Antologia_Don Wollheim proponuje_1988.rtf

(1275 KB) Pobierz
Antologia_Don Wollheim proponuje_1988

Wollheim1988.jpeg


 

Don Wollheim

proponuje

1988

 

The 1988 Annual World’s Best SF


SPIS TREŚCI

 

 

Robert Silverberg OPOWIEŚĆ ŁASKAWCY

Pat Murphy ZAKOCHANA RACHELA

Orson Scott Card AMERYKA

Tanith Lee ŁZY POŚRÓD DESZCZU

Lucius Shepard SŁONECZNY PAJĄK

Pat Cadigan ANIOŁ

Kate Wilhelm NA ZAWSZE TWOJA, ANNA

James Tiptree jr DRUGI EXODUS

Walter Jon Williams DINOZAURY

Don Sakers WSZYSTKO PRZEMIJA


Robert Silverberg

OPOWIEŚĆ ŁASKAWCY

 

 

- Klucz szesnasty, Osiedle Omikron Kappa, Alef zero jeden - powiedziałem do programu odźwiernego przy Bramie Alhambra w Murze Los Angeles.

Na ogół programy nie są podejrzliwe. Ten nie był nawet szczególnie zmyślny. Pracował na paru dużych biochipach - czułem, jak pulsują i wywijają hołubce, gdy przepływa przez nie strumień elektronów - ale oprogramowanie było głupie jak trep. Typowy bramkarz.

Stałem czekając, a pikosekundy upływały całymi milionami.

- Proszę podać nazwisko - odezwał się w końcu bramkarz.

- John Doe. Beta Pi Epsilon, sto cztery, trzysta dziewięćdziesiąt cztery, X.

Brama otworzyła się i wmaszerowałem do Los Angeles.

Tak łatwo jak Beta Pi.

 

* * *

 

Mur otaczający Los Angeles ma grubość trzydziestu, czterdziestu metrów. Bramy bardziej przypominają tunele. Jeśli weźmiecie pod uwagę, że mur biegnie wokół całej kotliny Los Angeles, od doliny San Gabriel do doliny San Fernando, a potem przez góry do wybrzeża i z powrotem przez całą Long Beach; że ma przynajmniej dwadzieścia metrów wysokości i tyle samo w głąb ziemi, łatwiej wam będzie zdać sobie sprawę z jego łącznej masy. I pomyślcie o niesłychanym zużyciu ludzkiej energii przeznaczonej na jego wybudowanie: ...pot i muskuły, muskuły i pot. Sporo o tym rozmyślam.

Sądzę, że mury postawiono wokół naszych miast przede wszystkim jako symbole. Uwidaczniają różnicę między miastem a wsią, obywatelem i poddanym, ładem i chaosem, tak jak mury miejskie pięć tysięcy lat temu. Ale ich podstawowym zadaniem jest przypominanie nam, że dziś wszyscy jesteśmy niewolnikami. Nie można ignorować murów. Nie można udawać, że ich tu nie ma. Kazaliśmy wam nas zbudować, mówią nam one, i nigdy o tym nie zapominajcie. Mimo wszystko, Chicago nie ma muru wysokości dwudziestu i grubości czterdziestu metrów. Houston też. I Phoenix. Wystarczają im mniejsze. Ale Los Angeles to miasto główne. Myślę, że Mur Los Angeles oznajmia: Patrzcie, jaka ze mnie szycha. Jestem, Który Jestem.

Mury wzniesiono nie dlatego, że Istoty obawiają się ataku. One wiedzą, że są niedosiężne. My też o tym wiemy. Po prostu zechciały ozdobić swoją stolicę czymś wyjątkowym. Do cholery, to nie ich pot wsiąkł w budowlę muru. To nasz. Jasne, nie mój osobiście. Ale jednak nasz.

Ujrzałem parę Istot przechadzających się wewnątrz muru, zaprzątniętych, jak zwykle, nie wiadomo czym i nie zwracających uwagi na ludzkie osobniki w pobliżu. Istoty należały do podrzędnej kasty, tej z jarzącymi się pomarańczowymi kropkami po bokach. Obszedłem je z daleka. Czasami przychodził im do głowy pomysł, by poderwać w górę człowieka swoim długim, giętkim jęzorem - niczym żaba chwytająca muchę - i trzymać go dyndającego w powietrzu, przypatrując mu się badawczo wielkimi jak półmiski, żółtymi oczyma. Nie przepadam za tym. Nic złego ci się nie stanie, ale nie jest przyjemnie, gdy majta tobą w powietrzu coś, co przypomina pięciometrową purpurową kałamarnicę stojącą na czubkach macek. Dawno temu przytrafiło mi się to w St. Louis i nie śpieszę się do powtórki.

Znalazłszy się w Los Angeles zająłem się przede wszystkim zorganizowaniem samochodu. Dwie przecznice od muru, na Valley Boulevard ujrzałem Toshibę El Dorado z trzydziestego pierwszego roku, która przy padła mi do gustu; dostroiłem częstotliwość do zamka, wślizgnąłem się do środka i w ciągu dziewięćdziesięciu sekund przeprogramowałem układ sterowniczy dostosowując go do własnej charakterystyki metabolicznej. Poprzednia właścicielka musiała być gruba niczym hipopotam i prawdopodobnie chorowała na cukrzycę. Jej wskaźnik glikogenu był absurdalnie wysoki, a fosforowodorów - wprost wyuzdany.

Niezły samochód: nieco powolny na zakrętach, ale czegóż można się było spodziewać zważywszy, że ostatnie auta na tej planecie wyprodukowano w 2034 roku?

- Pershing Square - poleciłem mechanizmowi.

Miał przyzwoitą pojemność, jakieś sześćdziesiąt megabajtów. Skierował się prosto na południe, znalazł starą drogę przelotową i pojechał do śródmieścia. Zaplanowałem sobie, że otworzę kramik w samym centrum, zrobię dwie lub trzy łaski, żeby nie wyjść z wprawy, wezmę pokój w hotelu, zjem coś, może wynajmę kogoś do towarzystwa. Była zima, właściwy czas na pobyt w Los Angeles. Złociste słońce, ciepłe podmuchy wiatru napływające z kanionów.

Od lat nie byłem na Wybrzeżu. Pracowałem przede wszystkim na Florydzie, w Teksasie, niekiedy w Arizonie. Nie odwiedzałem Los Angeles od trzydziestego szóstego. Długo mnie tu nie było, ale może postępowałem tak rozmyślnie. Nie jestem pewien. Ostatnia podróż do L.A. pozostawiła niemiłe wspomnienia. O kobiecie, która chciała łaski, a ja podrzuciłem jej fałszywkę. Od czasu do czasu trzeba wcisnąć fałszywkę klientowi, bo inaczej zaczynasz sprawiać wrażenie, że działasz za dobrze, a to może być niebezpieczne. Ale ona była młoda, śliczna, przepełniona nadzieją, a ja mogłem wmulić kit komuś innemu, tylko że tego nie zrobiłem. Czasami rozmyślając o tym czuję się nieszczególnie. Może to właśnie trzymało mnie z dala od Los Angeles przez cały ten czas.

Parę kilometrów na wschód od dużego śródmiejskiego węzła drogowego sznur samochodów zaczął zawracać. Może zdarzył się tam wypadek drogowy, może zablokowano szosę. Poleciłem Toshibie, by zjechała z autostrady.

Prześlizgując się przez blokadę trzeba się nieźle napracować i można najeść się strachu. Wiedziałem, że prawdopodobnie zdołam wystrychnąć na dudka każde oprogramowanie blokady, a z pewnością każdego gliniarza-człowieka, ale po co zawracać sobie tym głowę, jeśli się nie musi?

Zapytałem samochód, gdzie się znajduję.

Zapalił się ekran. ALAMEDA PRZY BANNING - padła odpowiedź. Spory kawałek drogi piechotą do Pershing Square. Kazałem, by samochód podrzucił mnie na Spring Street. - Zabierz mnie o szóstej trzydzieści - poleciłem. - Róg Szóstej i Hill. - Odjechał, by się zaparkować, a ja ruszyłem na plac rozprowadzić parę łask.

 

* * *

 

Dobremu łaskawcy nietrudno znaleźć nabywców. Mają to w oczach: zduszony gniew, tlącą się urazę. I coś jeszcze, coś nieuchwytnego, niejasne wrażenie, że pozostały w człowieku jakieś okruchy wewnętrznej prawości, które oznajmiają z miejsca: oto ktoś, kto gotów jest wiele zaryzykować, by odzyskać nieco wolności. Rozkręciłem interes w ciągu piętnastu minut.

Pierwszy trafił mi się podstarzały surfingowiec: wysoko sklepiona klatka piersiowa i cera spłowiała od słońca. Od dziesięciu, piętnastu lat Istoty nie pozwalały na surfing - rozciągnęły sieci do połowu planktonu na wodach przybrzeżnych od Santa Barbara do San Diego i łykały tam niezbędny im morski pokarm, a każdy plażowicz, który by próbował tam pohasać na fali, zostałby natychmiast przeżuty na miazgę. Jednak ten facet za swych dobrych dni musiał być pierwsza klasa. Widać było, jak kiedyś dawał sobie radę w wodzie, po jego kroku, gdy szedł przez park, balansując lekko, jakby chciał zrównoważyć nieregularne obroty Ziemi. Usiadł obok mnie i zaczął zajadać swój lunch. Grube przedramiona, sękate ręce. Robotnik przy murze. Mięśnie zawęźlily się na szczękach: kipiała w nim wściekłość wstrzymywana na moment przed wybuchem.

Po chwili wyciągnąłem go na słówka. Tak, surfingowiec. Nieprzytomne i zagubione spojrzenie. Wzdychając zaczął mi opowiadać o legendarnych plażach z falami jak dętki napompowane od końca do końca. - Trestle Beach - wymruczał. - To na północ od San Onofre. Trzeba było prześlizgnąć się koło obozu w Pendleton. Czasami żołnierze piechoty morskiej otwierali ogień, takie strzały ostrzegawcze. Albo Holister Ranch. W górę, przy Santa Barbara. - Niebieskie oczy zamgliły się. - Huntington Beach. Oxnard. Człowieku, byłem tam wszędzie. - Zgiął grube palce. - A teraz te pieprzone platfusy mają plaże na własność. Uwierzysz w to? Na własność. A ja zapycham przy murze, już po raz drugi, siedem dni w tygodniu, przez następne dziesięć lat.

- Dziesięć? - powiedziałem. - Wpadłeś w gówno po uszy.

- Znasz kogoś, kto nie siedzi w gównie?

- Są tacy - oświadczyłem. - Wykupują się.

- Uhm.

- Da się to załatwić.

Ostrożne spojrzenie. Nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie jest borgmanem. Wszędzie kręcą się ci śmierdzący kolaboranci.

- Naprawdę?

- Trzeba tylko forsy - powiedziałem.

- I łaskawcy.

- Właśnie.

- Takiego, któremu można zaufać.

Wzruszyłem ramionami. - W tym interesie, chłopie, musisz uwierzyć na słowo.

- Taa - powiedział. I po chwili: - Słyszałem o jednym facecie; wykupił trzyletnią łaskę i gratis przepustkę za mur. Pojechał na północ, załapał się na trawler do połowu kryla, wylądował w Australii na Wielkiej Rafie Koralowej. Nikt go tam nie znajdzie. Jest poza systemem. Całkiem poza tym pierdolonym systemem. Jak myślisz, ile by to kosztowało?

- Jakieś dwadzieścia kawałków - powiedziałem.

- E, aleś to sobie wymyślił.

- Nie wymyśliłem.

- Aha? - Jeszcze jedno czujne spojrzenie. - Nie wyglądasz na miejscowego.

- Bo nie jestem. Przyjechałem z wizytą.

- Cena wciąż taka? Dwadzieścia kawałków?

- Nie dam rady załatwić ci kryl-trawlera. Gdy znajdziesz się za murem, możesz liczyć tylko na siebie.

- Dwadzieścia kawałków za przejście przez mur?

- I zwolnienie od pracy na siedem lat.

- Dostałem dziesięć - powiedział.

- Nie mogę zrobić ci dziesięciu. To nie pasuje do konfiguracji, kapujesz? Ale siedem wystarczy. Przez siedem lat zajedziesz tak daleko, że się im zgubisz. Cholera, mógłbyś sam dopłynąć do Australii. Przyczaisz się poniżej Sydney, nie ma tam sieci.

- Dużo wiesz.

- To moja praca - oświadczyłem. - Chcesz, żebym sprawdził twoje aktywa?

- Wart jestem siedemnaście pięćset. Tysiąc pięćset w gotówce, reszta w listach zastawnych. Co mogę dostać za siedemnaście pięćset?

- To co powiedziałem. Przejście przez mur i zwolnienie na siedem lat.

- Hej, udzielasz rabatu?

- Biorę tyle, ile mogę wziąć - powiedziałem. - Daj nadgarstek. I nie przejmuj się. Teraz tylko odczytam stan konta. Wymodulowałem jego wszczep informatyczny i podłączyłem do niego własny. Miał tysiąc pięćset w banku i listy zastawne wartości szesnastu patyków, dokładnie tak, jak twierdził. Obrzuciliśmy się ostrożnie wzrokiem. Jak już powiedziałem, nigdy nie wiadomo, kto jest borgmannem.

- Możesz to zrobić tak tutaj, w parku? - zapytał.

- Zgadłeś. Odchyl się do tyłu, zamknij oczy, jakbyś drzemał w słońcu. Umawiamy się, że teraz biorę tysiąc w gotówce, a ty przelewasz na mnie pięć tysięcy z zastawu, zwykła transakcja wymienna pracy na obligacje. Gdy przejdziesz przez mur, pobiorę resztę w gotówce plus pięć patyków jako zabezpieczenie kredytu. Resztę będziesz spłacał po trzy kawałki rocznie plus odsetki, niezależnie od tego, gdzie będziesz się znajdował. Przewidziałem kwartalne spłaty. Zaprogramuję to wszystko łącznie z brzęczykiem przypominającym o terminach płatności. Pamiętaj, że sprawa podróży zależy wyłącznie od ciebie. Mogę załatwić łaskę i przepustki, ale nie jestem jakimś cholernym agentem biura podróży. Pasuje?

Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy.

- Zasuwaj - powiedział.

Tę robotę miałem w koniuszkach palców, zwykła emulacja obwodów, mój standardowy numer. Podjąłem jego wszystkie kody identyfikacyjne, przeniosłem je do centrali, odnalazłem zapisy. Wyglądały na autentyczne - było tak, jak powiedział. No i jasne, że przywalono mu bombowy podatek w naturze: dziesięć lat pracy przy murze. Wczytałem mu ułaskawienie ważne przez siedem pierwszych lat. Musiałem zostawić trzy z powodów czysto technicznych, ale wtedy komputery nie będą już mogły go odszukać. Dałem mu też przepustkę, co oznaczało wczytanie nowych kwalifikacji zawodowych: programisty trzeciej klasy. Nie myślał jak programista i nie wyglądał na programistę, ale oprogramowanie muru się w tym nie połapie. Uczyniłem go teraz członkiem ludzkiej elity, tej względnie nielicznej garstki, która może wjeżdżać i wyjeżdżać z naszych obwałowanych miast, gdy przyjdzie jej na to ochota. VL' zamian za te drobne przysługi przepisałem na swoje liczne konta jego oszczędności całego życia, płatne, jak ustaliliśmy, po części teraz, po części później. Nie miał już ani grosza, ale był wolnym człowiekiem. To nie taki zły interes.

Aha, ta łaska była ważna. Postanowiłem nie robić fałszywek podczas pobytu w Los Angeles. Powiedzmy, że to rodzaj sentymentalnej pokuty za to, co uczyniłem tej kobiecie tyle lat temu.

Rozumiecie: od czasu do czasu trzeba koniecznie podrzucić fałszywkę, aby nie wyglądało, że jesteś za dobry; aby nie dać Istotom powodu do zwołania obławy. Tak samo trzeba ograniczać liczbę wydawanych ułaskawień. Jasne, że w ogóle nie musiałem wypisywać łask. Mógłbym upoważnić system do wypłacania mi rokrocznie jakiejś kwoty - pięćdziesięciu, stu patyków - i pobierać je zawsze z łatwością. Ale nie byłoby w tym żadnego wyzwania.

Tak więc wypisuję łaski, ale nie więcej niż trzeba na pokrycie moich wydatków, i rozmyślnie niektóre z nich partaczę, żeby wyglądać na równie nieudolnego, co reszta, tak że Istoty nie mają powodu, by śledzić cechy identyfikacyjne mojej roboty. Sumienie mnie od tego za bardzo nie bolało. Poza wszystkim to kwestia przeżycia. A przecież wiecie, że większość pozostałych łaskawców to zwykli oszuści. Ze mną macie przynajmniej jakąś szansę, że dostaniecie to, za coście zapłacili.

 

* * *

 

Następna była drobna Japonka, klasyczny typ: gładka, krucha, jak laleczka. Szlochała nagłymi, potężnymi zrywami, które mogłyby przełamać ją na pół, a starszy siwy mężczyzna - zapewne jej dziadek - starał się ją pocieszyć. Płacz na widoku publicznym jest zawsze dobrym wskaźnikiem kłopotów z Istotami. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytałem, ale oboje byli tak oszołomieni, że nie przyszło im do głowy żadne podejrzenie.

Był jej teściem, nie dziadkiem. Męża zabili przed rokiem dwaj włamywacze. Miała dwoje małych dzieci. Właśnie otrzymała nowe skierowanie podatkowo-pracownicze. Obawiała się, że chcą ją posłać do pracy przy murze, co oczywiście było mało prawdopodobne: przydziałów dokonywano zupełnie przypadkowo, ale zazwyczaj nie bezmyślnie. Jaki pożytek byłby z kobiety o wadze czterdziestu kilo przy zwózce kamiennych bloków? Teść miał paru dobrze poinformowanych przyjaciół, którym udało się odcyfrować ukryty kod na jej skierowaniu. Nie, komputery nie posłały jej za mur. Wysłały do Regionu nr 5. I zaklasyfikowały na TND.

- Mur byłby lepszy - powiedział stary mężczyzna. - Od razu zobaczyliby, że nie ma sił do ciężkiej pracy i znaleźliby coś innego, coś, czemu by podołała. Ale Piątka? Czy ktoś kiedyś stamtąd powrócił?

- Wie pan, co to jest Piątka? - zapytałem.

- Ośrodek eksperymentów medycznych. A ten znak tutaj to TND. Wiem też, co to oznacza.

Znów zaczęła jęczeć. Nie mogłem jej za to winić. TND oznacza Test Na Destrukcję. Istoty chcą się dowiedzieć, jak ciężko możemy naprawdę pracować, a da się to wiarygodnie ustalić jedynie poddając nas testom wskazującym, gdzie leży bariera sił fizycznych.

- Umrę - zawodziła. - Moje maleństwa! Moje maleństwa!

- Wie pan, kto to jest łaskawca? - zapytałem jej teścia.

Nagły, podniecony odzew: gwałtowne zaczerpnięcie tchu, blask w oczach, porywcze skinienie głową. I równie szybko podniecenie opadło ustępując miejsca zobojętnieniu, beznadziei, rozpaczy.

- To wszystko oszuści - powiedział.

- Nie wszyscy.

- A skąd można wiedzieć? Zabierają pieniądze, nie dają nic w zamian.

- Wie pan, że to nieprawda. Każdy może opowiedzieć o łaskach, które zadziałały.

- Może. Może - powiedział stary mężczyzna. Kobieta łkała cicho. - Zna pan kogoś takiego?

- Za trzy tysiące dolarów - powiedziałem - mogę skasować TND na jej skierowaniu. Za dodatkowe pięć mogę wypisać jej zwolnienie od służby ważne do czasu, gdy dzieci znajdą się na uczelni.

Ale ze mnie sentymentalny facet. Pięćdziesięcioprocentowa zniżka i nawet nie sprawdziłem stanu konta. Na ile mogłem sądzić, jej teść był milionerem. Jednak nie. Gdyby tak było, nie siedziałby na Pershing Square, tylko latał załatwiając jej łaskę.

Obrzucił mnie długim, głębokim, szacującym spojrzeniem. Chłopska przebiegłość dawała znać o sobie.

Mogłem mu powiedzieć, że jestem królem w mym zawodzie, najlepszym ze wszystkich łaskawców, genialnym pajęczarzem obdarzonym magicznym wyczuciem; nie wymyślono jeszcze takiego komputera, do którego nie mógłbym się wślizgnąć i kazać mu tańczyć, jak zagram. A byłaby to sama prawda. Ale powiedziałem tylko, ze musi zadecydować, że nie mogę przedstawić żadnego zaświadczenia i żadnej gwarancji; że jeśli chce, może się do mnie zwrócić, a jeśli nie, to jest mi wszystko jedno, czy ta kobieta wybierze skierowanie z TND. Odeszli i naradzali się parę minut Gdy wrócili, w milczeniu podwinął rękaw i podsunął mi wszczep. Sprawdziłem saldo bankowe: całkiem nieźle, około trzydziestu patyków. Przeniosłem z tego osiem tysięcy na moje konta: połowę do Seattle, resztę do Los Angeles. Potem ująłem jej nadgarstek - był cienki jak moje dwa złożone palce - włączyłem się w jej wszczep i wczytałem ułaskawienie, które ocali jej życie. Na wszelki wypadek dwukrotnie sprawdziłem jego ważność. Zawsze istnieje możliwość, że nieumyślnie okantuje się klienta, choć mnie się to nigdy nie przydarzyło. Ale nie chciałem, żeby po raz pierwszy nastąpiło to przy tej sprawie.

- Idźcie - powiedziałem. - Do domu. Pani dzieciaki czekają na obiad.

Jej oczy rozjarzyły się. - Jeśli można jakoś się panu odwdzięczyć...

- Pobrałem już swoją należność. Jeśli kiedyś mnie pani jeszcze spotka, proszę się ze mną nie witać.

- To zadziała? - zapytał stary człowiek.

- Powiedział pan, że ma pan przyjaciół, którzy znają się na rzeczy. Proszę poczekać tydzień, potem zawiadomić bank danych, że ona zgubiła skierowanie. Gdy dostanie nowe, niech pan poprosi kumpli, by je odszyfrowali. Zobaczy pan. Wszystko będzie w porządku.

Nie sądzę, by mi uwierzył. Myślę, że był prawie pewien, iż go wykantowałem pozbawiając jednej czwartej oszczędności całego życia, i mogłem dostrzec w jego oczach nienawiść. Ale to jego sprawa. Za tydzień odkryje, że naprawdę ocaliłem życie jego synowej, i wtedy pośpieszy na plac, by mi powiedzieć, jak mu przykro, że żywił do mnie takie brzydkie uczucia. Tylko, że wtedy będę gdzie indziej, daleko stąd.

Powlekli się na wschodni kraniec parku zatrzymując się parę razy, by zerknąć na mnie przez ramię, jakby sądzili, że przemienię ich w słupy soli, gdy obrócą się do mnie plecami. Potem odeszli.

Zarobiłem tyle, że wystarczyło mi na tydzień pobytu zaplanowanego w L.A. Ale kręciłem się tu nadal mając nadzieję na trochę więcej. To był mój błąd.

 

* * *

 

Trafił mi się Pan Niewidzialny, typ człowieka, na którego nigdy nie zwraca się uwagi, szarość na tle szarości, rzedniejące włosy, przeciętny, słodki, ugrzeczniony uśmiech. Ale w jego oczach paliło się światło. Zapomniałem, czy to on pierwszy zaczął ze mną rozmawiać, czy ja z nim, ale wkrótce kołowaliśmy próbując dowiedzieć się czegoś o sobie. Powiedział mi, że mieszka w Silver Lake. Spojrzałem na niego obojętnie. Skąd do diabła mam znać miliony miasteczek sąsiadujących z L.A.? Powiedział, że przyjechał tutaj zobaczyć się z kimś w wielkiej siedzibie rządowej na Figueroa Street. W porządku: prawdopodobnie jakaś sprawa odwoławcza. Wyczułem klienta.

Potem chciał się dowiedzieć, skąd jestem. Santa Monica? Zachodnie L.A.? Coś w moim akcencie, tak przypuszczam. - Sporo podróżuję - powiedziałem. - Nie znoszę przebywania w jednym miejscu. - Też prawda. Muszę pajęczyć, bo zwariuję.

Gdybym pajęczył w jednym mieście, napraszałbym się dosłownie, by wcześniej lub później wpadli na mój trop, a to byłby koniec. Nic z tego mu nie powiedziałem. - Przyjechałem z Utah zeszłej nocy. Przedtem byłem w Wyoming. - Kłamstwo, jedno i drugie. - Może potem pojadę do Nowego Jorku. - Spojrzał na mnie, jakbym planował podróż na Księżyc. Tutejsi mieszkańcy nie jeżdżą często na Wschód. W dzisiejszych czasach większość ludzi nigdzie nie jeździ.

Teraz wiedział, że mam prawo przekraczania murów albo jakiś sposób, żeby je uzyskać, jeśli zechcę. W jednej chwili przeszliśmy do rzeczy.

Powiedział, że wyciągnął nowe skierowanie, sześć lat przy melioracji na słonych polach Mono Lake. Ludzie mrą tam jak jętki jednodniówki. Chciał, żeby go przenieść na jakieś dogodniejsze miejsce, na przykład Obsługa i Zaopatrzenie, i koniecznie wewnątrz murów, najlepiej w jednym z regionów położonych niedaleko oceanu, z czystym i chłodnym powietrzem. Wymieniłem cenę i zgodził się na nią bez mrugnięcia.

- Daj pan nadgarstek - powiedziałem.

Wyciągnął prawą rękę, wnętrzem dłoni do góry. Zamontowane w zwykłym miejscu wejście do wszczepu miało kształt bladożółtej tarczki, nieco bardziej zaokrąglonej niż zwykły typ i o trochę gładszej fakturze. Nie wydawało mi się to istotne. Tak jak czyniłem to już może tysiąc razy, położyłem ramię na jego ramieniu, nadgarstek przy nadgarstku, wejście przy wejściu. Nasze biokomputery nawiązały kontakt i natychmiast zorientowałem się, że wpadłem w kłopoty.

Od około czterdziestu lat czy coś koło tego - w każdym razie na długo przed inwazją Istot - ludzie żyją z wbudowanymi w ich ciała komputerami pracującymi na biochipach, ale dla większości z nich to coś zupełnie pospolitego, jak blizna po szczepieniu. Używają ich do spraw, do których je skonstruowano, i więcej o nich nie myślą. Biokomputery są dla nich zwykłym narzędziem jak widły czy łopata. Trzeba mieć mentalność pajęczarza, by chcieć uczynić z własnego biokomputera coś więcej. To dlatego, gdy Istoty się pojawiły, zapanowały nad nami i kazały nam budować mury wokół naszych miast, większość ludzi zareagowała jak owce pozwalając zgromadzić się w stadach w zagrodzie i potulnie tam pozostając. Tylko my, pajęczarze, możemy się teraz poruszać swobodnie, ponieważ wiemy, jak manipulować systemami, poprzez które rządzą nami Istoty. I nie ma nas wielu. Natychmiast stwierdziłem, że wpadłem na jednego z nich.

Z chwilą, w której nawiązaliśmy kontakt, ruszył na mnie jak burza.

Po sile jego sygnału poznałem, że natrafiłem na coś wyjątkowego i znajduję się pod gradem ciosów. W ogóle nie chciał kupić łaski. Dążył do pojedynku - macko skryty za słodkim uśmiechem, rad pokazać nowemu przybyszowi w mieście parę swoich sztuczek.

Żaden pajęczarz nigdy mnie nie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin