Strona1
Mazo de la Roche
Rodzina Whiteoaków
Tom III. Mary Wakefield
Rozdział 1. - Guwernanta - str. 3
Rozdział 2. - Dzieci - str. 11
Rozdział 3. - Filip - str. 16
Rozdział 4. - Dom nad jeziorem - str. 27
Rozdział 5. - Przystań - str. 36
Rozdział 6. - Znając się coraz lepiej - str. 41
Rozdział 7. - Rodzina w komplecie - str. 48
Rozdział 8. - Nie ma miejsca - str. 58
Rozdział 9. - Poranek po burzy - str. 63
Rozdział 10. - Spotkanie z panną Craig - str. 71
Rozdział 11. - Bal - str. 78
Rozdział 12. - Spotkania na szosie - str. 97
Rozdział 13. - W przeciwne strony - str. 105
Rozdział 14. - Gratulacje - str. 118
Rozdział 15. - Wyznania - str. 124
Rozdział 16. - Burza - str. 137
Rozdział 17. - Ucieczka - str. 150
Rozdział 18. - Poszukiwanie - str. 158
Rozdział 19. - U Craigów - str. 162
Rozdział 20. - Nad jeziorem - str. 170
Rozdział 21. - Zwarcie - str. 177
Rozdział 22. - Był małym chłopcem - str. 190
Rozdział 23. - Ślub i po ślubie - str. 205
Rozdział 1. – Guwernantka
Obudziła się i powitanie dnia było zupełnie inne niż kiedykolwiek dotąd. W obcym domu, wśród obcych ludzi, w obcym kraju. Rozrzucone w pokoju jej nieliczne, już wyjęte z torby podróżnej, rzeczy nadawały temu wnętrzu jeszcze większą obcość. A przecież nadejdzie dzień, gdy to wszystko będzie dla niej swojskie i żadna jej rzecz nie będzie tutaj wyglądała tak smętnie nie na miejscu. Co nie znaczy, żeby to był pokój wspaniały. Po prostu jest przestronny i wygodnie umeblowany.
Popatrzyła na mahoniową toaletkę, na mahoniową umywalnię z blatem marmurowym i grubą białą zasłonką, na dzbanek i miednicę zdobne w czerwone róże. Jeden sztych na ścianie przedstawiał Most Westchnień, z drugiego spoglądali królowa Wiktoria i książę Albert w otoczeniu swojej dziatwy. Wiciokrzew, który, jak zauważyła poprzedniego wieczora, obrastał bujnie fasadę domu i werandę, rozpościerał się najwidoczniej i za węgłem, bo parę jego krzepkich pędów przysłaniało to boczne okno. Dlatego blask wczesnego słonecznego poranka nabierał barwy zielonkawej.
To dobrze, że obudziła się wcześnie. Można spokojnie poleżeć i zebrać myśli. Wydawało się jej, że głowę ma jak potrząśnięty kalejdoskop, w którym nie sposób przywrócić pierwotny układ kolorowych szkiełek. Owym pierwotnym układem było dla niej życie w Londynie przy wybitnie inteligentnym, ale chimerycznym ojcu, dziennikarzu zawsze zaskakującym redaktorów już to doskonałością, już to lichotą swych artykułów. Chyba nie potrafił nic robić średnio dobrze. Zawsze też zaskakiwał córkę huśtawką nastrojów, albo wznosząc się na wyżyny szampańskiego humoru, albo popadając w głęboką melancholię.
Matka odumarła ją w dzieciństwie, nie było więc żadnych wpływów, które by neutralizowały zmienność domowej atmosfery. Stąd wziął się na jej twarzy wyraz jak gdyby zaskoczenia, właściwie stały poza chwilami zadumy. Oczy miała szare, włosy jasne, tak jedwabiste, że ku jej zmieszaniu wciąż wysuwały się spod szpilek, ale na szczęście falujące.
Ojciec dumny z jej urody, nie wyobrażał sobie, że mogłoby kiedykolwiek dojść do tego, by musiała, cóż za okropność (!) zarabiać na utrzymanie. Może był dumny również i z samego siebie. Jakoś oboje nie zauważali, że on coraz bardziej podupada na zdrowiu, dopóki nie zrobiło się za późno. Leczenie nie poskutkowało, ojciec umarł.
Leżąc pomiędzy gładkimi płóciennymi prześcieradłami w tym obcym łóżku, Mary szarpnęła głową na poduszce, udręczona wspomnieniem ostatniego strasznego przedwiośnia. Konto bankowe ojca pozwoliło przetrwać okres jego choroby i jeszcze krótki czas po jego śmierci. Przypomniało jej się, jak ojciec zwykle szafował pieniędzmi. Pod koniec jednak wydawał je prawie tylko na alkohol.
Wydarzenia dobijały się do drzwiczek jej pamięci, ale wolała ich nie wspominać. Dzisiaj w ten poranek powinna być stanowcza, opanowana, spokojna, rozpoczynając nowe życie. Rozciąga się ono przed nią jak nieznane morza, na które się wypuściła bez mapy i bez pomocnego doświadczenia.
Nigdy nie chciała zostać guwernantką. Wybrałaby jakiś inny sposób zarabiania na utrzymanie, gdyby jej przyszedł na myśl. Cóż, kiedy niewielki wybór wolnych posad mogły mieć kobiety w latach dziewięćdziesiątych. I jedyną pracą, do jakiej zważywszy brak wykształcenia i kwalifikacji czuła się zdolna, było nauczanie dzieci. Fakt, że dotychczas raczej nie miała z dziećmi do czynienia, zgoła jej nie trapił. Bo czy to trudne wpajać miłym niewinnym dzieciątkom wiedzę z podręczników, kazać im się uczyć na pamięć wierszy, nazw krajów na świecie, stolic, rzek, przylądków, gór i produktów każdego kraju z osobna? Byle tylko dostała taką posadę. Nie wątpiła, że mając pewność jutra, sprosta swemu zadaniu, zresztą jakąś pracę znaleźć musiała, żeby nie umrzeć z głodu. Odpisała na szereg ogłoszeń i rzeczywiście w kilku przypadkach doszło do rozmów wstępnych. Ale na tym się skończyło. Nic w prezencji, sposobie bycia, tonie głosu tej kandydatki na guwernantkę nie zachęcało pań do przyjęcia jej pod swój dach i powierzenia jej opieki nad dziećmi.
Była uroczą dziewczyną, wysoka, smukła, bardzo jasna, o cerze tak delikatnej, jak gdyby żyła pod kloszem nie wystawiając się na ostry zimny wiatr, na żar słońca. A już najbardziej nieodpowiedni był jej uśmiech. Rozświetlał twarz wprost nadzwyczajnie, przy czym usta z kącikami opuszczonymi, prawie smutne, raptem stawały się wesołe, ponętne, nawet prowokujące. Wydawało się paniom, że takiego stworzenia lepiej nie wprowadzać do domu, gdzie jest dorosły syn czy choćby mąż. Gdyby o tym wiedziała, stonowałaby ten uśmiech, starałaby się uśmiechać półgębkiem, skromniutko, ale nie było nikogo, kto by jej to doradził. Za każdym więc razem zdradzała się w jakiejś chwilii ostatecznie traciła szansę. Po prostu nie miała stylu guwernantki, jakiej panie w ostatnim dziesięcioleciu XIX wieku życzyłyby sobie dla swoich latorośli.
Prawie nie mniejszą przeszkodą, niż jej wdzięk, był brak należytych referencji. Mogła przedstawić tylko opinię naczelnego redaktora jednej z gazet, dla których ojciec dorywczo pisywał. Tak się złożyło, że przez miesiąc dotrzymywała towarzystwa jego potulnej córeczce, gdy matka tego podlotka była chora. Bardzo jej życzliwy, napisał na jej prośbę świadectwo, rozwodząc się nad owocnością jej pobytu w jego domu, nad jej doskonałym, sprawnym podejściem do dzieci. W tym świadectwie Mary nie dopatrzyła się żadnej przesady. Uważała, że jest dostatecznie wszechstronna, by dorosnąć do takich pochwał. Dopiero po kilku odprawach ogarnęły ją wątpliwości i otwierała gazetę na stronicy ogłoszeń z nadzieją coraz niklejszą.
Teraz gdy tak leżała, czując przy podbródku chłód prześcieradła, patrząc na deseń tapety - kiście bzu przewiązane długimi różowymi wstążkami - nagle przypomniał jej się poranek w Londynie sprzed niecałych czterech tygodni i wszystko to, co sprawiło, że znalazła się tutaj w Kanadzie.
Wtedy też było słonecznie. Odgłosy końskich kopyt, zaznaczające rytm londyńskiego życia, miały w sobie jakąś niezwykłą rześkość. Platformy, ciągnięte przez perszerony, energicznie turkotały na kocich łbach, omnibusy, cztero- i dwukołowe pojazdy sunąc za dobrze odżywionymi, dobrze utrzymanymi końmi, nadawały ulicy nastrój dobrobytu, celowej krzątaniny. Sam wiatr, który wlatywał w otwarte okno, był tak ożywczy, że Mary sięgnęła po gazetę znów pełna nadziei. Prawie zaraz przyciągnęło jej wzrok ogłoszenie:
"Potrzebna wykwalifikowana guwernantka do opieki nad dwojgiem dzieci w Kanadzie. Podróż i wszystkie wydatki opłacone. Wymagany silny charakter. Proszę zgłosić się do pana Ernesta Whiteoak`a, Hotel Browna.”
Aż jej serce załomotało. Upuściła gazetę na podłogę i wstała. Zapragnęła przygody. Dotychczas nie miała żadnych okazji do przygód. Może nawet nie wiedziała, że chce je mieć. Chociaż jej dzieciństwo się skończyło, nadal żyła w świecie marzeń fantazjującego dziecka, dopóki mgiełki tego świata nie rozwiały się po śmierci ojca. Stojąc wobec zimnej konieczności pracy...
Sylfon1