PHILIPP VON BOESELAGER - Walkiria. Chcieliśmy zabić Hitlera(1).pdf

(695 KB) Pobierz
PRZEDMOWA
Philipp von Boeselager jest istotą niezwykłą. Droga, jaką przebył i to, czego doświadczył, stanowią dla nas dzisiaj
niezwykle cenne świadectwo. I taki również był zamysł tej książki.
Poza kilkoma bliznami po odniesionych w walce ranach nic nie pozwala sądzić, że ten stary już człowiek, od którego
emanuje wrażenie wewnętrznego spokoju, przeżył niekończący się koszmar drugiej wojny światowej. A tym bardziej, że
żył w bezustannym napięciu, co było kosztem udziału w spiskach wymierzonych przeciwko Hitlerowi. Spiskowanie
oznaczało bowiem bezustanną refleksję nad zbrodnią. W oczach innych Niemców nie mogło to być niczym innym jak
zdradą i przyczynianiem się do przyspieszenia ostatecznej klęski. A zatem należało prowadzić podwójne życie, co dla
kogoś, kto otrzymał rycerskie wychowanie, nie było wcale rzeczą łatwą.
Opisywanie losów Philippa von Boeselagera nie miałoby jednak sensu, gdyby pominięto w nich historię jego brata
Georga. Ci nierozłączni bracia, tak w dziecięcych zabawach, jak i w trudnych czasach wojny, dzielili sekret spisku.
Zapewne stało się tak ze względu na poczucie obowiązku, na sposób bycia i myślenia, którego ilustracją jest ten epizod
niewielki w dziejach historii, z pewnością jednak wart opowiedzenia.
Philipp von Boeselager zgodził się odbyć wiele długich rozmów, co dostarczyło materii na tę książkę. A przecież
niechętnie mówi o tamtych czasach. Wszystko co przeżył, wywołuje w nim wspomnienia prawie wyłącznie okrutne i
bolesne. Już sam udział w kolejnych spiskach zawiązywa- nych przeciwko Hitlerowi był ciężką do uniesienia tajemnicą,
także po zakończeniu wojny. Nawet swojej żonie nie powiedział o tym od razu. Lecz jest ostatnim żyjącym świadkiem
tych wydarzeń. A ponieważ nie wierzy w przypadek, wie również, że skoro udało mu się przeżyć, to również po to, by
pozostawić po sobie świadectwo.
Saint-Chaffrey, 16 sierpnia 2007 r.
OD POLSKIEGO WYDAWCY:
Philipp Freiherr von Boeselager zmarł 1 maja 2008r.
SMAK WOLNOŚCI
Georg urodził się w sierpniu 1915, a ja w październiku 1917; on jako czwarte, ja zaś jako piąte dziecko w rodzinie
liczącej w sumie dziewięcioro potomstwa.
Moja rodzina zamieszkała w Heimerzheim (niedaleko Kolonii) w 1910 r., zostawiając nasz dom w Bonn, który w
XVIII wieku był jedną z rezydencji księcia arcybiskupa Klemensa Augusta Wittelsbacha. Otoczony całą siecią kanałów i
fos, pomalowany na biało okazały budynek główny o fasadach zwieńczonych narożnymi wieżami wznosił się na
wysepce; można było do niego dotrzeć, pokonując kolejne mosty, niczym w letnim pałacu z czasów starożytnych Chin;
wokoło rozciągał się niezmierzony park pozostawiony w półdzikim stanie, w którym niemalże na wolności żyły sarny;
tajemniczy, z przyrodą tuż za drzwiami, Heimerzheim wydawał nam się zamkiem z bajki. Bardzo łatwo zatem było
zaszyć się w jego tajemniczym świecie. Trudno by znaleźć odpowiedniejsze miejsce dla dziecięcej wyobraźni i zabaw.
Wychowanie, które otrzymaliśmy w Heimerzheim, było liberalne, co zawsze dziwiło odwiedzających nas gości -
licznych, gdyż nasza matka była zdania, że należy prowadzić dom otwarty, jeśli ma się szczęście mieszkać w tak dużej
posiadłości. Niemniej jednak nie oznacza to wcale, że wychowanie to nie było podporządkowane określonym rygorom.
Życie było proste, ale też obowiązywało kilka jasno i precyzyjnie określonych zasad moralnych. Wewnątrz tych ram
mieliśmy dużą swobodę.
Ojciec mój, Albert von Boeselager, był człowiekiem z klasą, erudytą, po matce brukselczykiem. Uważał szlachtę
europejską za wspólnotę. Polował na całym kontynencie, mówił czterema czy nawet pięcioma językami.
Z tego powodu przywiązywał szczególną wagę do tego, aby nauczyć nas właściwego korzystania z wolności, ale i z
chrześcijańskiego rozsądku, który jest z nią ściśle związany. Przekazał nam również zamiłowanie do myślistwa. Georg
pierwszą strzelbę otrzymał w prezencie, gdy miał zaledwie trzynaście lat, a było to na Boże Narodzenie 1928 roku. W
wieku piętnastu lat mój brat miał już około 150 myśliwskich trofeów. Jego pasja była tak wielka, że przy mym
współudziale - przyznaję - przemycił za mury internatu rozłożoną na części strzelbę. Gdy ojciec Strasser dokonywał
obchodu pokoi i sprawdzał walizki uczniów, jeszcze raz zmuszeni byliśmy użyć podstępu. Na czas inspekcji każdy z nas
ukrył w krótkich spodenkach jedną część broni - Georg lufę, a ja kolbę. Był to nie lada wyczyn, gdyż trzymanie rąk w
kieszeniach było surowo zabronione, a przecież element strzelby w żadnym razie nie mógł wypaść.
Tak naprawdę polowanie ukształtowało naszą postawę i stosunek do natury. Głęboko wpłynęło też na nasz sposób
bycia. Zwłaszcza Georg nauczył się orientować w lesie jeszcze przed wschodem słońca, doczołgiwać się niepostrzeżenie
na odległość kilku metrów od głuszca, bezszelestnie przeciskać się przez krzaki, aby nie spłoszyć sarny, znikać wśród
roślinności, znosić ciszę i bezczynność siedzenia na czatach, by zareagować w odpowiednim ułamku sekundy. Jednym
słowem, polowanie czy to w grupie, czy podczas długich samotnych wypraw, a do tego umiłowanie zwierząt, które
cechuje prawdziwych miłośników przyrody, uczyniło z Georga niemal Indianina. I taki już pozostał. W późniejszym czasie
bardzo mu się przydały te umiejętności.
Polowanie było nie tylko sposobem na zahartowanie ciała. Przygotowywało nas, czego jeszcze nie wiedzieliśmy, do
zrozumienia praw rządzących życiem, uczyło, jak walczyć o przetrwanie: jak oszczędzać siły, uciekać przed
przeciwnikiem, panować nad sobą, umieć użyć podstępu, dostosować się do wroga, ocenić ryzyko; jak zachować zimną
krew pośród sfory psów podekscytowanych walką, jak dobić jelenia lub dzika, podrzynając mu gardło, i bez obrzydzenia
patrzeć na purpurową maź wylewającą się ze śmiertelnych ran. Jak nie zadrżeć na widok brunatnej strużki płynącej po
jasnej sierści młodej sarny lub krwistej piany na pysku zagonionego zwierzęcia. Jak znieść szkliste spojrzenie nieżywego
zwierzęcia, a na koniec podnieść zakrwawione, wilgotne od potu trofea, łupy rzymskich wodzów współczesnych czasów.
Było to zarazem oswajanie się z brutalnymi prawami śmierci oraz przyswojenie sobie pojęcia ofiary. Tak, polowanie
stanowiło przygotowanie do najwyższego poświęcenia. Do złożenia życia w ofierze.
Edukacja, jaką odebraliśmy w Godesbergu, nie różniła się zbytnio od tego, czego uczono nas w Heimerzheim i co
określiłbym mianem „rozluźnionego katolicyzmu”. Moja rodzina była głęboko katolicka. Przez wieki jej historia była
związana z niemieckimi książętami wyznania katolickiego. Nasi przodkowie, Heydenowie-Belderbuschowie, którzy
zostawili nam w spadku zamek Heimerzheim, w XVIII wieku piastowali stanowiska ministrów wpływowego
arcybiskupa kolońskiego. Nasi dziadowie z rodu Satzenhovenów, po których odziedziczyliśmy posiadłość Kreuzberg,
służyli podówczas książętom elektorom z Moguncji.
Georg i ja spędziliśmy dzieciństwo, znakomicie się nawzajem rozumiejąc. Nierozłączni towarzysze zabaw,
współautorzy tych samych psot, byliśmy niczym Kastor i Polluks, a dzieliły nas tylko dwa lata. Mimo zażyłości, która
tworzyła z naszej dwójki niemalże jedno pośród reszty rodzeństwa, rozwinęły się w nas odmienne cechy, nie zmalał także
naturalny wpływ starszego brata na młodszego. Siła naszego duetu opierała się na tym, że znakomicie się uzupełnialiśmy.
Georg był fizycznie silniejszy, bardziej wysportowany, kierował się intuicją, instynktownie odbierał ludzi, sytuacje, rzeczy.
Ja dla odmiany byłem z natury bardziej rozważny i analityczny. Dwie anegdoty z wczesnego dzieciństwa, jak myślę,
dobrze oddają różnice naszych charakterów.
Park w Heimerzheim był schronieniem dla sporego stada żyjących na wolności saren, które czasami podchodziły
bardzo blisko domu. Pewnego dnia nasi starsi bracia, Antonius i Hermann, liczący niecałe dziesięć lat, drażnili się z jedną
z nich, rzucając w nią kamykami. Siedzący nieco z boku na kamiennej ławce Georg bacznie przyglądał się scenie. Nagle
sarna zeźli- ła się na zaczepki urwisów i przeszła do ataku. Pięcioletni wówczas Georg zareagował błyskawicznie:
chwycił karabin, który Antonius zostawił oparty o ławkę, wycelował i strzelił do zwierzęcia. Trach! Siła odrzutu powaliła
Georga, który upadł półprzytomny. Na szczęście strzał nie zranił sarny, a huk wystarczył, aby ją spłoszyć.
Jeśli o mnie zaś chodzi, to już w wieku około czterech lat podczas rodzinnego obiadu wykazałem się w sposób nader
osobliwy. Otóż podczas pierwszej wojny światowej mój kuzyn z Stolberg-Stolberg został ciężko ranny w głowę.
Chirurdzy załatali mu dziurę w czaszce srebrną płytką. Długo zresztą żył z ową raną, zmarł bowiem dopiero w latach
sześćdziesiątych. Słyszałem, jak mówiono o tej niesamowitej operacji, i na własne oczy chciałem się przekonać, jak jest
naprawdę. Ukradkiem wdrapałem się zatem na krzesło, pochyliłem się nad głową kuzyna i przeprowadziłem dyskretną,
acz pogłębioną obserwację nagiej części czaszki, na której błyszczał szlachetny metal. I krzyknąłem zawiedziony: „Ależ
to nie jest żadne srebro! Przecież nie ma na nim próby!”. Za to jakże przecież rzeczowe stwierdzenie dostałem dwa
siarczyste klapsy...
Szczerze mówiąc, ojciec nigdy nie interesował się szkolnymi wynikami swego potomstwa. Po wielu latach nauki w
domu trzeba było jednak poddać chłopców współczesnej edukacji. „Szkoła” - jak z westchnieniem mawiał ojciec - „jest
w dzisiejszych czasach obowiązkiem. To bardzo nudne, ale trzeba przez nią przejść”. Umieszczono nas więc w jezuickim
Gimnazjum Świętego Ludwika w Godesbergu na przedmieściach Bonn. Prawdę mówiąc, przeniesienie się do internatu
wcale nie było traumatyczne. He- imerzheim znajdowało się o niecałą godzinę jazdy samochodem od szkoły. Jezuickie
wychowanie w Gimnazjum Świętego Ludwika nie miało na celu kształcenia księży, lecz pogodzenie w człowieku sfery
sacrum i profanum, podtrzymanie płomyka wiary tlącego się we współczesnym świecie chaosu. Praktyka religijna nie
była celem samym w sobie, lecz w naturalny sposób miała przenikać codzienne zajęcia, życie i w pewnym sensie wnikać
pod skórę młodych chłopców. Pięć czy sześć lat spędzonych w Godesbergu przyczyniły się do zakorzenienia w nas
mocnej, prawdziwej wiary, pozbawionej zagmatwania i fanatycznej przesady.
Dyrektor internatu był patriotą. Wartości chrześcijańskie, humanizm, poczucie honoru, szacunek bliźniego, tradycja
ścisłego rozumu i krytycznej wnikliwości, które od dawna charakteryzowały jezuickie wychowanie, nie były w jego
oczach sprzeczne z miłością do ojczyzny. Co znamienne, żaden z mych kolegów nie został później walczącym nazistą. To
dość szczególne dla mego pokolenia i jak sądzę, warte podkreślenia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin