Spis treści:
część pierwsza. pożoga i salamandra
część druga. sito i piasek
część trzecia. blask pełen mocy
Donowi Congdonowi,
z wdzięcznością.
451 stopni Fahrenheita: temperatura, w której papier książkowy zajmuje się ogniem i spala.
Jeżeli dadzą ci papier w linie, pisz w poprzek nich.
Juan Ramón Jiménez
część pierwsza
pożoga i salamandra
Przyjemnie było palić.
Szczególną przyjemność sprawiało mu patrzenie, jak żar pochłania przedmioty, jak czerni je i przeobraża. Kiedy ściskał w rękach mosiężną dyszę, kiedy gigantyczny pyton pluł jadowitą naftą na świat, krew tętniła mu w skroniach, a jego dłonie stawały się dłońmi jakiegoś niewiarygodnego dyrygenta, który wygrywając wszystkie ogniste symfonie, obala zwęglone szczątki i zgliszcza historii. W nałożonym na stateczną głowę hełmie z symbolicznym oznaczeniem 451, z oczyma pałającymi pomarańczowym ogniem na myśl o tym, co wydarzy się za chwilę, uruchamiał zapalnik... i dom stawał w żarłocznych płomieniach, od których wieczorne niebo przybierało odcienie czerwieni, żółci i czerni. Przechadzał się wśród roju świetlików. Jak w tym starym dowcipie, odczuwał nieprzepartą pokusę, żeby zatknąć słodką piankę na patyk i włożyć ją w sam środek tego piekła. Książki trzepotały, skrzydlate jak gołębie, i umierały na werandzie i trawniku przed domem, ginęły w wirach iskier, rozwiewanych czarnym wiatrem pożogi.
Z twarzy Montaga nie schodził zawzięty uśmiech, typowy dla ludzi, których ogień przypalił i zmusił do wycofania się.
Wiedział, że kiedy wróci do remizy i zobaczy w lustrze uczernionego osmolonym korkiem komedianta, być może mrugnie porozumiewawczo sam do siebie. Później, kładąc się spać, nadal będzie czuł ten ognisty uśmiech wykrzywiający mu w ciemności twarz. Bo ten uśmiech nigdy nie znikał. Nigdy. Odkąd pamiętał, nie schodził mu z twarzy.
* * *
Zdjął czarny jak owadzi pancerz kask, wypolerował go i odłożył na miejsce. Starannie odwiesił ognioodporną kurtkę. Wziął długi prysznic, po czym – pogwizdując, z dłońmi w kieszeniach – przeszedł przez całe piętro remizy i skoczył do dziury. Dopiero w ostatniej chwili, gdy tragedia zdawała się nieunikniona, wyciągnął ręce z kieszeni i złapał się złotego słupa. Wyhamował z piskiem, jego buty zawisły o cal nad betonową posadzką parteru.
Była ...
szoolu