Haner K N - Sny Morfeusza - 01(1).pdf

(1657 KB) Pobierz
K.N. Haner
Sny Morfeusza
Dla mojego M., bo bez niego ta historia nigdy by nie powstała. Dziękuję za
pamiętny seans Matrixa, podczas którego imię Morfeusz natchnęło mnie do
stworzenia postaci Adama McKeya. Dziękuję za mobilizację, wsparcie i
wyrozumiałość co do mojego pisania. Za słowa krytyki, otuchy i szczerość. Za
przeszłość i przyszłość. Za wszystko. Dziękuję.
Niby dlaczego miałabym nie dostać tej pracy? Jestem młoda, pracowita i bardzo,
bardzo zdeterminowana. Biorę głęboki oddech i zbieram się w sobie, aby wejść do
budynku. Jak na złość dziś dostałam okres i czuję się fatalnie. Stoję przed siedzibą
Art Desing&Beauty i właśnie czuję, że mój tampon przecieka. Bosko! Wchodzę do
środka i szybko namierzam korytarz z ubikacją. Cholera jasna! To chyba przez ten
klimat — jest czerwiec, upał niemiłosierny. Przeklinam teraz ten genialny pomysł
Nicole, mojej kuzynki, abym założyła kremową sukienkę. W dodatku muszę się
szarpać z klamką, żeby wejść do tej przeklętej łazienki.
— Zajęte! — ktoś krzyczy w kabinie. Zdziwiona, stwierdzam, że to męski głos. Dla
pewności spoglądam na drzwi. Nie no, ewidentnie to on się pomylił, nie ja.
— Przepraszam, ale to damska toaleta! — odpowiadam kulturalnie, pukając lekko w
drzwi kabiny. Człowieku, pośpiesz się. Mnie tu ucieka rozmowa kwalifikacyjna!
— Tak, wiem! — odzywa się tym razem kobiecy głos. Robię wielkie oczy, po czym
szybko opuszczam korytarz. Nie chcę być świadkiem jednej z biurowych schadzek.
To w końcu duża firma i wszystkiego można się spodziewać. Sama przeżyłam taki
romans podczas praktyk studenckich, więc doskonale wiem, jak to wygląda.
Filip był moim kolegą z roku, oboje trafiliśmy na staż do tej samej firmy. Na pewnej
imprezie integracyjnej po prostu nas poniosło i wylądowaliśmy w jego mieszkaniu.
Potem, gdy tylko naszła nas ochota, pieprzyliśmy się gdzie popadnie, aby
rozładować napięcie. Oboje nie chcieliśmy niczego więcej, chociaż ja chyba się
oszukiwałam. W końcu Filip łaskawie powiedział mi, że ma narzeczoną w
Montrealu. No cóż… W sumie nawet nie było mi przykro, a przynajmniej starałam
się tego nie okazywać. Najbardziej jednak szkoda mi było tej dziewczyny. Trzy
miesiące przed dyplomem wzięli ślub, na który, o dziwo, dostałam zaproszenie. Nie
skorzystałam.
— Czy jest już pani Cassandra Givens? — Słyszę, że ktoś na końcu korytarza pyta o
mnie. Rozglądam się w pośpiechu — siedziba firmy jest bardzo nowoczesna i
urządzona w surowym stylu. Cały budynek jest ogromny, a na dziedzińcu można by
było zorganizować sylwestra pewnie na pół miliona osób. Spoglądam w stronę
dużych, matowych drzwi. To już chyba moja kolej! Święci niebiańscy, błagam, aby
mi ten tampon nie przeciekł za bardzo i nie zostawił wielkiej plamy na mojej drogiej
sukience od Marca Jacobsa. Jedynej markowej, jaką mam.
— Tak, jestem — mówię i podbiegam szybko. Nie chcę, aby ktoś się wepchał na
moje miejsce.
— Ma pani swoje papiery? — Kobieta o nienagannej fryzurze na pazia spogląda na
teczkę, którą trzymam pod pachą. Wygląda na mało zadowoloną. Czy ona jest tu za
karę? Jej surowa mina wywołuje u mnie ciarki na plecach.
— Tak! — Podaję jej teczkę i uśmiecham się blado. Wcale nie wygląda
sympatycznie. Jeśli to ona prowadzi rozmowę, mogę już stąd wyjść.
— Proszę za mną… — Mierzy mnie wzrokiem od czółenek aż po głowę. O rany. Źle
zrobiłam, rozpuszczając włosy? Może powinnam je związać w zgrabny kucyk?
Nerwowo przeczesuję palcami moje długie blond pukle. Nigdy nie byłam dobra w
układaniu fryzur, a moja czupryna zawsze ze mną wygrywała, gdy tylko chciałam
coś z nią zrobić. Nie odziedziczyłam talentu po moim pradziadku, który podobno był
fryzjerem. Cóż za ironia losu.
Wchodzimy do pomieszczenia, a ja wygładzam sukienkę na biodrach i biorę głęboki
oddech.
No dobra, to moja jedyna szansa na dostanie się tutaj
— powtarzam w
myślach. Nie mogę tego spieprzyć, bo ojciec nigdy mi nie wybaczy, że wyjechałam
tak daleko — jak twierdzi, by się zmarnować. Dla niego Miami to najgorsze miejsce
na ziemi, ale oczywiście gdybym wybrała Nowy Jork albo Los Angeles, też by tak
mówił. Jest po prostu specyficznym człowiekiem. Upartym, dość zamkniętym w
sobie i bardzo wymagającym. Niestety, rodziny się nie wybiera i pogodziłam się z
tym już w dzieciństwie — gdy, jak miałam sześć lat, brutalnie uświadomił mi, że
Święty Mikołaj nie istnieje.
— Proszę zaczekać. — Kobieta siada za swoim nowoczesnym szklano-metalowym
(zapewne z tego samego materiału co drzwi) biurkiem i zakłada nogę na nogę.
Zajmuję wskazane przez nią miejsce i czekam koszmarnie długie pięć minut, zanim
pozwala mi wejść do środka. W ostatniej chwili zerkam na napis na drzwiach —
Adam McKey. Czytałam w sieci o firmie i… O jasna cholera! To prezes. Syn
właściciela. Mimo przyjemnego chłodu panującego w biurze od razu robi mi się
gorąco. Nie mam pojęcia, jak wygląda ten facet, ale z tego, czego się dowiedziałam,
jest bardzo surowy i ostry dla swoich pracowników, genialny jednak w tym, co robi.
To jeden z najlepszych architektów nowoczesnych budynków na świecie. Ściskam
medalion, który wisi na mojej szyi, po czym całuję go. Mój mały talizman —
dostałam go od babci na szesnaste urodziny, ma mi przynosić szczęście oraz
chronić od zła.
— Dzień dobry, nazywam się Cassandra Givens i byłam umówiona na rozmowę
kwalifikacyjną… — odzywam się, przekraczając próg. Moja pewność siebie zdaje
się nieźle grać i mam nadzieję, że tak będzie do samego końca. Muszę trzymać
fason. Mężczyzna siedzi na swoim prezesowskim fotelu, tyłem do mnie. No co za
kultura. Szlag by go!
— Proszę usiąść, pani Givens… — odpowiada niskim, bardzo męskim głosem, nadal
się jednak nie odwraca, tylko wskazuje na krzesło naprzeciwko swojego
nowoczesnego, żeby nie powiedzieć:
przedesignowanego,
biurka. Z niewielkim
wahaniem zajmuję miejsce i zaczynam nerwowo bawić się kawałkiem sukienki.
Cholera! Moja pewność siebie maleje i zaraz osiągnie niebezpiecznie niski poziom.
— Bardzo się cieszę, że znalazł pan czas, by w ogóle…
— Tak, wiem. Szanuję też czas innych, więc przejdźmy do rzeczy… — przerywa mi,
nie dając dokończyć. Poprawiam się na krześle, wyczuwając ten jego ton wyższości.
— Będzie pan zadawał pytania? — wypalam głupio. Cass! Boże, weź się skup. Nie
mam pewności, ale wydaje mi się, że wielki zadufany w sobie prezes zaśmiał się pod
nosem na moje pytanie.
— Chyba po to tu jestem, prawda?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin