Orzeszkowa Eliza - Argonauci.pdf

(704 KB) Pobierz
Argonauci
Tom I
I.
Było to mieszkanie milionera. Na sprzętach i ścianach salonów barwy i połyski przelewały się
jak na powierzchni konchy perłowej. Zwierciadła odbijały w sobie obrazy, posadzki lśniły jak
zwierciadła. Tu i owdzie kobierce ciemne i firanki ciężkie przytłumiały świetność, ale na pozór
tylko, w rzeczy samej podnosząc ją do uroczystości prawie kościelnej. Gdzieindziej wszystko
jaśniało, błyszczało, mieniło się błękitem, szkarłatem, złotem, bronzem, rozmaitymi
odcieniami białości, które wydają z siebie: gips, marmur, mora, kość słoniowa, porcelana.
Chińszczyzna, japońszczyzna, style kilku oddalonych wieków, najwyszukańszy wykwint mód
najświeższych, lampy, pająki, świeczniki, wazy, sztuka zdobnicza w najwyższym swym
rozwoju. Przytem, wiele smaku i umiejętności, pewnego taktu w dobieraniu rzeczy i ożywienia
w ich układzie, które niemylnie znamionowały rękę i umysł kobiety wyższej nad pospolitość.
Urządzenie tego mieszkania pochłonąć musiało sumę kolosalną dla biedaków, a dla możnych
nawet bardzo znaczną. Właściciel jego był milionerem.
Alojzy Darwid nie odziedziczył milionów, lecz zdobył je własną, żelazną pracą i odtąd, ciągle
pracował nad ich pomnożeniem. Pracowitość, energia i pomysłowość jego były niewyczerpane.
Interesy zdawały się być dla niego tem, czem jest woda dla ryby: żywiołem dającym swobodę i
błogość. Jakie interesy? Przedsiębiorstwa wielkie i powikłane: tworzenie dróg lądowych i
wodnych, wznoszenie gmachów publicznych, kupna, sprzedaże, zamiany bogactw różnej
natury, obroty pieniężne na targach i giełdach. Ażeby tego wszystkiego dokonywać, trzeba
było posiadać przymioty najsprzeczniejsze: śmiałość lwią i ostrożność lisią, szpony jastrzębie i
elastyczność kocią.
Było to życie pędzone przy stole karcianym, który stanowiła całkowita przestrzeń olbrzymiego
państwa; była to długoletnia i zażarta poniterka do banku, trzymanego najczęściej przez ślepy
los. Bo rachuba i umiejętność, znacząc tu bardzo wiele, nie mogły w zupełności usuwać tego,
co jest trafem. Więc trzeba było nie dawać się obalić trafowi, pod ciosami jego przypadać do
ziemi i kurczyć ścięgna, ale tylko dlatego, aby uczynić skok elastyczniejszy, cios odbić i nowy
łup pochwycić. Była to pomyślność wzbierająca i opadająca jak rzeka, była to także gorączka,
nieustannie kąpana w chłodnej rozwadze i rachubie.
Zresztą, bryczki pocztowe, wagony, dzwonki na dworcach, naglące do pośpiechu, iskrzące się
śniegi dalekich północy, góry piętrzące się na granicy, rozdzielającej dwie części świata, rzeki
przerzynające przestwory bezludne, horyzonty — podkreślone ponuremi liniami od początku
wieków samotnych tajg. Potem, na przemian: zgiełk, blask, ścisk, świetność stolic, a w
stolicach mnóstwo drzwi, z których jedne naoścież otwarte, inne zamknięte szczelnie; więc
względem tych drugich giętkość kociej łapy, robiącej szczeliny tam, gdzie dużego otworu
uczynić niepodobna.
Rodzinę wypadało opuszczać na długie miesiące, niekiedy na całe lata, a nawet żyjąc z nią
pod jednym dachem, stawać się jej rzadkim gościem, a nie być nigdy jej stałym, poufnym
towarzyszem. Na stałość, poufność, wszelką czułość w stosunkach z ludźmi, nawet
najbliższymi, Alojzy Darwid czasu nie miał, zarówno jak nie miał go dla skupienia myśli na
przedmiotach jakichkolwiek, nie zostających w związku z cyfrą, linią, datą, czyli okami tej
sieci, w którą oplątał swoją myśl i swoją żelazną pracę.
Co do uciech i rozkoszy życia, bywały niemi czasem miłostki, zapalane naprędce, w
przejeździe, przelocie i rozwiewające się razem z dymem pędzącej naprzód lokomotywy,
czasem przysmaki właściwe strefom rozmaitym, albo wspaniały krajobraz przemocą
wdzierający się do oczu i w mgnieniu oka znikający, albo jeszcze kilka godzin ożywionej gry
karcianej — ale nadewszystko stosunki z różnorodnymi wierzchołkami społecznymi, które
były z jednej strony użyteczne, a z drugiej dla miłości własnej niezmiernie zaszczytne.
Pieniądze i znaczenie — były to dwie osie, około których obracały się wszystkie uczucia, myśli
i żądze Darwida, a przynajmniej zdawać się mogło, że wszystkie, bo któż upewnić zdoła, że w
człowieku istnieje tylko to, co objawia się w jego czynach? Nikt najpewniej, ani nawet on sam.
Teraz, po trzyletniej nieobecności, Aloizy Darwid, od kilku miesięcy zaledwie powrócił do
rodzinnego miasta i na łono rodziny, pośród której, tak jak i dawniej, bywał rzadkim i
roztargnionym gościem. Pracował znowu. Odrazu, w pierwszym tygodniu, niemal dniu,
upatrzył tu nowe pole do pracy i szło mu bardzo o to, aby je zagarnąć i roztoczyć na niem swe
Heraklesowe boje. Lecz zależało to od pewnej osobistości, umieszczonej bardzo wysoko i do
której dotychczas dotrzeć nie mógł.
Już kilka razy kocia łapa zaokrągliła się dla wytworzenia szczeliny w drzwiach zamkniętych
— nadaremnie! Żądał parogodzinnej, poufnej rozmowy i otrzymać jej nie mógł. Chwycił się
środka, który nieraz oddawał mu usługi skuteczne.
Znalazł indywiduum, posiadające sztukę wciskania się wszędzie, wyjednywania wszystkiego,
wygrzebywania z pod ziemi stosunków, okoliczności, wpływów. Indywidua podobne bywają
zwykle mętne, ale nie obchodziło go to wcale. Mniemał, że spodem życia muszą płynąć męty,
podobne do mułu rzek, toczących piasek złoty. Z lekceważącym uśmiechem myślał o mętach,
ale nie wahał się brać ich w dłoń, aby przyjrzeć się, czy nie zawierają złotych ziaren. Mętnych
pomocników swoich nazywał ogarami, bo tropiły zwierzynę w gąszczach niedostępnych dla
myśliwca. Mniejszego wzrostu, prawie niewidzialni, lepiej jeszcze od niego umieli kurczyć się,
przeskakiwać i podłazić. Takiego ogarawypuścił przed kilku dniami po audyencyę pożądaną i
dotychczas wieści o nim nie miał. Niepokoiło i niecierpliwiło go to ogromnie. Radby już był
rzucić się na nową pracę, jak lew na arenę i na łup.
Zmrok wieczorny opuszczał się na szereg wielkich i małych salonów. Aloizy Darwid, w
gabinecie urządzonym z bogactwem tak poważnem, że prawie surowem, w obfitem świetle
lamp, przyjmował ludzi przybywających ze sprawami rozmaitemi: ze sprawozdaniami,
rachunkami, propozycyami, prośbami.
W gabinecie tym wszystko było ciemne, ciężkie, rozmiarów dużych, drogocenne, ale nie bijące
w oczy. Najmniejszej jaskrawości, ani fantastyczności, tylko powaga i komfort. Książki za
szybami wspaniałej szafy, dwa wielkie obrazy na ścianach, biuro z mnóstwem papierów,
pośrodku pokoju stół okrągły, okryty mapami, broszurami, grubymi tomami; dokoła stołu
fotele ciężkie, nizkie, głębokie. Pokój był obszerny, pod bardzo wysokim sufitem, z którego
zwieszała się nad okrągłym stołem wspaniała, jasno paląca się lampa.
Daleki protoplasta Aloizego Darwida, Jazon Argonauta, wcale inaczej wyglądać musiał, gdy
płynął do Kolchidy po złote runo. Czas, zmieniając sposoby walczenia, odpowiednio do nich
rzeźbi kształty rycerzy. Jazon ufał sile ramienia i miecza, Darwid tylko mózgowi i nerwom.
Więc mózg i nerwy rozwinęły się w nim ze szkodą muskułów, wytwarzając przecież siłę
specyalną, na której trzeba było znać się, aby ją poznać w postaci szczupłej, niewysokiej, w
twarzy z policzkami pociągłymi i okrytymi skórą suchą, bladą, tak ruchliwą, jakby drgała od
każdego z powiewów, niosących okręt ku brzegom pożądanym.
Z obu stron policzków prawie miedzianą rudością iskrzyły się wązkie pasy faworytów, których
jedwabiste końce opadały na sztywny kołnierz koszuli; rudawy wąs, krótki i twardy, ocieniał
wargi cienkie, bladawe, mające uśmiech, w którego zmienności spoczywała wielka wymowa:
zachęcał on, onieśmielał, pociągał, zatrzymywał w oddaleniu, pochwalał, niedowierzał,
przymilał się, drwił — często drwił. Ale głównem siedliskiem siły zdawały się tu być oczy,
zatrzymujące się na każdym przedmiocie uważnie i długo, ze źrenicą stalową, zimną, bardzo
głęboką i pełną świateł przenikliwych, często ostrych, pod brwiami wypukłemi, które linią
rudą podkreślały czoło wysokie, powiększone jeszcze przez zaczynającą się łysinę,
mające gładkość i połysk kości słoniowej, a pomiędzy brwiami gruby snop zmarszczek, jak
chmurę myśli i troski. Była to twarz zimna, rozumna, energiczna, z wytłoczonem pomiędzy
brwiami piętnem myśli i przeciągniętym przez usta rysem ironii.
Prawnik, jeden z najsłynniejszych w tem wielkiem mieście, trzymając w ręku otwarty tom
kodeksu, czytał głośno szereg jego ustępów. Darwid w postawie stojącej słuchał uważnie, ale
w uśmiechu jego wzrastała ironia, a gdy głos czytającego umilkł, przemówił z cicha. Jedną z
właściwości jego był ten głos o dźwiękach jakby przez ostrożność przytępionych.
— Przepraszam, ale to wszystko, co pan przeczytał, nie stosuje się do zajmującego nas
wypadku.
Wziąwszy z rąk prawnika książkę, przerzucał przez chwilę jej stronice i z kolei czytać zaczął.
Do czytania używał binokli w rogowej oprawie, od której pogłębiała się żółtawa bladość jego
suchej twarzy. Słynny prawnik zmieszał się i zadziwił.
— Ma pan słuszność. Myliłem się. Zna pan prawo wybornie.
Jakżeby mógł go nie znać, skoro było mu i orężem i klapą bezpieczeństwa!
Prawnik, zasiadł w milczeniu na jednym z rozłożystych i nizkich foteli, a z kolei budowniczy
rozłożył na stole plan gmachu publicznego, który, przed rozpoczęciem robót na wiosnę,
musiał być w zimie wykończony. Darwid słuchał znowu, milcząc, myśląc, patrząc na
wskazywane rysunki źrenicami stalowemi, w których czasem przelatywały iskry pomysłów,
wytryskujących z mózgu i które po chwili biegłemu specyaliście przedstawiać zaczął. Mówił z
cicha, płynnie, bardzo zwięźle i jasno. Budowniczy odpowiadał z uszanowaniem i jak
przedtem prawnik, nie bez pewnego zdziwienia. Boże wielki! ten człowiek umiał wszystko i
znał się na wszystkiem; po obszarach prawoznawstwa, matematyki, budownictwa
przechadzał się swobodnie, jak po swoim pokoju! Darwid spostrzegł zdziwienie otaczających i
na wązkich wargach osiadła mu ironia. Czy ci ludzie wyobrażają sobie, że on mógł do takich
przedsięwzięć zabierać się jak ślepiec do rozpoznawania barw? Czynią tak niektórzy i giną!
On rozumiał, że dziś tylko wiedza kolosalna może być fundamentem dla wznoszenia
piramidalnych fortun i jedna tylko jego pamięć znała te długie szeregi nocy, które przepłynęły
mu nad głową bezsenną i zdobywającą wiedzę.
Teraz stanął przy stole chłopak wysmukły, chudy, z genialnym wyrazem w ciemnych oczach,
w odzieży zniszczonej, z gestami prawie rubasznymi. Był to artysta-rzeźbiarz, bardzo młody,
ale już sławny, z początkami suchot, wytryskującymi na twarz zbyt silnym rumieńcem i
blaskiem oczu, a z piersi kaszlem krótkim i ostrym. Mówił o rzeźbach ornamentacyjnych,
które miał wykonać dla gmachów, wznoszonych przez wielkiego przedsiębiorcę, pokazywał
rysunki, rozwijał pomysły, wpadał w zapał, mówił coraz głośniej, kaszlał coraz częściej.
Darwid podniósł głowę, wrażliwa skóra na policzkach mu zadrgała i ruchem delikatnym,
końcem dwóch białych i cienkich palów dotknął ramienia artysty.
— Niech pan odpocznie — rzekł — panu szkodzi długie mówienie.
Potem do innych obecnych przemówił:
— Moja młodsza córka tak samo kaszle, i... niepokoi mię to trochę...
— Możeby do Włoch — zaczął budowniczy.
— Zapewne... myślałem już o tem, ale lekarze nie widzą nic groźnego...
Zwrócił się do rzeźbiarza:
— Panu trzebaby zwiedzić Włochy, skorzystać tam ze zbiorów sztuki i — z klimatu.
Artysta, nie rad z wmieszania się w jego sprawy, nie odpowiedział bezpośrednio, lecz zaczął
Zgłoś jeśli naruszono regulamin