Zofia Nałkowska - Cnota.pdf

(44 KB) Pobierz
Cnota
Och, ta szalona, smutna bestia cz
ł
owiek!
Jakie
ż
nachodz
ą
j
ą
pomys
ł
y, jakie
ż
pogwa
ł
cenia natury jakie
ż
parkosyzmy g
ł
upstwa,
jakie
ż
bestialstwo idei wystrzela natychmiast,
skoro tylko przeszkodzi si
ę
jej by
ć
besti
ą
w c z y n i e!
[Z genealogii moralno
ś
ci Nietzchego]
Delikatna pani w sukni ze sztywnego jedwabiu przegarnia
ł
a powoli na kolanach pagórek oberwanych listków
jasnej, pachn
ą
cej ró
ż
y. Patrzy
ł
a kolejno na bia
ł
e swoje palce, drobne okr
ą
g
ł
e kolana pod sukni
ą
i owe listki
z
ł
otawe, zaró
ż
owione tylko w tym miejscu, gdzie umar
ł
a ró
ż
a herbaciana mia
ł
a serce.
Siedzieli oboje na
ł
awce bez oparcia, zrobionej z ka mienia, w najni
ż
szym k
ą
cie parku, gdzie nad bia
łą
barier
ą
ros
ł
o ju
ż
jedno tylko, ostatnie drzewo. Wzd
ł
u
ż
nagiego, powyginanego pnia tego drzewa uk
ł
ada
ł
si
ę
w oczach
ca
ł
y
ś
wiat, daleki i kryszta
ł
owy. W miejscu, gdzie zaczyna
ł
a si
ę
korona, przewleczony by
ł
hory zont, jak cienka
nitka jedwabna. Cudne, niebieskie niebo wisia
ł
o na mi
ę
kkich ga
łę
ziach. Poza barier
ą
, w dole, u stóp
kamiennego podmurowania cicho, przez sen, oddycha
ł
o w s
ł
o
ń
cu morze.
Morze jest zupe
ł
nie podobne do nietoperza, bo w dzie
ń ś
pi, a budzi si
ę
wieczorem – zauwa
ż
y
ł
a pani, nie
odwracaj
ą
c g
ł
owy do towarzysza i dalej przegarnia
ł
a p
ł
atki ró
ż
y na kolanach.
Siedzia
ł
a w pe
ł
nym, bia
ł
ym s
ł
o
ń
cu, bez parasolki. Cie
ń
ma
ł
ego kapelusza si
ę
ga
ł
tylko do ust. I gdy mówi
ł
a,
s
ł
o
ń
ce odbija
ł
o si
ę
w jej mokrych, spiczastych z
ę
bach.
Obieca
ł
a pani powiedzie
ć ł
askawie – poprosi
ł
.
Czy a
ż
taka drogocenna obietnica? – zdziwi
ł
a si
ę
lekcewa
żą
co.
Odpowiedzi nie us
ł
ysza
ł
a.
Wi
ę
c powiem – postanowi
ł
a. – Mia
ł
am dzi
ś
z rana takie objawienie szczególne od losu:
ż
e pan jest dobry…
Zawiadomienie cudowne z pa
ń
stwa
ż
ycia... – I uwierzy
ł
am ju
ż
teraz we wszystko tamto, co pan mówi
ł
… Czy
nie jest to ogromnie
ł
adnie z mojej strony?
Nareszcie… Ach… tyle dni…
Zanurzam r
ę
ce w s
ł
owach pana, jak w kryszta
ł
owej wodzie morza, kiedy jest po
ł
udnie. I wiem ju
ż
teraz na
pewno,
ż
e nie przyszed
ł
pan do mnie ze szponami…
Powoli odwróci
ł
a oczy od li
ś
ci i r
ą
k swoich, by po patrze
ć
na towarzysza. U
ś
miechn
ęł
a si
ę
do szcz
ęś
cia, które
by
ł
o w jego oczach powa
ż
nych i kochaj
ą
cych, westchn
ęł
a cicho do jego ust.
Nie b
ę
d
ę
s
ł
ucha
ł
a wi
ę
cej z
ł
ych rzeczy, które mó wi
ą
o panu kobiety. Nie b
ę
d
ę
przeczuwa
ł
a zdrady w
niebacznych przyrzeczeniach, zaufam pa
ń
skiemu sercu, jak sercu rycerza. W dobr
ą
mi
ł
o
ść
pana otul
ę
si
ę
, jak
w jasny szal, kiedy mi b
ę
dzie zimno i samotnie.
Teraz nie patrzy
ł
a ju
ż
na niego, tylko nici spojrze
ń
rozpina
ł
a po dalekim morzu i niebie, jak z
ł
ot
ą
siatk
ę
. Nie
widz
ą
c – czu
ł
a poprzez zas
ł
on
ę
dziwnego, niespodzianego zasmucenia,
ż
e ukl
ą
k
ł
obok niej na bia
ł
ym piasku,
delikatnie opasa
ł
jej biodra i cicho ca
ł
uje ch
ł
odne palce r
ą
k w podzi
ę
ce za d
ł
ugo oczekiwane wyznanie.
S
ł
ysza
ł
a szept:
– …
za to jedno ju
ż
,
ż
e istniejesz... Bo dusza twoja jest dla mnie rzecz
ą
bezcenn
ą
... Za to,
ż
e mog
ł
em jeszcze
ukl
ę
kn
ąć
przed dusz
ą
cz
ł
owieka... S
ą
w tobie nieodgadnione dostoje
ń
stwa i ceny, w m
ę
cze
ń
skim ca
ł
opaleniu
m
ł
odo
ś
ci twojej s
ą
mo
ż
liwo
ś
ci cudowne nirprawdopodobnych urzeczywistnie
ń
… Ja jeden wiem… ja jeden za
my
ś
lami twoimi chodzi
ł
em na te kraw
ę
dzie niepoj
ę
te… Ja wiem wszystko… On tego nigdy nie oceni
ł
...
Chcia
ł
a zaprotestowa
ć
. Ale przytrzyma
ł
jej r
ę
ce.
Nie mów,
ż
e to nieprawda – przerwa
ł
. Sam przecie
ż
widzia
ł
em. Ty
ś
nic dot
ą
d nie mia
ł
a od
ż
ycia... prócz
ofiary... Dobro
ć
twoja jest bezgraniczna…
Nachyli
ł
a si
ę
z bliska.
Nie, nie. Ja powiem prawd
ę
. Powiem o sobie rzeczy, których nie mówi
ę
nikomu, rzeczy najprawdziwsze i
najgorsze. W
ł
a
ś
nie panu powiem, bo panu jednemu ufam – od tego dzisiejszego rana…
Mów do mnie po imieniu... Mów,
ż
e mnie kochasz...
S
ł
uchaj, s
ł
uchaj… To wszystko, co robie dla niego – to wcale nie jest po
ś
wi
ę
cenie... To wcale nie jest
dobro
ć
... Tylko uczucia pierwsze, uczucia proste – mog
ą
by
ć
dobre. A we mnie wszystko rozszczepia si
ę
na
jakie
ś
moce wrogie i nieznane. Dla samej siebie jestem chaosem. Jestem dla siebie noc
ą
g
łę
bok
ą
. Cia
ł
o moje
jest jak
ąś
tajemnic
ą
przera
ż
aj
ą
c
ą
, wi
ę
ksz
ą
, ni
ż ż
ycie i
ś
mier
ć
. Czasami ws
ł
uchuj
ę
si
ę
tak z dr
ż
eniem w tajemne
dzieje siebie, w to pa
ń
stwo straszliwe, istniej
ą
ce ni
ż
ej poziomu mej wie dzy. Ach, gdyby odczyta
ć
mo
ż
na by
ł
o
bajeczne dzieje cia
ł
a w wieczór jaki
ś
wiosenny... Owe niepoj
ę
te my
ślom
zamiary, od których
ś
cina si
ę
krew,
owe projekty potworne, przewrotne konszachty z okrucie
ń
stwem losu, porozumienia…
Ś
wiadomo
ść
bezsilna
ś
wieci si
ę
tylko na czole, jak ma
ł
a gwiazda nad przepa
ś
ci
ą
, i cienkie, wnikaj
ą
ce promienie zapuszcza ze zgroz
ą
w purpurowe czelu
ś
cie bezimiennych, nieodgadnionych chce
ń
To s
ą
marzenia o szcz
ęś
ciu, którego nie znasz...
Nie nie. To s
ą
zbrodnie... Czasami wydaje mi na przyk
ł
ad,
ż
e marz
ę
o j e g o
ś
mierci… Nie przez zemst
ę
. Nie
ze zm
ę
czenia nawet... Marz
ę
dlatego,
ż
e to jest straszne...
To znaczy tylko,
ż
e marzysz o swoim
ż
yciu. A jest przecie
ż
do
ż
ycia mniej straszna droga, ni
ż
ta
ś
mier
ć
Jaka droga?
Mo
ż
e odjecha
ć
st
ą
d na drug
ą
stron
ę
morza…
Uciec? – zapyta
ł
a rado
ś
nie.
Naturalnie. Na wodzie nie wida
ć ś
ladów, po których kaza
ł
by ci
ę ś
ciga
ć
na pewno, aby ci zabra
ć
wi
ę
cej
jeszcze cudnych twoich lat.
Och – nigdy nie pu
ś
ci
ł
by mnie do siebie…
Wi
ę
c go nie pytaj, tylko przyjd
ź
sama. Przyjd
ź
na to samo miejsce dzi
ś
wieczorem, zaraz dzi
ś
. Zostaw mu
wszystko, co jest jego – i przyjd
ź
tylko w tej jednej
ś
licznej sukni. B
ę
d
ę
gotowy. Zamówiona b
ędzie ł
ód
ź
. Zwyk
ł
a
przeja
ż
d
ż
ka do najbli
ż
szej przystani… Powiedzia
ł
a
ś
,
ż
e mi ju
ż
ufasz – wi
ę
c z
ł
ó
ż
twoje losy s
ł
oneczne w r
ę
kach
moich. Nie zawiedziesz si
ę
na mnie nigdy. Pojedziemy do nowego kraju – i od dnia dzisiejszego nie b
ę
dziesz
nieszczę
ś
liwa… Wierzysz mi?
Wierz
ę
.
I przyjdziesz na pewno? Po namy
ś
le odrzek
ł
a:
Dobrze. Ale teraz pójd
ę
ju
ż
do domu. Jest w
ł
a
ś
nie godzina, o której powinnam wróci
ć
.
Od dawna nikt jej ju
ż
nie ca
ł
owa
ł
, wi
ę
c mia
ł
a zg
ł
odnia
ł
e usta – i pierwsza pochyli
ł
a si
ę
do poca
ł
unku. Wtedy
wszystkie z
ł
otawe li
ś
cie ró
ż
y spad
ł
y na ziemi
ę
. Ale rozstali si
ę
zaraz i odeszli z tego miejsca dwiema innymi
alejami.
Opu
ś
ciwszy park, sz
ł
a drog
ą
bia
łą
pomi
ę
dzy zatopionymi w drzewach i palmach pa
ł
acami. Z ponad murów,
poprzez z
ł
ocone kraty ogrodze
ń
przerzuca
ł
y si
ę
jasne ga
łę
zie jakich
ś
krzewów kwitn
ą
cych. Id
ą
c u
ś
miecha
ł
a
si
ę
, ale nad g
ł
ow
ą
jej kr
ąż
y
ł
o cicho, jak motyl, zwiewne, nieuchwytne zasmucenie.
Otworzy
ł
a bram
ę
swojej willi i wesz
ł
a po schodach w cienisty, kamienny ch
ł
ód przedsionka. Doko
ł
a jej
ś
wiadomo
ś
ci owin
ęł
a si
ę
natychmiast wo
ń
specyficzna i przywlok
ł
a za sob
ą ł
a
ń
cuch asocjacji. Przed oczami
zakrwawi
ł
y si
ę
dzieje konania przez ci
ą
g lat.
Zdj
ą
wszy kapelusz i r
ę
kawiczki, cichymi krokami wkrad
ł
a si
ę
do pokoju m
ęż
a. Zanim spojrza
ł
a, rozezna
ł
a
nawykiem wielkie, rozd
ę
te cia
ł
o na
ł
ó
ż
ku, ban da
ż
e, przechodz
ą
ce przez
ś
rodek twarzy i r
ę
ce, wzrok um
ę
czony
zapuch
ł
ych oczu.
Dzi
ś
znowu lepiej, nic nie boli – prawda? – mówi
ł
a, pochylona nad
ł
ó
ż
kiem. W odpowiedzi us
ł
ysza
ł
a z trudem
wyseplenione s
ł
owa:
Tak d
ł
ugo trwa
ł
ten spacer..
Nie, zupe
ł
nie tak samo, jak codziennie. – Pokaza
ł
a mu zegarek. – Przysz
ł
y listy. Czy nie chcesz,
ż
ebym ci
czyta
ł
a? Albo pisma? Nie?
U
ś
miecha
ł
a si
ę
dobrotliwie i g
ł
aska
ł
a r
ę
k
ę
m
ęż
a, nag
ą
powy
ż
ej banda
ż
u. U
ś
miecha
ł
a si
ę
do straszliwej twarzy
starca bez wstr
ę
tu i nienawi
ś
ci, chocia
ż
po ca
ł
unki tych ust jeszcze wówczas, gdy nie wiedzia
ł
a prawdy, mog
ł
y
by
ł
y i jej cia
ł
o naznaczy
ć
zgnilizn
ą
i
ś
mierci
ą
.
Tak, wiem, wiem. Sam jestem winien. Nie mia
ł
em prawa bra
ć
takiego dziecka. – Pewno modlisz si
ę
ju
ż
, abym
jak najpr
ę
dzej umar
ł
No – zabawny, niem
ą
dry… Jak
ż
e mo
żna…
Skar
ż
y
ł
si
ę
na jak
ąś
niezr
ę
czno
ść
s
ł
u
żą
cego. Zro bi
ł
a wszystko sama – cicho i delikatnie. Ujrza
ł
a w jego oczach
ł
zy.
Taka dobra jeste
ś
– rzek
ł
.
No widzisz…
Taka dobra… S
ł
uchaj, strasznie mi
ź
le dzisiaj… Nie wyjdziesz ju
ż
wi
ę
cej – dobrze?
Nie wyjd
ę
.
Przez ca
ł
y dzie
ń
nigdzie?
Przez ca
ł
y dzie
ń
– zapewni
ł
a z u
ś
miechem.
Ani wieczorem?
Pomy
ś
la
ł
a. Wlepia
ł
w ni
ą
spojrzenie z
ł
o
ś
liwe i za
ł
zawione, pe
ł
ne m
ę
ki.
Tak. W
ł
a
ś
nie i wieczorem nie wyjd
ę
tak
ż
e.
Ach — taka dobra…
U
ś
miechn
ęł
a si
ę
znowu. – Czy
ż
to dobro
ć
?
Nie chcia
ł
,
ż
eby mu czyta
ł
a. Kaza
ł
jej usi
ąść
spo kojnie przy
ł
ó
ż
ku, aby móc patrze
ć
na ni
ą
bez prze szkody. –
Ach – i taka
ł
adna jeste
ś
dzi
ś
– wyszepta
ł
jeszcze.
Usiad
ł
a pos
ł
usznie i wpatrywa
ł
a si
ę
przez okno w bladoró
ż
owe, jak przezroczysto
ść
rubinu, chmury brzoskwi
ń
kwitn
ą
cych. Ów smutek nieuchwytny opu
ś
ci
ł
j
ą
teraz zupe
ł
nie. By
ł
a nieruchoma, spokojna i po godna.
Postanowi
ł
a bowiem naprawd
ę
nie pój
ść
wieczoru owego nad morze, postanowi
ł
a bezpowrotnie.
Nie by
ł
to
ż
al za domem, który chcia
ł
a porzuci
ć
, bo gdy tylko pomy
ś
la
ł
a przelotnie o tej ucieczce, serce mdla
ł
o
w niej z szalonej rado
ś
ci. Nie by
ł
to i tak
ż
e l
ę
k przed drug
ą
stron
ą
morza, bo ju
ż
zbyt dawno
ś
ni
ł
a o takiej
podró
ż
y.
Cz
ł
owieka tego kocha
ł
a ju
ż
wtedy, kiedy nie wie rzy
ł
a nawet w mo
ż
liwo
ść
jego mi
ł
o
ś
ci. Pokocha
ł
a go dziko i
s
ł
odko w chwili, gdy uciekaj
ą
c z pok
ł
adu statku przed burz
ą
, ujrza
ł
a jego oczy orle, zawieszo ne na chmurach.
Wówczas to po raz pierwszy zapragn
ęł
a pop
ł
yn
ąć
z nim po najgro
ź
niejsze, najcudowniejsze przygody
ś
wiata.
A przecie
ż
dzi
ś
– gdy przez uwierzenie w jego mi
ł
o
ść
odj
ęł
a mu z g
ł
owy he
ł
m w
ł
adcy i serce tajemnicze
obna
ż
y
ł
a z nieodpartej zbroi, gdy szcz
ęś
cie radosne trzyma
ł
a ju
ż
w d
ł
oni, jak
ś
licznego ptaka – dzi
ś
w
ł
a
ś
nie
postanowi
ł
a zosta
ć
na zawsze przy m
ęż
u – cho
ć
by mia
ł
jeszcze kona
ć
tak straszliwie przez d
ł
ugie lata…
Postanowi
ł
a – zdobywszy ju
ż
– odrzuci
ć
rzecz jedyn
ą
, jako zbyteczn
ą
, odrzuci
ć
jeszcze i t
ę
rzecz ostatni
ą
. Có
ż
znaczy jeszcze i ten ma
ł
y kwiat? Có
ż
znaczy kropla malutka niesko
ń
czonej wody morza? Odchodz
ą
c ju
ż
,
mo
ż
na u
ś
miechn
ąć
si
ę
do odrzuconego kwiatu – i u
ś
miech zabra
ć
ze sob
ą
, chocia
ż
kwiat zostanie... Tylko
ż
ycie rozsunie si
ę
szerzej jeszcze, niby zas
ł
ona na sznurach jedwabnych, cicho w proste fa
ł
dy uk
ł
adaj
ą
ca si
ę
bokami. Ach– i nie jest ju
ż
straszne to, co wida
ć
w tej luce piono wej, szerz
ą
cej si
ę
niesko
ń
czenie... Jej kraina w
g
łę
boko
ś
ciach
ś
wiata...
Na szyi gi
ę
tkiej odwróci
ć
powoli t
ę
skni
ą
c
ą
g
ł
ow
ę
– od szcz
ęś
cia. Ach, tam, po drugiej stronie wyrze czenia,
jaka
ż
przepa
ść
cudowna, pe
ł
na przera
ż
aj
ą
co rozkosznych, rubinowych tajemnic… Nachyli
ć
si
ę
, ukl
ę
kn
ąć
na
brzegu, mdlej
ą
cymi r
ę
kami robi
ć
bukiety ze skamienia
ł
ych tutaj, drogocennych kwiatów ziemi, poprzez ostatnie
ł
zy rozstania patrze
ć
w te roz
ż
arzone, gwia
ż
d
żą
ce si
ę
klejnoty. Promieniami ich gwiazd
ż
eglowa
ć
niewidzialnie
po nieobj
ę
tych ko
ł
ach niesko
ń
czono
ś
ci…
Mo
ż
na – przebiwszy serce – sztylet zostawi
ć
w g
łę
bi delikatnego cia
ł
a: z rany nie wyp
ł
ynie ani jedna kropla
krwi...
Bladoró
ż
owe chmury brzoskwi
ń
za oknem chwia
ł
y si
ę
mi
ę
kko w wietrze nies
ł
yszalnym. Patrz
ą
c d
ł
ugo, uczu
ł
a
znów na sobie te spojrzenia, pe
ł
ne niepokoju. Zwróci
ł
a si
ę
ku m
ęż
owi naprzód twarz
ą
, a pó
ź
niej oczami i
u
ś
miechem.
No na pewno nie pójd
ę
– ani dzi
ś
, ani jutro… Dopóki tylko b
ę
dziesz chcia
ł
Uspokoi
ł
si
ę
znowu. Uwierzy
ł
.
Teraz i ona wiedzia
ł
a ju
ż
na pewno,
ż
e temu rozpadaj
ą
cemu si
ę
cia
ł
u wierna b
ę
dzie do ko
ń
ca. W imi
ę ł
askawej
woli z
ł
o
ż
y
ł
a sobie teraz
ś
lub,
ż
e zawsze tak czuwa
ć
b
ę
dzie przy
ł
ó
ż
ku chorego, po
ś
ród u
ś
miechów marz
ą
c
drapie
ż
nie o jego
ś
mierci.
Och – nie po
ś
wi
ę
cenie by
ł
o w tym ani ofiara, jak my
ś
la
ł
tamten. Nie dobro
ć
ani lito
ść
. Nawet nie pa mi
ęć
nie
zatarta straszliwego faktu,
ż
e ten cz
ł
owiek pierwszy nauczy
ł
j
ą
mi
ł
o
ś
ci. – By
ł
a to jaka
ś
dzika s
ł
odycz
u
ś
miechania si
ę
z rozpaczy, rado
ść
g
łę
boka zrodzona w tajemnych ciemno
ś
ciach organizmu, przera
ż
aj
ą
ca
rozkosz wywarcia na sobie samej aktu okrucie
ń
stwa…
A ze szczególnego zam
ę
tu wszystkich tych rzeczy, z braterstwa
ł
aski i zbrodni, z samego serca chaosu wynika
ł
tryumf nie obj
ę
ty, poczucie mocy i w
ł
adzy, zbli
ż
enie si
ę
najzuchwalsze, zbli
ż
enie si
ę
ze skowytem
żą
dzy do
spraw bezimiennych i wiekuistych, wyczuwanych w wiosenne wieczory, jako tajemnica
ż
ycia – przera
ż
aj
ą
co
powabna, straszliwie cudna.
1908 r.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin