Sekuła Helena - Major Korosz 04 - Orchidee z ulicy Szkarłatnej.pdf

(1587 KB) Pobierz
Helena Sekuła
ORCHIDEE Z ULICY SZKARŁATNEJ
Czytelnik, „Seria z jamnikiem”, Warszawa 1971
1. Debiut orangutana
Wczesny jesienny zmierzch zapadł nad Warszawą. Przed chwi-
lą przeszedł gwałtowny, zimny deszcz. Chodniki i jezdnie lśniły wil-
gocią, w perspektywie Alej Jerozolimskich odbijały się na mokrym
asfalcie kolorowe neony reklam i czerwone światła samochodów.
W sznurze pojazdów sunął coraz wolniej beżowy Volvo. Arvid
Van der Meneer znowu spojrzał na plan Warszawy. Zorientował się,
że zmylił drogę. Na widok umundurowanego funkcjonariusza milicji
zatrzymał wóz przy krawężniku. Używając słów francuskich, nie-
mieckich, holenderskich i niemiłosiernie przekręconych polskich
usiłował dowiedzieć się, gdzie jest ulica Szkarłatna.
Ponieważ dość znośnie wymawiał trudną dla cudzoziemca na-
zwę, podsuwając przy tym milicjantowi pod oczy wymięty plan
Warszawy, tamten zrozumiał i czerwonym długopisem zaznaczył na
mapie trasę, którą można dojechać do poszukiwanego miejsca.
1
Beżowy Volvo pomknął teraz szybciej ku Ślimakowi prowa-
dzącemu na Solec. Gdy wjechał w Czerniakowską, zaczął znów pa-
dać rzęsisty deszcz. Samochód skręcił w Szkarłatną – ulewa bębniła
po masce i zalewała szyby. Nieliczne gazowe latarnie za ruchomą
ścianą wody nie rozświetlały mroku. Van der Meneer włączył długie
światła. Jechał dość szybko, rozpryskując kałuże.
Mijając ogródki działkowe, ujrzał nagle – zaledwie o kilka me-
trów od zderzaka wozu – rozciągniętą na bruku jezdni nieruchomą
sylwetkę.
Człowiek! – przemknęło mu przez myśl.
Z całej siły nacisnął na pedał hamulca. Samochód zarzucił na
śliskim błocie, szarpnięty w bok, wpadł w poślizg i zaczął toczyć się
wbrew woli kierowcy. Van der Meneer błyskawicznie zwolnił hamu-
lec, dodał gazu i stopując szybkość sprzęgłem wyprowadził wóz z
groźnej sytuacji. Musiał tylko jeszcze wykonać ostry skręt kierowni-
cą, bo odległość od leżącej postaci była już niebezpiecznie bliska, i
znów posłuszny jego dłoniom Volvo zatrzymał się o centymetry od
ludzkiej sylwetki.
Cudzoziemiec wyskoczył z wozu i pochylił się nad leżącym
człowiekiem. Była to młoda dziewczyna. Zastygła w poprzek ulicy
na kształt kamiennej postaci, jakie można jeszcze zobaczyć na sta-
rych grobowcach. Tylko jej ręce leżały rozrzucone szeroko, jakby
chciały objąć strugi płynące z czarnego nieba. Przemoczona spód-
niczka oblepiała szczupłe uda. Jeden znoszony pantofel spadł z nogi i
2
leżał opodal. Złote, zmierzwione włosy przykrywały blady policzek;
reszta tego bogactwa nurzała się w kałuży. Dziewczyna wyglądała
jak wyrzucona na brzeg topielica.
Van der Meneer przyklęknął i chwycił jej dłoń; palce były
chłodne, ale wyraźnie wyczuł bijące tętno. Żyje – ucieszył się.
W tym momencie poczuł na karku lodowaty ucisk i usłyszał
schrypnięty męski głos. Nie zrozumiał wypowiedzianych słów, lecz
brzmiały one rozkazująco i nieprzyjaźnie.
Dwie pary rąk chwyciły go za ramiona i odsunęły od leżącej.
Dwie sylwetki, które wyłoniły się z mroku i deszczu, przywarły do
jego boków.
– O co chodzi? – zapytał odruchowo, kalecząc język, mimo że
sytuacja była zupełnie jednoznaczna.
W odpowiedzi został gwałtownie szarpnięty, a milcząca eskor-
ta pociągnęła go bliżej parkanu ogródków działkowych. Oplatana
pnączami siatka sprawiała, że w tym miejscu ciemność była już zu-
pełna.
– Ruszajcie się! – rozkazał nagle miły w brzmieniu, kobiecy
głos i... topielica ożyła. Energicznie podniosła się z kałuży. Sięgnęła
po pantofel, przezornie wytrząsnęła z niego wodę i wsunęła stopę.
Zebrała w dłonie splątaną gęstwę włosów i dokładnie je wyżęła.
Van der Meneer widział ją dość dobrze, poruszała się bowiem
w smudze reflektorów samochodu; wpatrywał się w dziewczynę z
gorzkim osłupieniem. Nawet w fatalnej sytuacji, w jakiej się znalazł,
3
wprawiał go w mimowolny podziw jej spokój i zachowanie, nie
zdradzające cienia zdenerwowania czy napięcia.
– Dostanę kataru – oznajmiła tłumiąc kichnięcie. – No, co wy
tam robicie? – podniosła nieco głos. – Przynajmniej zgaście tę ilumi-
nację! Za widno jest.
Van der Meneera dobiegło z ciemności krótkie zdanie. To trze-
ci, niewidoczny dla niego towarzysz dziewczyny coś jej odpowie-
dział.
– Dawaj – zażądała topielica – i chłodny ucisk stali na jego
karku zelżał na moment. Zaraz ten sam chłód uczuł na swej krtani.
– Bądź grzeczny, króliczku – rzekła łagodnie – a włos ci z
głowy nie spadnie. Jeżeli nie będziesz mnie słuchał, to... – nacisnęła
mu szyję owym przedmiotem i roześmiała się cicho.
Van der Meneer nie był tchórzem, uchodził nawet za odważne-
go człowieka, ale teraz wstrząsnął nim dreszcz, i to nie tylko w wy-
niku doszczętnego przemoczenia.
– Trzęsiesz się? – zaszczebiotała. – Rzeczywiście, trochę mo-
kro, dostaniesz kataru, podobnie jak ja – znowu stłumiła kichnięcie.
– A jeżeli te matoły! – podniosła głos – będą dalej tak się ślimaczyć,
to może nawet i zapalenia płuc... Prędzej – rzuciła niecierpliwie do
swych niewidocznych towarzyszy – bo jak nadciągną gliny...
– Eee, za mokro... – odpowiedział z ciemności flegmatyczny,
lekko sepleniący głos.
Dopiero w tym momencie Van der Meneer zdał sobie sprawę,
4
że otacza go zupełna ciemność. Zgasili reflektory samochodu – po-
myślał.
Dwóch opryszków plądrowało teraz wnętrze jego wozu. Trzeci
podszedł do cudzoziemca i Van der Meneer poczuł ruchliwe dłonie,
które opróżniały zawartość jego kieszeni.
– Wypatroszony – mruknął po chwili niewidoczny bandyta.
Cudzoziemiec zrozumiał i zapamiętał to szeleszczące słowo,
ponieważ w tym momencie nabrał przekonania, że poza oblepiają-
cym jego ciało mokrym odzieniem już nic przy sobie nie posiada. To
słowo zresztą oddało mu później nieocenioną przysługę.
Od strony samochodu rozległ się przeraźliwy gwizd, zachlupo-
tała woda pod ciężkimi krokami, towarzyszył temu stłumiony brzęk
blachy. Następnie zachybotała siatka ogrodzenia, coś runęło na drugą
stronę parkanu, plasnęło o rozmiękłą ziemię, znowu powtórzył się
ten odgłos i znowu. Wkrótce ucichł szelest oddalających się nierów-
nych kroków, człapiących po błocie.
Z szyi Van der Meneera ustąpił chłodny ucisk metalu. Niespo-
dziewane, brutalne pchnięcie pozbawiło go równowagi; potoczył się
z niewielkiej, śliskiej pochyłości, która oddzielała parkan od drogi, i
uderzył twarzą o kamienie ulicy. Poczuł piekący ból nad brwią. Po-
derwał się wreszcie na nogi, coś ciepłego, lepkiego ściekało mu na
oko.
Jak długo to trwało? – Van der Meneer stracił poczucie czasu.
Było mu podle, roznosiła go złość, poza tym był bardzo zmęczony.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin