Marek Oramus - Trzeci najazd Marsjan.pdf

(2138 KB) Pobierz
redeakcja:
W
UJO
P
RZEM
(2012)
Nie w grzmotach katastrofy kosmicznej, nie w płomieniach wojny domowej i
nawet nie w kleszczach przeludnienia,lecz w sytej, niezmąconej ciszy kończy się
historia ludzkości.
Arkadij i Borys Strugaccy, Drugi najazd Marsjan
1
NIEUSTRASZONY ZABÓJCA LAMPIONÓW
KONIEC CZERWCA 2052
1.
Nikt nie przewidział, że przylecą do nas na balonach.
Wypadło to w czwartek, który z dwóch powodów dobrze utrwalił się w mej pamięci. Po
pierwsze, tego dnia błyskawicznie zakończyła się czternastoletnia wojna o Arktykę i
wszystkie uczestniczące w niej państwa, czyli Rosja, USA, Kanada, Norwegia i Dania
odwołały z tego akwenu floty wojenne. Do wielkich incydentów zbrojnych co prawda nie
doszło, raczej były to przepychanki, pogróżki i zdejmowanie miniatur Kremla z dna
morskiego w miejscu określonym jako biegun północny. Symbole te po pewnym czasie
pojawiały się na nowo – jeszcze okazalsze – i w końcu Duńczycy złożyli z nich całe wesołe
miasteczko. Od czasu do czasu w wyniku starć tonęła fregata albo łódź podwodna, trafiona
torpedą albo bombą głębinową, nad Arktyką unosiły się eskadry samolotów, i bywało, że
niektóre waliły się na lód po zestrzeleniu. Od kiedy efekt cieplarniany uwolnił Przejście
Północne i Morze Arktyczne stało się żeglowne wzdłuż lądów przez cały rok, wszystkie kraje
nabrzeżne kombinowały, jak tu dobrać się do arktycznej ropy. Ale ponieważ chętnych było
wielu, a ich prawa równe, więc nawzajem trzymali się w szachu i do eksploatacji złóż, a tym
samym złachmanienia ekologicznego tej pięknej i dzikiej krainy na razie nie doszło. W każdej
jednak chwili incydenty mogły przerodzić się w wojnę światową i człek kładąc się do snu, nie
był pewny, czy obudzi się w tym samym świecie.
W czasie gdy państwa okołobiegunowe szarpały się o strefy polarne, Chińczycy po cichu i
bez fajerwerków sfinalizowali dzieło rozpoczęte na początku wieku, czyli zajęli Afrykę.
Nikomu to jakoś nie przeszkadzało. Na skutek stosowanego modelu ekonomicznego,
wyzysku, eksterminacji, chorób i ustawicznych wojen, a także pod ciśnieniem ludności
napływowej z Państwa Środka, po raz kolejny w dziejach Murzyni nie mieli nic do
powiedzenia na własnym kontynencie.
Ów feralny czwartek zapamiętałem też z tego powodu, że poprzedniego dnia
rozwiązaliśmy nabrzmiały problem natury prawie kryminalnej. Z niskiej chęci zysku
podjęliśmy się pilotować dziewiątkę kompsognatów, jak wtedy określaliśmy wszelki element
napływowy, z Pol-Ukrainy na obszar Niemiec. Sprawa była skomplikowana, należało
załatwić karty benzynowe, zestroić limity energetyczne, ominąć kontrole itd. Kompsognaty
wprawdzie pokazali wyglądające na autentyczne karty zawodnicze ze znośnymi terminami
ważności, więc od tej strony teoretycznie nic nam nie groziło. Wszyscy w jednorazowych
garniturkach z papieru i ciemnych okularach plażowych, z daleka sprawiali wrażenie
wycieczki egzotycznych turystów. I kiedy już przewieźliśmy ich po jednemu, po dwóch, tak
2
że pozostawało tylko ciepłą rączką zainkasować gotówkę, nie zjawił się po nich pies z kulawą
nogą. Po dwóch dniach zwłoki ziemia zaczęła nam się dymić pod trampkami. Do dziś
zastanawiam się, czy to defilada balonów i wywołane przez nie poruszenie przysporzyły nam
kłopotów, czy przeciwnie – spowodowały, że wyszliśmy obronną ręką.
Trzymaliśmy tych dziewięciu Pakistańców czy innych Khmerów w starym magazynie
przy opuszczonej wytwórni prefabrykatów, należącej do krewnych Rudiego Recknagla,
którym brakowało kapitału na uruchomienie produkcji. Zaczynaliśmy mieć pietra: gdyby
policja nas nakryła, musielibyśmy łgać, że kompsognaty należą do nas. Zdemaskowanie
takiego kłamstwa trwałoby sekundę, wystarczyło sprawdzić status ekonomiczny Winczorka,
Recknagla czy mój. Wiedzieliśmy, że za przerzutem ludzi stoją chińskie triady, kontrahent
solidny, wypłacalny i słowny, ale w przypadku przewału raczej stroniący od żartów. A
dziewiątka wychudzonych osobników to nie igła, lada chwila ktoś mógł zauważyć oznaki ich
obecności nawet w tak ustronnym miejscu i dać cynk policji. Nikt z nas nie kwapił się
zawieźć im wody ani chleba, takiegośmy chwycili cykora.
– Dobra – postanowiłem przełamać marazm, który nas obezwładniał. – Zgłaszam się na
ochotnika. – I sięgnąłem po worek z chlebem, który czekał w kącie, aż ktoś się nad nim
zlituje. Dwie zgrzewki wody wsadziliśmy do bagażnika już wcześniej.
– Ja z tobą – zadeklarował się bez entuzjazmu Rudi Recknagel z Geneegasse. – Ale jeśli
wzięli dziuplę pod obserwację, to leżym i kwiczym, Papa. Dziś jeszcze trafimy do pensjonatu
na państwowy wikt i opierunek.
– Dlatego lepiej pojadę sam. Będę bardzo uważał i szybko spieprzał, jakby co. Czekajcie
tu na mnie.
Leo Winczorek palił zakazanego przez prawo papierosa, przyglądając się uważnie jego
rozżarzonej końcówce. Był z nas najstarszy, więc nieformalnie uznawaliśmy go za przywódcę
grupy.
– Nadajecie się obaj do dzielenia pomocy humanitarnej, nie przeczę. Ale nie zawadziłoby
trochę się rozejrzeć. Powinniśmy pomyśleć o tym wcześniej, łazić i lornetować z odległości.
Przyczaić się na godzinkę w krzakach. Jak psy się zwiedzieli o przerzucie, to warują i
czekają, kto się zgłosi po przesyłkę.
– Coś mi tu cały czas nie pasuje – marudził Recknagel. – Skośni nigdy dotąd nie nawalali.
I nagle przytrafiła im się awaria? Nie dzwonią ani nic.
– Jest jakaś afera z komórkami. Moja szwankuje od rana – powiedział Winczorek.
– Nie dzwonią, bo się zorientowali, że są na podsłuchu – zasugerowałem. Z moją komórką
też było coś nie w porządku. Gdy się ją otwarło, w okienku przesypywał się jakby kurz –
chaotyczne liczby, litery i znaki. Jakby zamieniła się w miniaturowy młynek do mielenia
cyferek. Momentami wszystko to znikało, a po sekundzie albo dwóch wracał na ekran
podświetlony chaos.
– Chodzi mi o to, że tracimy czas. Nie możemy tak stać bezczynnie!
– Może już ich capnęli? Lepiej zastanówmy się, jak z tego wybrnąć.
3
Takeśmy się przekomarzali, a kompsognaty już drugą dobę spędzali po ciemku w
magazynie w swoich przewiewnych ubrankach.
– Otwórzmy im drzwi do wolności – rzucił lekko Winczorek. – Niech się rozbiegną po
Arkadii, do której tak wzdychali.
– Widzieliście te ich kobiety… – skrzywił się Rudi. Zaśmialiśmy się, choć wcale nie było
nam wesoło.
Bo też z czego tu się śmiać? Z tej nędzy? Ci derwisze mieli w kościach po parę tysięcy
kilometrów i kilkanaście granic za sobą pokonanych w samochodowych schowkach, ciasnych
jak pułapka na szczury, w podwoziach i ładowniach TIR-ów, a także na własnych nogach,
biegiem albo na brzuchu, przy akompaniamencie ołowianych trzmieli warczących nad
uszami. Skórę mieli koloru ziemi przebytej po drodze, jakby naznaczył ich pył, który na nich
osiadł. Szli od zalanej depresji Bangladeszu, od delt Mekongu, Gangesu, Irawadi i innych
wielkich azjatyckich rzek. Posuwali się wzdłuż pradawnego Szlaku Jedwabnego, gdzie
wyrosła sieć baz paliwowych, hurtowni, miasteczek i miast, transportowano tamtędy ludzi i
towary na odległości lokalne – ale suma tych odcinków odtworzyła historyczny trakt.
Zbiegowie, którzy dotarli tak daleko, wydawali się niczemu nie dziwić. Własny los jakby ich
nie obchodził. W zapadniętych poszarzałych twarzach żyły tylko oczy, a właściwie ożywiały
się na moment pod wpływem nieznanego czynnika – i zaraz gasły, jakby właściciel zdał sobie
sprawę z niestosowności takiej reakcji albo wstydził się impulsu, który ją wywołał.
Wiedziałem, że aby dostać się do Europy, spieniężyli dorobek całego życia, więc wracać nie
mieli dokąd ani po co.
– Zrobimy tak – Winczorek przejął dowodzenie w trudnej sytuacji. – Kopnę się na
zwiady. Do zmierzchu jeszcze ze dwie godziny. Powałęsam się dyskretnie po okolicy.
Przewęszę, co i jak. Iść z prowiantem najlepiej o zmierzchu, wtedy oko ludzkie jest najmniej
czułe.
– Akurat – prychnąłem. – Zapomniałeś o pewnym wynalazku starożytnych Egipcjan.
– To znaczy?
– O noktowizorach.
– No tak. Na pewno macie lepsze propozycje.
Nikt nie miał. Winczorek rozłożył ręce w geście ni to tryumfu, ni to rezygnacji.
– Podrzucę cię – zaoferował się Recknagel.
– Dobra, byle nie za daleko. Gdzie lornetka?
Ulotnili się – mnie zostało czekanie. Łatwo powiedzieć: wypuścimy łapserdaków i kłopot
z głowy. Na nich otwarte drzwi nie robią żadnego wrażenia. Dobrze wiedzą, że w parę godzin
zostaliby wyłapani jak koty, a w przeciągu dwóch tygodni deportowani do krajów
pochodzenia. Nawet ważne karty zawodnicze by im nie pomogły. W żadnym ludzkim języku
ani be, ani me, co dziesiąty z trudem dukał po angielsku, tak zniekształcając słowa, że
zrozumienie ich graniczyło z cudem.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin