13 - Robert Jordan - Conan niezwyciężony.pdf

(1068 KB) Pobierz
ROBERT JORDAN
CONAN THE INVINCIBLE
Przełożył:
A.G.
CZĘŚĆ 13
redakcja:
Wujo Przem
(2013)
1.
Lodowaty wiatr huczał wśród bezdennych przepaści brunatnych Gór Kezankijskich.
Najzimniej było tam, gdzie rozbijał się o ponury kamienny bastion wyrastający w sercu
masywu ze zbocza potężnej bezimiennej góry. Zuchwali górscy wojownicy, nie znający
strachu przed człowiekiem ni zwierzem, szerokim łukiem omijali tę nieprzystępną fortecę i
czynili magiczne znaki, by odegnać zło.
Czarownik Amanar ruszył przez wydrążony pod górą korytarz, a za nim poszli jego
upiorni towarzysze. Był szczupłym i na swój sposób przystojnym mężczyzną, z elegancko
przystrzyżoną czarną brodą. Wśród jego krótkich włosów wiły się na podobieństwo węży
białe kosmyki, w oczach zaś iskrzyły się czerwone punkciki, które nadawały jego wzrokowi
niesamowity wyraz i zniewalały każdego, kto nie miał na tyle rozsądku, by natychmiast
zniknąć mu z pola widzenia.
Jego pomocnicy – widziani z pewnej odległości – mogli na pierwszy rzut oka uchodzić za
zwykłych ludzi. Ich twarze miały jednak dziwnie ostre rysy, oczy błyskały czerwono spod
grzebieniastych hełmów, skórę pokrywała wężowa haska, a palce długich, zbrojnych w dzidy
rąk kończyły się szponami. Każdy z nich, z wyjątkiem tego, który szedł bezpośrednio za
Amanarem, miał u boku krzywą szablę. Sitha, najwierniejszy ze sług czarownika, niósł
obosieczny topór. Oddział dotarł do dwuskrzydłowych wysokich drzwi w skalnej ścianie
pokrytej reliefami wyobrażającymi węże.
– Sitha – rzekł Amanar i nie zatrzymując się, wszedł do środka.
Człekojaszczur ruszył za nim i zamknął drzwi za swym panem, który ledwie raczył to
zauważyć. Nie zwrócił też uwagi na dwoje nagich więźniów, mężczyznę i kobietę, którzy –
związani i zakneblowani – leżeli za kolumnadą wielkiej komnaty.
Mozaika na podłodze przedstawiała wielkiego węża otoczonego czymś, co mogło być
promieniami słońca. Splątane węże na plecach szaty Amanara obejmowały jego ramiona. Ich
głowy wydawały się poruszać na jego piersi, oczy zaś iskrzyły się jak żywe.
– Mężczyznę, Sitha – rozkazał czarownik. Więźniowie rozpaczliwie próbowali zerwać
więzy. Lecz pokryty łuską pomocnik kat, o mięśniach kowala, był wielokrotnie silniejszy od
skazańca, toteż w mgnieniu oka nieszczęśnik legł z rozkrzyżowanymi rękami i nogami na
czerwonobrązowym marmurowym bloku.
Wąskie wyżłobienie biegnące wokół ołtarza kończyło się odpływem, pod którym stała
złota czara. Sitha wyrwał więźniowi knebel z ust i odszedł.
Przywiązany do ołtarza skazaniec – blady Ofita – zgrzytnął zębami.
– Kimkolwiek jesteś, synu ciemności, nic ze mnie nie wydobędziesz, nie będę skamlał o
życie! Słyszysz? Słowo skargi nie skala mych ust, parszywy psie! Nie będę…
Amanar wydawał się go nie zauważać. Pod swą szatą namacał amulet: złotego węża w
łapach srebrnej łasicy. Ten amulet go chronił, i nie tylko on. Czarownik troszczył się o swoje
1
bezpieczeństwo, lecz – jak dotąd – zawsze spotykał się z siłami, którym mógł stawić czoło i
które pokonywał.
Stygijscy prostacy, nazywający siebie Magami Czarnego Kręgu, tak beztrosko pozwolili
mu zdobywać wiedzę pod swoim nosem, gdyż z pewnością wierzyli w jego szacunek i
oddanie. Nie domyślali się – dopóki nie było już za późno – jak nimi w głębi duszy
pogardzał. Chełpili się swoją władzą w służbie Seta, boga ciemności, lecz żaden z nich nie
odważył się choćby zajrzeć do strasznej Księgi Tajfunu. A on się odważył.
Teraz zaczął od egzorcyzmów. Za ołtarzem buchnął dym, czerwonozłoty jak ogień. Dalej
otwarła się czarna otchłań bez końca. Zdjęty przerażeniem Ofita dzwonił zębami, lecz
milczał.
Wszyscy wiedzieli, że umysł ludzki nie może pojąć strasznej Księgi, choćby jednego jej
słowa. Śmiałek, który by się na to poważył, jeśliby nie zginął, na pewno by oszalał. Lecz
Amanarowi się udało. Co prawda zdążył się nauczyć tylko jednej jedynej strony. Potem
nadprzyrodzone siły Księgi, opanowawszy jego rozum i zamieniwszy jego kości w galaretę,
boleśnie go zraniły. Na podobieństwo wyjącego wilka musiał uchodzić z miasta Khemi na
pustynię. Targany obłędem na spalonym słońcem bezwodnym pustkowiu, na wieki zachował
ową stronę w pamięci. Śmierć nie miała już doń przystępu. Dym ukształtował się w postać.
Milczącemu Oficie oczy zaczęły wychodzić z orbit. Kobieta próbowała krzyczeć poprzez
knebel. Nad nimi w falującym dymie poruszała się złocista czaszka – ni to węża, ni jaszczura
– otoczona wieńcem dwunastu wysokich na chłopa macek. Złotołuski korpus węża ginął w
mroku, sięgając dalej, niż oko mogło dojrzeć. Rozwidlony język kołysał się pomiędzy
ostrymi kłami. Oczy – iskrzące się ogniem wszystkich kuźni świata – spoglądały na
czarownika chciwie, jak mu się wydawało. Pospiesznie położył rękę na amulecie.
Umierając z pragnienia, wlókł się przed laty poprzez spalony słońcem piach i – niezdolny
umrzeć – przypomniał sobie stronę Księgi. Wreszcie dotarł do Pteion – nawiedzonych przez
duchy ruin miasta, opuszczonego jeszcze w czasach ponurego Acheronu, gdy Stygia była
tylko piaszczystą pustynią.
W jego bezimiennych, zapomnianych podziemiach odnalazł Morath–Aminee. Wtrącono
go tam, gdyż wystąpił przeciwko Setowi wówczas, gdy ci, którzy dziś zwą się ludźmi,
chodząc na czworakach, szukali pędraków pod kamieniami. Owa strona – czyż nigdy nie
przestanie go palić jak napisana żywym ogniem? – pozwoliła mu uwolnić boga demonów,
uczynić go sobie powolnym – choć więzy były kruche – i ustrzec się niebezpieczeństwa.
Znalazł Moc.
– Morath–Aminee! – zawołał głosem podobnym do syku i śpiewu zarazem. – O,
Pożeraczu Dusz, którego trzecim imieniem jest Śmierć. ,Ty, który i zsyłasz śmierć, i słuchasz
o śmierci. Twój sługa Amanar przynosi ci tę ofiarę!
Wyciągnął rękę. Sitha podał mu sztylet o złotej rękojeści i złoconej klindze. Ofita rozwarł
usta do krzyku, ale zdołał tylko zacharczeć, gdy czarownik podrzynał mu gardło.
2
Złote macki boga demonów wyciągnęły się po człowieka na ołtarzu, starannie omijając
Amanara.
– Twój pokarm, o Morath–Aminee! – zaśpiewał czarownik. Patrzył ofierze w oczy i
czekał na właściwy moment. Groza odmalowała się na twarzy Ofity, gdy stało się dlań jasne,
że umiera. A wszak nie odnalazł jeszcze śmierci. Nie miał tyle szczęścia.
Amanar w duchu usłyszał, jak bóg demonów cmoka z zadowoleniem. Z oczu Ofity biła
rozpacz. Pojął oto, że zabrano mu więcej niż życie. Czarownik patrzył, jak oczy te tracą życie,
lecz nie stają się martwe – jak zmieniają się w puste okna do bezdusznej głębiny. – Proś mnie
o śmierć! – rozkazał.
Zrozpaczony skazaniec próbował to uczynić, lecz nie zdołał dobyć z siebie głosu.
Amanar się uśmiechnął. Pierś więźnia się otwarła i czarownik wyjął z niej pulsujące serce.
Poruszało się jeszcze, gdy trzymał je przed oczami Ofity.
– Giń! – rozkazał.
Bóg demonów uwolnił człowieka, którego ciało wreszcie pogrążyło się w śmierci.
Sitha podszedł do mistrza ze złotą tacą. Czarownik położył na niej serce; miało ono
znaleźć zastosowanie w jego tajemnym rzemiośle. Lnianą chustką, podaną przez
człekojaszczura, osuszył zakrwawione ręce.
– Amanarze! – Syczący głos boga demonów odbijał się od ścian. – O, bezduszny.
Używasz mego daru ofiarnego do własnych celów!
Amanar rozejrzał się pospiesznie.
Kobieta wiła się, bliska obłędu, i nie słyszała nic oprócz własnego, tłumionego kneblem
krzyku. Sitha wrócił do drzwi komnaty, jakby nic do niego nie dotarło. Jak inni, S’tarra był w
zasadzie niezdolny do samodzielnego myślenia – potrafił tylko wykonywać rozkazy. Położył
więc serce w zaklętej czarze, aby zachowało świeżość. Dopiero wykonawszy rozkaz, mógł
zwrócić uwagę na coś poza nim – o ile oczywiście jego bezduszny umysł zdołałby cokolwiek
zarejestrować.
Czarownik, okazując pokorę, spuścił głowę na piersi.
– O, Wielki Morath–Aminee, jestem twoim uniżonym sługą. Sługą, który cię uwolnił z
więzienia ciemności.
Bogowie–demony nie zapominają, w każdym razie nie tak jak ludzie. Jeśli jednak są
ludziom coś winni, często wolą o tym nie pamiętać.
Złotołuska macka wyciągnęła się po Amanara. Ten, by nie uciec, przywołał na pomoc całą
swoją siłę woli. Macka się cofnęła.
– Nadal nosisz amulet?!
– O, Największy, potężniejszy od ludzi i nadludzkich mocy! Wobec ciebie jestem tak
mały i słaby, że mógłbyś, nawet tego nie zauważywszy, zgnieść mnie niczym chrząszcza na
drodze. Amulet noszę tylko dlatego, żebyś mnie nie zapomniał i oszczędził, abym mógł ci
nadal służyć i głosić chwałę twoją.
3
– Służ mi wiernie. Wtedy w owym dniu, kiedy pojmę Seta, jak ongiś on mnie, zapanuję
nad krainą ciemności, a tobie dam władzę nad tymi, którzy zwą się ludźmi. Ty zaś będziesz
sprowadzał ich do mnie, abym się nimi pożywiał.
– Twoje słowo jest dla mnie rozkazem, o Wielki Morath–Aminee!
Amanar zauważył, że Sitha wrócił z dwoma innymi S’tarra. Czarownik uczynił władczy
gest i tamci dwaj pospieszyli do zakrwawionego ołtarza. Jeszcze zanim doszli do bloku
marmuru, upadli na kolana i pochylili głowy. Tak skuleni odwiązali ofiarę od ołtarza i
wynieśli, nie śmiąc podnieść oczu w obliczu boga demonów.
Rozległo się pukanie do wrót. Zdumiony czarownik odwrócił się. Kto się ośmiela
przeszkadzać w ceremonii?!
Pukanie się powtórzyło. Amanar wzdrygnął się, słysząc szept boga demonów:
– Idź, Amanarze. To bardzo ważne.
Czarownik rzucił jeszcze przez ramię niespokojne spojrzenie na złocistą wężowatą postać,
nieruchomo trwającą nad ołtarzem. Ogniste oczy obserwowały go – czyżby z rozbawieniem?
– Przygotuj następną ofiarę, Sitha.
Łuskowate ręce podniosły z ziemi rozpaczliwie wijącą się kobietę.
Naprzeciwko S’tarra stał zdenerwowany otyły Turańczyk ze spiczastą brodą. Jako że był
w falującej żółtej szacie, wyróżniał się wśród uzbrojonych po zęby strażników o pustych
czerwonych oczach. Amanar szybko zamknął drzwi, nie pozwalając przybyszowi zajrzeć w
głąb komnaty. Wielu ludzi mu służyło, lecz mało komu mógł ufać. Nie nadszedł jeszcze czas,
aby dowiedzieli się, kim jest ten, któremu służą.
– Jak śmiałeś opuścić Aghrapur, Tewfiku? – sapnął. Tłuścioch uśmiechnął się przymilnie i
skrzyżował ręce na piersi.
– To nie moja wina, mistrzu. Błagam, miej to na uwadze.
– Co tam bełkoczesz, człowieku?
– O, mistrzu! Tego, czego miałem pilnować, nie ma już w skarbcu króla Yildiza.
Amanar zbladł; Tewfik, pomyślawszy, że to z gniewu, wzdrygnął się przerażony.
Strażnicy niepewnie przestępowali z nogi na nogę.
Nie gniew jednak owładnął czarownikiem, lecz strach. Amanar złapał Turańczyka za
fałdy szaty i uniósł w górę.
– Gdzie to teraz jest? Gadaj, człowieku, jeśli ci życie miłe!
– W Shadizar, mistrzu! Przysięgam!
Amanar prychnął gniewnie i zamyślił się. Skoro Morath–Aminee wiedział, jak ważną
wiadomość przyniósł przybysz, to wiedział też, co znalazło się w Shadizar. Potrzebna była
nowa skrytka – ale wpierw musiał odzyskać to, co zginęło, i za wszelką cenę chronić przed
Morath–Aminee. Musiał zatem wejść z tym w zasięg działania boga demonów. Co za ryzyko!
Wcale nie był pewien, że jeszcze trzyma w ręce rytualny sztylet, dopóki nie wbił go w
pierś Turańczyka. Spojrzał w patrzące nań z nienawiścią oczy i poczuł żal. Do tylu spraw
używał ludzi… Doprawdy, byli zbyt pożyteczni, by ich tak po prostu wyrzucać na śmietnik.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin