Wampir z przypadku.rtf

(644 KB) Pobierz

Ksenia Basztowa

WAMPIR

Z PRZYPADKU

przełożyła

Izabela Wiśniewska-Repeczko

 

 

Lublin 2009


Prolog

 

O północy nabrzeże było opustoszałe. Jedynie w oddali, skąd dochodziły melodyjne dźwięki koncertu, w oknach czynnych do późna knajpek paliło się jeszcze światło. Słaby wiatr poruszał liśćmi drzew.

Samochód koloru pustynnej nocy powoli zahamował. Rozległ się szmer opon na rozgrzanym asfalcie, a po chwili ktoś bezszelestnie otworzył przednie drzwi. Niedopalony papieros niczym dogasający meteor rozbłysnął w powietrzu, przeleciał ponad żelazną balustradą i wpadł do wody.

- Nooo? - ze zniecierpliwieniem odezwał się siedzący z przodu mężczyzna. - I gdzie on jest?

- Na pewno zaraz się zjawi... - Kierowca leniwie zakaszlał.

Zaraz potem usłyszał za plecami głosy towarzyszy:

- Zamknij się! Nikt cię o zdanie nie pytał!

- Wybacz, szefie. - Szofer spuścił oczy.

Niebawem rozległ się odgłos kroków, a następnie słabe, stłumione pochrząkiwanie. Uwagę tego, którego nazywali szefem, przykuł nowo przybyły.

- Nooo?

- Wszystko gotowe, szefie - wydusił usłużnie mężczyzna. - Dom jest urządzony według pana gustu. Zastosowaliśmy się do wszystkich zaleceń.

Szef powoli wysiadł z samochodu. Spod marynarki na chwilę wysunęła się koszula barwy krwi.

- Ilu jest ich w mieście?

- Dwóch lub trzech. Wszyscy mieszkają tu od ponad dziesięciu lat.

- Jacyś uczniowie? Kontakty z władzami?

- Miejscowi gliniarze nic o nich nie wiedzą. Jeśli chodzi o uczniów, każdy ma nie więcej niż pięciu, góra sześciu. Ogółem około dwudziestu.

Szef w zamyśleniu oparł się o samochód.

- A co wiadomo na temat tych... kundli? - zapytał po chwili.

- Słyszałem, że zawarli coś w rodzaju rozejmu - odparł z wahaniem rozmówca.

- Możesz odejść.

Nowy skinął głową. Zrobił kilka kroków w tył i wyszedł z kręgu rzucanego przez latarnię światła, po czym rozpłynął się w ciemnościach letniej nocy.

Szef dłuższą chwilę stał nieruchomo, oparty plecami o samochód.

Szczęknął zamek w drzwiach. Zanim zdążyły się otworzyć, mężczyzna błyskawicznie pochwycił klamkę, pomagając młodej kobiecie wydostać się z tylnego siedzenia.

Dziewczyna leniwym krokiem przemierzyła pas zieleni oddzielający jezdnię od chodnika, zatrzymała się nad brzegiem rzeki i chwyciła za poręcze. Mężczyzna podążył za nią bez pośpiechu.

Od wody powiało chłodem.

- Ależ mi to wszystko obrzydło - cicho, z namysłem rzekła kobieta.

- Lidio, ja...

- Obrzydło! - powtórzyła stanowczym tonem z nutą nostalgii w głosie. - Co kilka lat rzucać wszystko i wyjeżdżać, wciąż się spieszyć... Mam tego dość. Mam dość życia w wiecznym strachu, obawie, że gdy tylko skręcę za róg, ktoś może mnie napaść. Mam dość tej całej Europy i tych podróży.

- Nie lubisz Europy? Pojedziemy do Ameryki, do Australii, dokądkolwiek zechcesz!

- Nie chcę nigdzie jechać! - niemal krzyknęła. - Czy ty niczego nie rozumiesz? Nie chodzi o miejsca, chodzi o to życie! Naprawdę tego nie widzisz?

Mężczyzna nie odpowiedział. Narzucił na ramiona dziewczyny marynarkę. Ten gest nie był niczym więcej, jak tylko przejawem kurtuazji - dziewczyna już od dawna nie była zdolna do odczuwania zimna. Mimo to przyjęła podarunek.

Przyjęła, chlipnęła cicho i położyła głowę na ramieniu kochanka, a on objął ją w talii.

Piękna mogłaby być z nich para. Mogłaby, gdyby nie dziwna bladość kobiety i cienka, biaława szrama szpecąca twarz mężczyzny.


Cześć pierwisza

Żywa legenda! Ilość się nie liczy!


O szóstej rano telewizor włączony przez jakiegoś idiotę na cały regulator uroczyście odegrał hymn. Grobowy harmider trąb, bębnów i tym podobnych instrumentów do wtóru z hukiem młota pneumatycznego w mojej głowie sprawił, że się obudziłem.

Złorzecząc cicho przez zaciśnięte zęby (głośno nie mogłem z powodu wspomnianej dolegliwości), bez otwierania oczu spełznąłem z wersalki i namacawszy przycisk na pilocie, wyłączyłem szklane pudło. Biorąc pod uwagę fakt, że zdołałem to zrobić, musiałem znajdować się w domu. A skoro tak, to żeby dotrzeć do kuchni i dorwać się do cudownego eliksiru z ogórków, wystarczyło wyjść z pokoju i skręcić... w lewo!

Kiedy z niewielką pomocą palców uniosłem powieki, poczułem, jak razi mnie niesamowicie jasne światło poranka (kto powiedział, że promienie słońca są przyjemne?!).

Doszedłem do wniosku, że najwyższy czas wstać. Po pięciu nieudanych próbach pokonałem wreszcie syndrom agresywnego chodnika - gdyby ktoś nie wiedział, mam na myśli sytuację, kiedy chodnik, a w tym przypadku podłoga, oddala się coraz bardziej i bardziej... aż w końcu znienacka obija człowiekowi gębę. Doczłapałem do lodówki i wyciągnąłem trzylitrowy słój z błogosławioną wodą po ogórkach.

Kilka łyków i od razu jakby lepiej. Oto co kac robi z człowiekiem.

No tak, ale w jaki sposób doprowadziłem swój biedny organizm do takiego stanu? Zmusiłem szare komórki do pracy na wysokich obrotach i walcząc z bólem głowy przy pomocy wspomnianego już napoju, zacząłem sobie co nieco przypominać.

Wczoraj... a może wcale nie wczoraj? W każdym razie na pewno w piątek. W piątek o trzeciej po południu rodzice zabrali młodszego brata i wyjechali do domku letniskowego. Wcześniej doszli do wniosku, że będzie dla mnie lepiej, jeśli zostanę w mieście i spróbuję pobyć trochę bez ich nadzoru.

Nawiasem mówiąc, lepiej, żeby była sobota. Jak mnie mamuśka zobaczy w takim stanie, porządnie oberwę po uszach.

Powróćmy jednak do tematu. Co się działo później? Najpierw skakałem po kanałach telewizora, usiłując znaleźć coś lepszego od tych nadawanych bez końca talkshow, a gdy się poddałem i zamierzałem wyłączyć szklane pudło, ktoś zadzwonił do drzwi. Przyszedł „lekko” wcięty Wowka z kilkoma butelkami piwa.

- Słuchaj, brachu, skoro twoich starych nie ma w domu, może byśmy łyknęli? - zaproponował.

Chyba się opierałem, ale w końcu wytoczył argument koronny:

- Stary, Irka mnie rzuciła.

Wowka bez przerwy to się kłócił, to znów godził z Ireną, po pięćdziesiąt razy na dzień, bo przecież najważniejsze to znaleźć jakiś powód, zgadza się?

Ale do rzeczy. Kiedy osuszyliśmy wszystkie butelki piwa, kochany Wowka wyciągnął skądś pół litra samogonu, potem wódkę, potem koniak, potem znów piwo, potem ja znalazłem sake (zawsze myślałem, że to jakieś paskudztwo, a tu proszę - całkiem, całkiem), potem jeszcze jedną butelkę wódki, potem... potem Wowka rzygał. Kiedy doszedł do siebie, oznajmił, że zatruł się ciastem owsianym, które służyło nam za zakąskę. Na szczęście mój żołądek nie jest aż tak wrażliwy.

Ponieważ uznaliśmy, że mamy już dość w czubie, wyszliśmy na miasto. Co się działo później, pamiętam jakby przez mgłę... Zresztą, może później sobie przypomnę.

Odstawiłem kubek z niedopitą wodą po ogórkach i zrobiłem obchód po wszystkich pokojach, trzymując się ścian. Najwyraźniej niczego nie spaliliśmy, nie rozbiliśmy, ani nie przepiliśmy, a to już połowa sukcesu.

Posiedziałem chwilę na kanapie, a potem poszedłem się umyć. Gdy wlazłem do łazienki, przypadkiem spojrzałem w górę - na świeżo wybielonym suficie widniały ślady butów. Przeniosłem wzrok na swoje nogi - no tak, byłem w butach. Rzuciłem okiem na podeszwę - wszystko się zgadza, cała w kredzie. Tylko jak ja to zrobiłem?

Pomyślałem, że kiedy już dojdę do siebie, zamażę ślady, bo inaczej rodzice mnie ukatrupią. Opłukałem twarz i zacząłem myć zęby, nie potrafiąc się wyzbyć wrażenia, że coś jest nie tak. Zerknąłem w wiszące nad zlewem lustro, szeroko rozdziawiając usta, by słodko ziewnąć. Ujrzałem własną nietrzeźwą fizjonomię: rozczochrane kasztanowe włosy, smutne brązowe oczy (nic dziwnego, przy takim głowy bólu... tfu, bólu głowy), dwudniowy zarost... A figa z makiem, nie będę się dzisiaj golić! Sprawy i tak przybrały dość nieoczekiwany obrót, tylko tego brakowało, żebym się jeszcze pozacinał na kacu. Tak sobie właśnie myślałem, gdy wtem, mniej więcej w połowie wydobywającego się z mojego gardła przeciągłego „aaaaa”, wybałuszyłem oczy.

Górne kły były zdecydowanie dłuższe od pozostałych zębów, a na dodatek chyba zaostrzone. Jasne, nigdy nie miałem idealnego zgryzu, ale żeby do tego stopnia?! Ostrożnie przeciągnąłem kciukiem po jednym z kłów: na palcu pojawiła się krew. Jezu Chryste, w co ja się wpakowałem?!

Przed oczami przeleciały mi sceny ze wszystkich horrorów klasy „D” o wilkołakach i wampirach, jakie kiedykolwiek oglądałem.

Wyszedłem z łazienki i opadłem na fotel w pokoju gościnnym. Na stole leżała popielniczka i kilka paczek papierosów, jedna ledwie napoczęta, pozostałe puste. Wowka pali raz na sto lat, od wielkiego dzwonu. Ja, jeśli mam być szczery, nigdy jeszcze nie próbowałem, ale teraz naszła mnie nieodparta ochota.

Włożyłem jednego w usta, zaciągnąłem się niezbyt wprawnie, przestawiłem bliżej popielniczkę i... od razu odeszła mi ochota na wyroby tytoniowe. Obok papierosów leżał ołówek. Dopalony do połowy.

Cóż, to najwyraźniej nie był mój dzień.

 

* * *

 

Omiotłem pokój tępym wzrokiem, wyłapując kolejne dowody wczorajszej libacji - nasadzone na końce żyrandola puste butelki, Kiciusia i Mruczusia pochrapujących cicho w dwóch różnych kątach pokoju, jakby urwał im się film. (Nie ma się z czego śmiać, nie moja wina, że tatko dostał w prezencie dwa szczeniaki ciao-ciao z zapewnieniem, że to niesamowicie puszyste kocięta. I co z tego, że miały czarne języki? Może od jagód!). Od obydwu dziwnie zalatywało walerianą czy czymś podobnym.

W końcu znudziło mi się lustrowanie pobojowiska po tej „uczcie w czasie dżumy”, więc wziąłem się w garść i zacząłem sprzątać. Później będę myśleć, w jaki sposób dorobiłem się tych zębów, o ile oczywiście zdołam sobie coś przypomnieć.

Do czwartej po południu uporałem się z bałaganem i dom lśnił aż miło, po czym znów zacząłem zachodzić w głowę, co się wczoraj wydarzyło.

Wczoraj...

Wczoraj, gdy już mieliśmy nieźle w czubie, poszliśmy na spacer. Po około półgodzinie bezsensownego wałęsania się po mieście dotarliśmy do... no jasne, do ogrodu botanicznego!

A dalej...

W ogrodzie spotkaliśmy jakichś tolkienistów, żwawo wymachujących mieczami. Chyba się nawet zdziwiłem, że przyleźli akurat tam, zamiast pod Żmijówkę (mamy jedno takie miejsce, gdzie spotykają się elfy, hobbici, orkowie i inni popaprańcy).

Przez jakiś czas ich obserwowaliśmy, aż w pewnym momencie wydało nam się oburzające, że dwóch napadło na jednego. Wowa delikatnie poklepał po ramieniu stojącego bliżej napastnika, a kiedy tamten się odwrócił, walnął go w szczękę tak mocno, że biedaczek nakrył się kopytami. (Rzecz jasna w przenośni! Tak naprawdę żadnych kopyt nie miał. Tak sądzę).

Potem ten napadnięty nakładł po gębie parzystokopytnemu, który, tak na marginesie, został sam na polu bitwy. Już po wszystkim przedstawił się nam i zaproponował swoje towarzystwo.

Włóczyliśmy się po mieście i zaczynał mnie morzyć sen, kiedy ten typek (w dodatku okryty klawym czarnym płaszczykiem) zapytał:

- Chłopaki, chcecie być nieśmiertelni?

Z tego co pamiętam, pomyślałem wtedy, że zamierza nas wciągnąć do tej tolkienowskiej paczki (mają tam taką grupkę nieśmiertelnych oraz taką, którą nazywają kopytnymi), więc się zgodziłem, mimo że nigdy specjalnie mnie nie interesowało żadne koło teatralne. Wowa postanowił pójść za moim przykładem.

Zdaje się, że właśnie wtedy w rękach tego Duncana McClauda ni stąd, ni zowąd pojawił się kindżał oraz bogato zdobiony złotem i drogimi kamieniami puchar.

Czarny Płaszcz przejechał nożem po nadgarstku, utoczył trochę krwi i podał nam kielich.

- Pijcie!

Aha, lepiej spadajmy, zanim uraczy nas jakimś spidem.

Zanim jednak zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Wowka radośnie pochwycił „kieliszek”, upił nieco jego zawartości, po czym z rozmysłem zamlaskał.

- Mmm, pychotka...

Wtedy i ja postanowiłem skosztować tego specyfiku. Pamiętam, że smakował trochę jak szampan, a trochę jak likier czekoladowy (gul, gul, gul...). Prawdopodobnie wypiłbym więcej, ale Czarny Płaszcz nagle wyrwał mi puchar z rąk i ryknął:

- Wystarczy!

Następnie postawił kołnierz i tyleśmy go widzieli.

Dziwna sprawa...

Gdybym więc miał wyciągnąć wnioski z wyglądu moich zębów - wampir ze mnie bez dwóch zdań. Ostrożnie zlizałem z palca plamkę zaschniętej już krwi. Tfu, ohyda!

No tak. Ludzka krew nie robi na mnie wrażenia. Może by tak zwierzęcej?

Złapałem Kiciusia za ogon i przyciągnąłem do wersalki. Pies leniwie powarkiwał. Podniosłem go za przednie łapy, próbując namierzyć w tej kupie sierści szyję. Jeżeli prawdą jest to, co pokazują w filmach grozy i jeżeli ofiara wampira faktycznie nie reaguje na czynniki drażniące, to znaczy, że na moim ciao-ciao żeruje całe stado wampirów, (rzecz jasna, po wypiciu litra waleriany na ryj) - pies flegmatycznie zmierzył mnie wzrokiem, liznął w nos i głośno zachrapał. To, że wciąż go oglądałem, nie robiło na nim najmniejszego wrażenia.

No dobra, nie będę go kąsał, zwłaszcza że raczej nie miałem na to ochoty.

Problem wciąż jednak pozostawał nierozwiązany, a ja nie bardzo wiedziałem, co robić... O, to jest myśl! Zadzwonię do Wowki i wspólnie udamy się na poszukiwania Czarnego Płaszcza, o ile rzecz jasna Wowka będzie w stanie. Poczłapałem do telefonu.

Najpierw usłyszałem sygnał, a po chwili jęczący głos „lekko” wciętego kumpla:

- Taaa?

Ciekawe, jak zareagowała jego matka na widok napranego synalka.

- Siemasz, Wowa, musimy pogadać. Wpadnij do mnie.

- Jaja sobie robisz, co? - zapytał udręczonym głosem. Kiedy jednak wypowiedziałem pewne znane zaklęcie, natychmiast się ożywił.

- Może browarek?

- Już lecę, pędzę!

To gadzina, nawet słuchawki nie odłożył!

A ja, no cóż... Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko skoczyć po piwo. Bezalkoholowe. Wystarczy mu tego, co wlał w siebie wczoraj. W pobliżu normalnego nie mieli, a nasz kochany Wowka to przecież światowiec, „Karmi” nie wypije, musiałem więc pójść aż na rynek.

Po jakichś dwóch kwadransach błądzenia między straganami w końcu znalazłem mniej więcej to, czego szukałem i zakupiwszy kilka butelek, wróciłem do domu. Wowa już tam czekał. Ubrany w eleganckie jasnoszare spodnie i kolorową koszulę w palmy i papugi, przestępował z nogi na nogę pod drzwiami mieszkania. Nie próbował nawet zadzwonić czy zapukać, tylko powtarzał monotonnie:

- Andriej, otwieraj.

Po pięciu minutach znudziła mnie ta szopka i postanowiłem się ujawnić.

Wowka obrzucił mętnym wzrokiem graffiti nabazgrane na klatce przez miejscowych psycholi, po czym zapytał:

- To myśmy wczoraj wszystko wypili?

 

* * *

 

Władimir Dan lubi dowcipkować, więc wprowadziłem go czym prędzej do domu, poczęstowałem piwem i poszedłem przejrzeć zawartość apteczki. Dokopałem się do alka-seltzera, 2KC oraz aktywnego węgla. Zmieszałem to wszystko i tak przygotowaną wybuchową miksturą napoiłem Wowę, a sam uzbroiłem się w cierpliwość i czekałem na efekty.

Po dwóch godzinach, upewniwszy się, że Wowka nie zaproponuje odbiciu w lustrze bruderszaftu, zaprowadziłem go do łazienki i kazałem mu obejrzeć zęby, a potem pokazałem swoje.

Reakcja przyjaciela była, delikatnie mówiąc, niezbyt normalna:

- Klawo! Teraz będę mógł otwierać wino bez użycia korkociągu!

Podczas gdy ja, skołowany, próbowałem nadążyć za jego tokiem rozumowania, on zaczął ostukiwać ząbki, trochę nimi potarmosił, by sprawdzić, czy mocno siedzą, a potem dosłownie wyparował z łazienki.

Kiedy wreszcie po kilku minutach doszedłem do siebie i wróciłem do pokoju, moim oczom ukazał się kuriozalny widok: Wowka siedział na wersalce i wyciągał spomiędzy zębów spore kępki rudej sierści, a pod jego nogami leżał Mruczuś i co dziwne, lizał mu rękę.

Do reszty zgłupiałem.

- Chciałeś wyssać krew z mojego psa?!

Wowka, któremu nie udało się jeszcze wypluć wszystkich kłaków, z oburzeniem zmierzył mnie wzrokiem.

- No co ty, Andriej, z byka spadłeś? Ja tylko wziąłem go na ręce i pokazałem mu zęby. Przecież wiesz, że w horrorach zwierzęta boją się wampirów. A ten twój... - dłuższą chwilę próbował znaleźć właściwe określenie ale, nie mogąc wymyślić niczego odpowiedniego, wyraził się całkiem kulturalnie - stuknięty Mruczuś zaczął się do nich łasić... Czego rechoczesz? Moja wina, że linieje?

Na szczęście na tym zakończyły się wszelkie próby pożarcia moich zwierząt i w końcu zdołałem namówić Wowkę, byśmy poszukali tego barana z kindżałem i czarą - z góry proszę wszystkie barany o wybaczenie.

Wowka nie miał nic przeciwko temu, żeby się przewietrzyć, ale przekonać go do szukania Czarnego Płaszcza było znacznie trudniej. Jak przystało na prawdziwego prawnika (no dobra, nie do końca prawdziwego, do tej pory zaliczył tylko cztery lata), mój przyjaciel jest szczególnie wnikliwy, bystry i posiada analityczny umysł. W jaki sposób wszystkie te cechy współgrają z jego wisielczym poczuciem humoru i paskudnym charakterkiem, tego po prostu nie jestem w stanie pojąć. Ale do rzeczy.

Kiedy Wowka nieco doszedł do siebie po wstrząsającej terapii pastylkowej, zapytał, gdzie zamierzam szukać Czarnego Płaszcza. Miasto jest tak duże, że gdybyśmy chcieli przetrząsać wszystkie ulice, zabrałoby nam to chyba cały miesiąc. Cóż, przyznaję, jakoś nie przyszło mi to wcześniej do głowy.

Wowka westchnął głęboko.

- Ech, ty początkujący tłumaczu... Może poszukajmy tam, gdzie go wczoraj spotkaliśmy? - zaproponował.

- Myślisz, że się uda? - zapytałem odrobinę przygnębiony. Szczerze mówiąc, zbił mnie z tropu, gdy mi uświadomił, że węszenie za tym typkiem to jak szukanie igły w stogu siana.

Wowka w milczeniu wzruszył ramionami.

- No to co, idziemy do ogrodu - mruknąłem.

 

* * *

 

Żwawo kroczyliśmy ulicą, rozglądając się za Czarnym Płaszczem, kiedy spotkała nas pierwsza nieprzyjemna sytuacja.

Wowka dostrzegł naprzeciwko dwie fajne dziewczyny, wiec pomachał do nich i uśmiechnął się szeroko, ukazując wszystkie sześćdziesiąt cztery zęby. Bardzo przepraszam, trzydzieści dwa. Albo może szesnaście? Zawsze było u mnie cienko z matematyką. Czy chodzi raczej o biologię? Wszystko jedno.

Nie należymy z Wowką do pięknisiów. Ja mam śniadą karnację, a Wowka szerokie plecy, rude włosy sięgające ramion i naiwne niebieskie oczka typowego głupiego Jasia. Nic więc dziwnego, że dziewczyny z krzykiem uciekły na drugą stronę ulicy.

Wowa spojrzał na mnie zdumiony.

- A im co?

- Zamknij usta - burknąłem.

Na szczęście panienki w końcu sobie uświadomiły, że wampiry nie istnieją, więc tylko fuknęły:

- Idioci! Sztuczne zęby sobie poprzyczepiali! - I poszły.

Cóż, poszukiwania nie szły nam najlepiej.

 

Spod mojego domu do ogrodu botanicznego jest w linii prostej jakieś dwadzieścia minut piechotą. Szkopuł w tym, że kochany Wowka nie bardzo chciał iść prosto, wciąż zbaczając w zaułki.

W pewnym momencie znaleźliśmy się tuż przy szkole. Obrzuciłem szary trzypiętrowy budynek obojętnym spojrzeniem i szedłem dalej, ale Wowka przystanął nagle pod płotem.

- Te, Andriej, szkoła! Zajdziemy?!

Zmarszczyłem brwi.

- Zwariowałeś? Mamy lato, a w dodatku jest wpół do dziewiątej. Już dawno zamknęli. A poza tym to nawet nie jest nasza szkoła...

- A co za różnica, w której szyby powybijamy? Szkoła to szkoła!

Westchnąłem ciężko. Rozumiem, że nasz system edukacyjny jest niewiele wart, ale że aż do tego stopnia?

Sądząc po radosnej minie Wowki, chyba jednak aż do tego.

 

* * *

 

Szliśmy ulicą, mijając sklepy, które właśnie zamykano i domy, gdzie w oknach gasły już światła. Byliśmy prawie na miejscu, kiedy zza rogu dobiegł nas przeraźliwy krzyk kobiety. Przez chwilę świdrował ciszę, a gdy sięgnął szczytu, niespodziewanie zamarł. Bez chwili wahania ruszyliśmy sprawdzić, co się dzieje. Wowka potrącił mężczyznę, który stanął nam na drodze, nasłuchując, cóż to za hałasy przeszkadzają mu w wieczornej przechadzce.

Przyjemnie jest spacerować ulicami po zmroku - palą się latarnie, witryny czynnych jeszcze sklepów oświetlają chodniki... Tylko że, niestety, tak to wygląda tylko w centrum, a na obrzeżach miasta to i sam diabeł nogi połamie.

W zaułku, z którego dobiegł nas krzyk, paliła się tylko jedna latarnia, pod którą... leżała zwinięta w kłębek drobna dziewczyna. Pochylał się nad nią, wczepiony zębami w jej szyję, potężny kafar. Wyjątkowo przerośnięty jak na mój gust.

Cała scena raczej nie przypominała udzielania pierwszej pomocy.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin