9 - Howard Robert Ervin - Conan Zdobywca.pdf

(1138 KB) Pobierz
Robert E. Howard
CONAN THE CONQUEROR
P
RZEKŁAD
: Z
BIGNIEW
A. K
RÓLICKI
CZ ĘĆŚ
9
(2012)
redakcja:
Wujo Przem
GODZINA SMOKA
Chwieje się Lew, upada w mrok,
chwytają go demony.
Szkarłatne skrzydła pręży Smok
przez czarny wiatr niesiony…
Rycerze wiecznym legli snem,
bo srogi bój ich strudził,
A w głębi gór przeklętych, hen,
szatański rój się budzi.
Godzina Smoka! Trupi chłód.
Strach krwawym łypie okiem…
Godzina Smoka! Struchlał lud –
któż oprze się przed Smokiem?!
1
1.
UŚPIONY, ZBUDŹ SIĘ!
Przez prawie dwa lata po wydarzeniach opisanych w „Szkarłatnej cytadeli” państwo
akwilońskie rozkwita pod stanowczymi, lecz tolerancyjnymi rządami Conana. Niegdysiejszy
samowolny, zawzięty awanturnik wskutek kaprysu losu stopniowo przeistacza się w zdolnego i
odpowiedzialnego męża stanu. Jednak w sąsiednim królestwie Nemedii uknuto spisek, aby z
pomocą straszliwych czarów pozbawić tronu władcę Akwilonii. W tym czasie Conan kończy
czterdzieści sześć lat, ale nie wygląda na swój wiek, wyjąwszy niezliczone blizny pokrywające
jego ogromne ciało oraz nieco rozważniejsze niż w młodości podejście do wina, kobiet i
przelewu krwi. Chociaż utrzymuje harem ponętnych konkubin, z żadną z nich nie zawiera
oficjalnego Związku – żadnej nie czyni królową – i dlatego nie ma prawowitego syna, który
odziedziczyłby po nim tron. Wrogowie Conana zamierzają w pełni wykorzystać ten fakt.
Długie płomienie świec zamigotały, kreśląc na ścianach falujące, czarne cienie, zaś
aksamitne kotary zmarszczyły się. A przecież w komnacie nie było przeciągu. Czterej
mężczyźni stali wokół hebanowego stołu, na którym spoczywał zielony sarkofag, lśniący jak
polerowany jaspis. W uniesionej prawicy każdego z obecnych płonęła niesamowitym,
zielonkawym blaskiem osobliwego kształtu czarna świeca. Na zewnątrz zapadła noc, a
zabłąkany wiatr zawodził w konarach drzew.
W komnacie wśród pełnej napięcia ciszy i chybotliwych cieni cztery pary błyszczących z
emocji oczu wpatrywały się w długą, zieloną skrzynię pokrytą tajemnymi hieroglifami, które
– obdarzone życiem w tym niepewnym świetle – zdawały się wić jak węże. Mężczyzna, który
stał u stóp sarkofagu, pochylił się nad nim i poruszył świecą, jakby pisał piórem, kreśląc w
powietrzu mistyczny symbol. Później osadził świecę w czarnym lichtarzu ze złota i
mamrocząc jakieś niezrozumiałe dla towarzyszy zaklęcia, wsunął szeroką, białą dłoń pod
obszytą gronostajami togę. Gdy wyjął rękę, wydawało się, iż dzierży w garści kulę żywego
ognia.
Trzem pozostałym zaparło dech z wrażenia, a śniady, potężny mężczyzna stojący u
wezgłowia sarkofagu wyszeptał:
– Serce Arymana!
Kapłan szybkim gestem nakazał mu milczenie. Gdzieś żałośnie zawył pies, a zza
zamkniętych i zaryglowanych drzwi dobiegł szmer skradających się kroków. Jednak żaden z
zebranych nie oderwał wzroku od sarkofagu, nad którym człowiek w lamowanej gronostajami
szacie poruszał wielkim, roziskrzonym klejnotem, mrucząc zaklęcia starsze niż Atlantyda.
Blask kamienia oślepiał ich, tak że nie byli pewni, co widzą; jednak rzeźbiona pokrywa
sarkofagu wybrzuszyła się i pękła z trzaskiem, jakby wypchnięta przemożną siłą. Czterej
mężczyźni pochyliwszy się niecierpliwie nad trumną, ujrzeli jej zawartość – skuloną,
2
pomarszczoną i wyschniętą postać o brązowych członkach wyzierających niczym zmurszałe
gałęzie spod zbutwiałych bandaży.
– Ożywić coś takiego? – mruknął z sardonicznym uśmieszkiem drobny, ciemnoskóry
człowieczek stojący po prawej. – Rozpadnie się za lada dotknięciem. Jesteśmy głupcami…
– Sza! – syknął rozkazująco wysoki mężczyzna, który dzierżył klejnot. Pot wystąpił mu na
szerokie, białe czoło, a oczy rozszerzyły się jak spodki. Pochylił się i nie dotykając mumii,
złożył lśniący kamień na jej piersi. Potem cofnął się i spoglądał w napięciu, a jego wargi
poruszały się, powtarzając bezgłośne zaklęcie.
Kula żywego ognia migotała, płonąc na martwym, wyschniętym łonie. Nagle obserwujący
to z sykiem wciągnęli powietrze przez zaciśnięte zęby, gdyż na ich oczach dokonała się
straszliwa przemiana. Zasuszona postać w sarkofagu zaczęła rosnąć, poszerzać się i
wydłużać. Bandaże pękły i rozsypały się w brązowy proch. Skurczone kończyny nabrzmiały,
wyprostowały się i zaczęły tracić ciemną barwę.
– Na Mitrę! – szepnął wysoki, jasnowłosy mężczyzna po lewej. – On istotnie nie był
Stygijczykiem. Przynajmniej to jest prawdą.
Drżący palec ponownie nakazał milczenie. Pies w oddali już nie wył. Teraz skamlał jak w
koszmarnym śnie, a niebawem i ten odgłos zamarł i w ciszy, która teraz zapadła, jasnowłosy
wyraźnie słyszał skrzypienie ciężkich drzwi, jakby ktoś silnie napierał na nie z zewnątrz.
Chwyciwszy za miecz, obrócił się ku drzwiom, ale człowiek w gronostajowej szacie syknął
ostrzegawczo:
– Zostań! Nie przerywaj łańcucha! I nie podchodź do drzwi, jeśli ci życie miłe!
Jasnowłosy wzruszył ramionami, odwrócił się i stanął jak wryty, wytrzeszczając oczy. W
jaspisowym sarkofagu leżał żywy człowiek: wysoki, krzepki, nagi, o białej skórze, z czarnymi
włosami i brodą. Leżał nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma, pustymi i niewidzącymi jak
u noworodka. Na jego piersi wciąż płonął skrząc się wielki klejnot.
Mężczyzna w gronostajach zatoczył się, jak ktoś ogarnięty słabością po chwilach
ogromnego napięcia.
– Na Isztar! – sapnął. – To Xaltotun! I on żyje! Valeriusie! Tarascusie! Amalryku! Czy
widzicie? Widzicie? Wątpiliście we mnie, ale ja nie zawiodłem! Tej nocy byliśmy o krok od
rozwartych wrót piekieł, a wokół nas zbierały się bestie ciemności – o tak, poszły za nim do
samych wrót – ale przywróciliśmy wielkiego maga do życia.
– I nie wątpię, iż skazaliśmy nasze dusze na wieczyste męki – mruknął niski, ciemnoskóry
Tarascus.
Jasnowłosy Valerius zaśmiał się chrapliwie.
– Jakież męki mogą być gorsze od samego życia? Przecież wszyscy jednako jesteśmy
przeklęci od dnia narodzin. A poza tym, któż nie oddałby swojej nędznej duszyczki za tron?
– W jego spojrzeniu nie ma inteligencji, Orastesie – rzekł olbrzymi Amalryk.
3
– Długo był martwy – odparł Orastes. – Jest jak człowiek nagle przebudzony. Jego umysł
jest pusty po długim śnie. Nie, źle mówię, on był martwy, nie uśpiony. Sprowadziliśmy jego
duszę przez otchłanie nocy i zapomnienia. Ja doń przemówię.
Pochylił się nad sarkofagiem i wbiwszy spojrzenie w szeroko otwarte, czarne oczy
spoczywającego tam człowieka, rzekł powoli:
– Zbudź się, Kaltotunie!
Wargi tamtego poruszyły się machinalnie.
– Xaltotun! – powtórzył głuchym szeptem.
– Tyś jest Xaltotun! – zawołał Orastes, jak hipnotyzer wmawiający coś swemu medium. –
Ty jesteś Xaltotun z Pythonu w Acheronie.
W ciemnych oczach pojawił się nikły błysk.
– Byłem Xałtotunem – wyszeptał. – Jestem martwy.
– Jesteś Xaltotunem! – wykrzyknął Orastes. – Nie jesteś martwy! Żyjesz!
– Jam jest Xaltotun – dał się słyszeć upiorny szept. – Ale jestem martwy. W moim domu
w Khemi, w stygijskiej krainie, tam umarłem.
– Kapłani, którzy cię otruli, zmumifikowali twe ciało swą tajemną sztuką, pozostawiając
wszystkie narządy nienaruszone! – zakrzyknął Orastes. – A teraz znów żyjesz! Serce
Arymana przywróciło ci życie, ściągnąwszy twoją duszę spoza czasu i przestrzeni.
– Serce Arymana! – płomyk wspomnień zapłonął jaśniej. – Ukradli mi je barbarzyńcy!
– Zachował pamięć – mruknął Orastes. – Wyjmijcie go ze skrzyni.
Posłuchali niechętnie, jakby obawiając się dotknąć człowieka, którego wskrzesili, i wcale
nie stali się śmielsi, gdy poczuli pod palcami jędrne, muskularne ciało tętniące krwią i
życiem. Przenieśli go na stół, gdzie Orastes oblekł Xaltotuna w dziwną szatę z czarnego
aksamitu, ozdobionego złotymi gwiazdami i półksiężycami, a na skronie założył opaskę ze
złotogłowiu, przytrzymując opadające na ramiona maga czarne pukle włosów.
Tamten pozwalał robić ze sobą wszystko, nic nie mówiąc, nawet wówczas gdy posadzili
go na rzeźbionym, przypominającym tron fotelu z wysokim, hebanowym oparciem,
szerokimi, srebrnymi poręczami i nogami w kształcie złotych szponów. Siedział nieruchomo i
z wolna w jego czarnych oczach pojawił się błysk inteligencji, który czynił je głębokimi,
dziwnymi i świetlistymi. Wyglądało to tak, jakby dawno zatopione błędne ogniki wypływały
niespiesznie z otchłannych głębi nocy.
Orastes zerknął ukradkiem na towarzyszy, którzy stali, wpatrując się w ponurym
milczeniu w niezwykłego gościa: ich stalowe nerwy wytrzymały próbę, która słabszych
przyprawiłaby o utratę zmysłów. Wiedział, że nie spiskuje ze słabeuszami, lecz z
mężczyznami o odwadze równie wielkiej, co ich wybujałe ambicje i zdolność czynienia zła.
Ponownie skierował uwagę na postać zasiadającą w hebanowym fotelu, która w końcu
przemówiła.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin