Gleboka proznia - Alexandra Duncan.pdf

(1723 KB) Pobierz
Alexandra Duncan
GŁĘBOKA PRÓŻNIA
Przełożył Janusz Maćczak
Tytuł oryginału:
Sound
Copyright © 2015 by Alexandra Duncan
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXVII
Copyright © for the Polish translation by Janusz Maćczak, MMXVII
Wydanie I
Warszawa MMXVII
Rozdział 1
Motyle wciąż umierały. Wzdłuż tylnej ściany gabinetu doktor Osmani,
za jej biurkiem, stały rzędem niskie cylindry z żywicy akrylowej,
w których znajdowały się delikatne pazie królowej o cętkowanych
skrzydłach oraz ciemniejsze motyle ptasioskrzydłe.
– To musi być jakaś choroba genetyczna – powiedziałam,
wyciągając w kierunku doktor Osmani ostatnią ofiarę: zwykłego
motyla o niebieskich skrzydłach. – Nie radzą sobie z atmosferą.
Podniosła wzrok znad biurka zastawionego panoramicznymi
monitorami, holograficznymi roślinami w doniczkach i filiżankami po
herbacie. Końcem rysika szturchnęła martwego motyla, leżącego na
mojej obleczonej w ochronną rękawicę dłoni. Zacisnęła usta, co
stanowiło u niej odpowiednik zmarszczenia brwi.
Skąd wiemy, że przyczyną nie są algorytmy atmosferyczne błędnie
wyliczone przez osobę, która zajmuje się owadami? – rzekła.
Zacisnęłam pięść w przedniej kieszeni mojego kitla laboratoryjnego
i popatrzyłam w górę, na obracającą się figurkę nagradzanego konia
Osmani, Trafalgara, na szczycie szafy magazynowej. Oczywiście,
doktor Osmani obwinia mnie. Inaczej musiałaby przyznać, że
zawiodła jej inżynieria genetyczna.
– Pszczoły są zdrowe – zauważyłam.
Zmusiłam się, by rozewrzeć dłoń, wyjęłam rękę z kieszeni
i ostrożnie włożyłam niebieskiego motyla z powrotem do
przezroczystego plastikowego woreczka.
– Problemem nie są pszczoły – powiedziała doktor Osmani.
Rzuciła mi spojrzenie, które zmroziłoby mnie w pierwszych
miesiącach pracy u niej. Nawet jej wysoko upięty, lśniący kok
wyglądał, jakby piorunował mnie wzrokiem.
– Chce pani zobaczyć moje wykresy? – spytałam, walcząc z chęcią
skrzyżowania ramion na piersi.
Zanim dostałam ten przydział, nie interesowałam się entomologią,
ale teraz uwielbiałam wszystkie moje roznoszące pyłki owady –
zarówno z rzędu Lepidoptera, jak i Anthophila. Przez pierwszych
kilka tygodni uczyłam się na pamięć ich nazw. Dostojka dafne,
o skrzydłach przypominających witraże. Baroneta, w czarne i złote
tygrysie cętki. Ogoniasty szydło, cały lawendowoszary, z wyjątkiem
ogniście czerwonej linii na brzegach skrzydeł. Kiedy doktor Osmani
po raz pierwszy próbowała obarczyć mnie winą za zaburzenia
rozwoju motyli, pomyślałam, że ma rację. Przeniknęło mnie uczucie
wstydu tak lodowate, że aż palące. Czy naprawdę mogłam
spowodować ich śmierć? Przecież postępowałam tak ostrożnie. Ale
gdy dwukrotnie sprawdziłam swoje obliczenia, a doktor Osmani nadal
obrzucała mnie oskarżeniami, mój wstyd zmienił się w oburzenie.
– Nie obchodzę się z motylami ani trochę mniej ostrożnie niż
z pszczołami – oświadczyłam. – Mogę tego dowieść.
– A więc obejrzyjmy te wykresy – powiedziała i wyciągnęła po nie
rękę.
Zawahałam się. W pośpiechu, by pokazać doktor Osmani
niebieskiego motyla, zostawiłam mój notebook z wykresami
w laboratorium symulacyjnym owadów zapylających.
– Ja… ee… nie mam ich przy sobie.
Rysy doktor Osmani stwardniały niczym masa perłowa naszego
statku. Westchnęła.
– A będziesz łaskawa powiedzieć mi, gdzie one są?
– W laboratorium symulacyjnym? – rzuciłam.
Wiedziałam dokładnie, gdzie zostawiłam notebook, ale kiedy
jestem zdenerwowana, nadaję wszystkiemu, co mówię, niepewną
intonację pytającą.
– Świetnie. – Doktor Osmani uniosła ręce w udawanym geście
kapituacji i odwróciła się z powrotem do monitorów na biurku. –
Przyślij mi te wykresy. Zobaczymy, co w nich jest.
Nie zdążyłam się powstrzymać i mimowolnie przewróciłam oczami.
Obliczone przeze mnie algorytmy są w porządku.
– Widziałam to, Guiteau – powiedziała doktor Osmani, nie
podnosząc na mnie wzroku.
Chaila,
zaklęłam w duchu. Kiedy się denerwuję, robię się
„przemądrzała”, jak mawia moja przybrana matka Soraya, co jest
uprzejmiejszym sposobem powiedzenia: „bezczelna”. Odkąd u niej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin