Testament samobójcy - Jerzy Edigey.pdf

(978 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ I
W KANCELARII ADWOKATA
Adwokat Mieczysław Ruszyński pozbył się nareszcie ostatniego klienta.
Spoglądając na zegarek pośpiesznie zbierał akta rozrzucone na biurku i
upychał je „jak leci” w stojącej za nim szafie. Był umówiony z bardzo
miłą... Mniejsza zresztą z kim. Nie chciał się spóźnić, a niewiele czasu
pozostawało do umówionego spotkania. Ten gaduła zajął mu prawie pół
godziny! Chłopi to najmarudniejsi klienci. Za swoje parę groszy muszą
adwokatowi dziurę w brzuchu wywiercić.
Ruszyński, czyli, jak go przyjaciele nazywali, po prostu Miecio, znany
był w całym zespole z tego, że klientów trzyma krótko. Kilka słów i
„żegnam”. Miecio, siwowłosy mężczyzna o jowialnym wyglądzie i dość
okrągłej posturze kochał kobiety, wino i śpiew, chociaż nie sposób
ukryć, że z tych trzech namiętności pociąg do śpiewu był zdecydowanie
najsłabszy. Właśnie teraz tak się śpieszył bynajmniej nie na koncert do
filharmonii.
‒ Jeszcze jeden klient do pana mecenasa.
Adwokat spojrzał na woźnego jak na osobistego wroga.
‒ Jaki?
‒ Bo ja wiem? Pierwszy raz przyszedł. Nie znam go.
‒ A nie mógłby w piątek?
Mecenas przyjmował w poniedziałki, środy i piątki.
‒ Już mu tłumaczyłem, że pan mecenas musi wyjść, bo ma sąd
polubowny, ale on jest uparty ‒ doświadczony woźny doskonale
znał zwyczaje wszystkich prawników w zespole i uważał za swój
święty obowiązek chronić ich przed niespodziankami. Ale nie
każdy klient był ustępliwy.
‒ Czego chce?
‒ Wspomniał, że ma sprawę testamentową. Jaką? Nie chciał mi
powiedzieć. Zaznaczył tylko, że pilna i dobra ‒ na słowie „dobra”
woźny położył lekki nacisk.
‒ Cholera, co tu robić?
‒ Niech pan go przyjmie, mecenasie. Na moje oko, opłaci się ‒
namawiał pan Franciszek i zniżając głos do szeptu dodał poufale:
‒ Gdzie pan się umówił?
‒ W „Szanghaju”.
‒ Z tą rudą, co ostatnio trzy razy tutaj przychodziła?
Mecenas przytaknął.
‒ To ja podskoczę ‒ ofiarował się woźny ‒ i powiem jej, żeby
poczekała z godzinkę.
‒ Ale czy zechce?
‒ Zechce, zechce. Już ja ją odpowiednio zabajtluję. Na jakiegoś
młokosa, co ma cztery dziury w kieszeni i czuprynę zaondulowaną
w loczki, toby nie czekała, ale na pana mecenasa na pewno.
Młoda jest, chyba nie więcej jak dziewiętnaście wiosen sobie liczy,
ale swój rozum to ona ma.
‒ Panie Franciszku ‒ Ruszyński zdecydował się ‒ dawajcie tego
klienta i ... załatwcie z tą panią. Powie jej pan, że sprawa była
pilna i jak tylko będę się mógł wyrwać...
‒ Dobrze, dobrze, niech pan mecenas będzie spokojny.
Franciszek wszystko załatwi na sto dwa. Czy to mnie
pierwszyzna?
Miejsce za biurkiem naprzeciwko adwokata zajął mężczyzna w wieku
około pięćdziesiątki. Może trochę więcej? Wysoki, łysiejący blondyn, o
jasnoniebieskich oczach i wydatnym nosie. Nosił popielaty garnitur.
‒ Jestem Jarecki ‒ powiedział basem. ‒ Włodzimierz Jarecki, do
usług pana mecenasa. Oto mój dowód osobisty ‒ to mówiąc
klient położył zieloną książeczkę na blacie biurka.
‒ Słucham pana? ‒ Ruszyński usiłował przerwać potok słów
klienta i skrócić jego wizytę do minimum.
‒ Niech pan mecenas obejrzy dowód, żeby wszystko było w
porządku.
Adwokat przez grzeczność otworzył dokument. Z dowodu wyjrzała
fotografia zrobiona przed kilku laty. Dane na sąsiedniej stroniczce
potwierdzały, że właściciel zielonej książeczki nazywa się Włodzimierz
Jarecki, urodzony w Mławie, w roku 1918. W rubryce „stan cywilny”
zapisano „żonaty”, zaś pod „zawód” odnotowano „rzemieślnik”. Stempel
i odpowiedni napis wyjaśniał, że ten dowód osobisty wystawiony został
przez KD MO Warszawa.
Ruszyński zwrócił dowód klientowi, który schował go w dużym, dość
podniszczonym portfelu.
‒ Słucham pana? ‒ adwokat powtórzył pytanie.
‒ Ja w sprawie testamentu. Skoro pięćdziesiątka stuknęła, panie
mecenasie, czas pomyśleć o śmierci. Trzeba wszystko uporządkować,
zanim człowiek oczy zamknie.
‒ No, panu chyba jeszcze nie pilno na tamten brzeg. Nie wygląda pan
na chorowitego ‒ Miecio grzecznie zaprzeczył, chociaż z lubością
pomyślał, że gdyby tego nudziarza teraz piorun trafił, nie byłoby
to głupie zrządzenie Opatrzności boskiej.
‒ Nigdy nie wiadomo, co kogo czeka ‒ zauważył sentencjonalnie
Jarecki. ‒ Dlatego postanowiłem napisać testament i przyszedłem
z tym do pana mecenasa.
‒ Pan nie ma swojego stałego adwokata? Najlepiej byłoby
zwrócić się z tym do kogoś, kto już panu prowadził jakieś sprawy.
‒ Mecenas mecenasowi nierówny, a o panu tyle dobrego
czytałem w gazetach i słyszałem od ludzi. Pomyślałem, nikt, tylko
adwokat Ruszyński najlepiej załatwi. Dlatego walę do pana prosto
jak w dym.
‒ Dziękuję ‒ znawca kobiet i.wina miał w tej chwili- minę
cierpiętnika siedzącego na fotelu dentystycznym w czasie
świdrowania zęba z otwartym nerwem.
‒ Ja wiem, że pan mecenas bardzo się śpieszy. Poważne zajęcia.
‒ Bardzo poważne ‒ przytaknął Miecio.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin