
– Ale...
– Wynocha.
Roman oglądał przedmiot, który wyglądał jak zwyczajny metalowy termos, kiedy esesman jeszcze raz
wstawił głowę przez drzwi.
– Nie powinienem ci tego mówić, ale masz w ręku największą tajemnicę tej wojny. Więc nie zawiedź
mnie, chłopcze. Jesteś naszą jedyną nadzieją. A teraz wynocha.
Ubrał się i wyszedł w noc, czując się jak bohater.
O trzeciej nad ranem wiało już potwornie, ale dopiero zaczynało padać, widział nawet przez chwilę
światełko pośredniej stacji kolejki linowej na Myślenickich Turniach. Szczyt Kasprowego był już
wtedy we władaniu spadającej w doliny z siłą lawiny zamieci.
O czwartej zamieć dotarła w doliny. Pierwsze uderzenie ściany śniegu zwaliło go z nóg, od tamtej
pory czuł się już bez przerwy jak wrzucony z garścią śniegu i paroma kostkami lodu do miksera
kawałek mięsa. Ludzki koktajl lodowy, oczywiście, Mein Herr, już przygotowuję.
O piątej po raz pierwszy pomyślał o śmierci. Nie jak o pewnym końcu, ale jak o okrutnej ironii losu,
to by dopiero było śmieszne, gdyby w takiej chwili właśnie jego załatwiła tatrzańska pogoda. Zaczął
wyobrażać sobie Anielę, żeby przestać wyobrażać sobie, ile palców będą mu musieli amputować po
tej przygodzie. I żal mu się zrobiło, że jest takim cholernym miastowym chłopcem z dobrego domu,
który nie potrafi załatwić z dziewuchą jak trzeba. Pierwszy lepszy góral by ją dawno wyobracał, a on
od roku się przymilał, rozmawiał, prawił komplementy, po warkoczu głaskał. I teraz jeszcze się okaże,
że umrze jako prawiczek. Doskonale.
O piątej trzydzieści postanowił określić swoje położenie za pomocą prostej matematyki. W lecie
przejście z Kalatówek na grań zajmuje jakieś dwie godziny, jak się dobrze idzie. W zimie zależy od
śniegu, ale bez fok nawet przy dobrej pogodzie trzeba liczyć trzy, cztery. A on? Nie ma nawet pojęcia,
czy idzie w dobrą stronę, tyle tylko, że raczej pod górę. Czyli marsz musi mu zająć sześć godzin,
może nawet siedem. Czyli nie jest nawet w połowie drogi. Więc może sobie pozwolić na kilka minut
odpoczynku, spróbować trochę zregenerować siły.
Dawno żadna konstatacja nie przyniosła Romanowi takiej ulgi. Zrobił jeszcze trzy ciężkie kroki
w sięgającym mu do kolan sypkim śniegu i zatrzymał się, ciężko dysząc. Zgiął się, opierając ręce
o kolana, odsunął szalik z twarzy, żeby splunąć i zaczerpnąć trochę powietrza. To był błąd. Zamieć
uderzyła go w twarz, wypełniła usta kryształkami lodu, zamiast odetchnąć, zaczął się krztusić jak
tonący. Uczucie było tak surrealistyczne, że kiedy minął atak, zaśmiał się histerycznie. Utonąć
w śnieżycy, co za bzdura. Zakrył na powrót twarz, spróbował uspokoić oddech i tętno.
I przestraszył się na dobre.
Kiedy szedł, dyszał i męczył się potwornie, trząsł się z zimna i wyczerpania, ale wysiłek rozgrzewał
organizm. Kiedy stanął, nie minęła minuta, jak poczuł się nagi. Jeden podmuch wiatru wywiał całe
ciepło spod futrzanej kurtki i flanelowej koszuli, drugi zamienił warstwę potu w lodowaty, bolesny
kompres. Roman zaczął się trząść jak w ataku epilepsji, trochę z zimna, trochę ze strachu. Nie
wiedział, gdzie jest, nie wiedział na dobrą sprawę, dokąd idzie. Wiedział, że nie ma siły, żeby iść, i że
postój oznacza pewną śmierć.
Ruszył w dalszą drogę.
O szóstej przestało mu zależeć na tym, czy idzie pod górę. Szedł, żeby nie umrzeć z zimna, reszta go
nie obchodziła. Wola przetrwania przytłumiła inne emocje, przede wszystkim patriotyczne uniesienia.
Jak to w ogóle zostało urządzone, myślał. Jakie to ma znaczenie, jakim narodem jesteśmy i jakim
językiem mówimy. Albo żyję, tulę żonę, dzieci bujam na huśtawce przywiązanej do drzewa
w ogrodzie – albo nie. Rozpłakał się, bo wtedy stracił nadzieję na żonę, dzieci i huśtawkę w ogrodzie.
Pochylony do przodu, przestawiał z trudem nogi, brodząc w śniegu jak łódka w połamanej krze. Cały
czas odtwarzał w myślach scenę sprzed dwóch dni, kiedy siedział z Anielą nad ranem w pustej, cichej
kawiarni. Przegadali całą noc, nie było już sensu iść spać, za godzinę musieli pojawić się w kuchni,
zacząć przygotowania do śniadania. Piękna noc, wcześniej zdmuchnął świeczkę, żeby dobrze widzieli,
jak pejzaż wyraźnie dzieli się na gęsto obsypane gwiazdami niebo i czarny zarys gór. W końcu niebo
lekko się rozjaśniło, a potem granica między nim a górami stała się cieniutką, świecącą na czerwono
kreską. Gdy w milczeniu obserwowali ten spektakl światła, dotknęła jego dłoni, wystarczyło ją złapać,
zaprowadzić cicho na górę i kochać się, pozwolić, żeby świt wydobył ich ciała z mroku. Zamiast tego
zabrał rękę, bo wstydził się, że z nerwów ta ręka trzęsie się jak ręka starego alkoholika i że za nic nie
może tego opanować. Jego ciało drżało, jakby każdy mięsień chciał wykrzyczeć, jak bardzo Roman
bał się zbliżenia.
I teraz zdechnie w jakiejś zaspie jako prawiczek. Doskonale.
Roman Kłosowicz był przekonany, że błąka się w zamieci gdzieś wysoko w górach, tymczasem
w rzeczywistości kręcił się w kółko niedaleko hotelu na Kalatówkach, w prostej linii nie więcej niż
kilkaset metrów dzieliło go od miejsca, gdzie stawiał przed doktorem Frankiem mocną jak szatan
herbatę z odrobiną mleka i gdzie mu powierzono klucz do największej tajemnicy drugiej wojny
światowej. Wydawało mu się, że idzie pod górę, ponieważ torowanie sobie drogi w kopnym śniegu
podczas zamieci było tak trudne i wyczerpujące jak wspinaczka po pionowej ścianie. Tak naprawdę
szedł po płaskim, czasami w dół, i jego osobista tragedia umierającego z wyczerpania bojownika
o wolność ojczyzny rozgrywała się na małej przestrzeni kawałka lasu i kawałka polany między
Kalatówkami i Halą Kondratową, w miejscu gdzie latem i zimą bawią się rodziny z małymi dziećmi,
nie traktując tego jako wysokogórskich zmagań.
O siódmej gdzieś ponad czarnoszarymi chmurami pełnymi śniegu i lodu zaczynało świtać, choć do
wschodu słońca pozostało jeszcze pół godziny. Dwa dni temu o tej porze Romana dzieliło tyleż od
miłości, ile teraz dzieliło go od śmierci.
Krzyknął cicho, kiedy przy kolejnym kroku prawa noga przebiła śnieżny nawis, wpadła w pustkę
i pociągnęła za sobą całe ciało. Roman przeturlał się po krótkim, stromym zboczu i zatrzymał
w zaspie na dole, ciężko dysząc. Upadek, uderzenie strachu i związany z tym zastrzyk adrenaliny
sprawiły, że na chwilę opadło zmęczenie i mógł myśleć trzeźwo. Na tyle żeby wiedzieć, że za żadną
cenę nie może zostać w zaspie. Wstał, otrzepał się, oparł o drzewo, żeby opanować mdłości, i czekał,
aż serce choć trochę się uspokoi i aż przestanie słyszeć szum w uszach. Wiedział, że jeśli straci
Zgłoś jeśli naruszono regulamin