Greg Egan - Teranezja.pdf
(
1824 KB
)
Pobierz
GREG EGAN
Teranesia
Przełożył
Konrad Kozłowski
redakcja:
Wujo Przem
(2016)
CZĘŚĆ PIERWSZA
Rozdział
1
Wyspa była zbyt mała, by zamieszkiwali ją ludzie, i zbyt odległa od często uczęszczanych
tras morskich, by móc służyć za punkt nawigacyjny, tak więc mieszkańcy Wysp Kai i
Tanimbar nigdy nie mieli powodu, by ją nazwać. Władcy z Jawy i Sumatry, ściągający daninę
z Wysp Korzennych, prawdopodobnie byli absolutnie nieświadomi jej istnienia, a Prabir nie
potrafił jej znaleźć na żadnej z holenderskich czy portugalskich map morskich, które po
zeskanowaniu umieszczono w sieci. Dla obecnie panujących władz indonezyjskich wyspa
była zaledwie pyłkiem kurzu na mapie
propinsi
Moluki, pyłkiem, który znajdował się tam
jedynie ze względu na dokładność owej mapy, razem z tysiącem innych niezamieszkałych
przez nikogo skał wystających z morza. Jeszcze przed opuszczeniem Kalkuty Prabir
uświadomił sobie szansę, jaka przed nim stanęła. Od razu zaczął więc tworzyć listę
potencjalnych nazw, lecz decyzja nie należała do tych, którą mógł podjąć ot tak, lekką ręką.
Od przeszło roku mieszkał na wyspie, nim wreszcie ostatecznie zdecydował się na nazwę.
Początkowo sprawdził wymyślone przez siebie słowo na przyjaciołach i kolegach z klasy,
by wreszcie, włączając je do rozmowy, podsunąć rodzicom. Ojciec początkowo uśmiechnął
się z aprobatą, po chwili jednak nabrał wątpliwości.
– Dlaczego sięgnąłeś do greki? Jeśli nie chcesz używać miejscowego języka… czemu nie
skorzystasz z bengalskiego?
Zakłopotany Prabir wpatrywał się w ojca. Przecież zbyt łatwo zrozumiałe nazwy były
nudne. Po co zadowalać się kiepsko brzmiącym „Wielka Rzeka”, gdy miało się do dyspozycji
majestatyczne „Rio Grande”? Ale z pewnością ojciec zdawał sobie z tego doskonale sprawę.
Przecież Prabir podążał właśnie jego śladem.
– Z tego samego powodu, dla którego ty nazywasz swoje motyle po łacinie.
– I tu cię ma! – zaśmiała się matka, a ojciec ustąpił, unosząc Prabira w powietrze,
łaskocząc i okręcając wokół. – W porządku, w porządku! Teranezja!
Lecz wszystko to miało miejsce, nim przyszła na świat Madhusree, kiedy to jeszcze nie
posiadała nawet imienia (z wyjątkiem zbyt dosłownego Przypadkowa Wypukłość). Tak więc
Prabir stał teraz na plaży, unosząc siostrę ku niebu, okręcając ją wolno wokół i powtarzając
raz za razem: „Teranezja! Teranezja!”. Madhusree wpatrywała się w niego, bardziej
zaintrygowana przyglądaniem się bratu, wypowiadającemu to dziwne słowo, niż chłonięciem
wzrokiem roztaczanej przed nią panoramy, którą ten tak usilnie chciał się podzielić. Czy aby
na pewno krótkowzroczność w wieku piętnastu miesięcy była czymś normalnym? Prabir
postanowił to sprawdzić. Opuścił dziewczynkę niżej, zbliżając do siebie ich twarze, po czym
hałaśliwie pocałował siostrę i zachwiał się przy tym, niemal tracąc równowagę. Rosła o wiele
1
szybciej, niż jemu przybywało sił. Rodzice upierali się, że sami nie stają się nic a nic silniejsi,
i zarówno mama, jak i tata nie chcieli go już unosić w powietrze.
– Nadejdzie rewolucja – rzekł do Madhusree, sprawdzając, czy w miejscu, w którym
chciał ją położyć na oślepiająco białym piasku, nie ma porozrzucanych żadnych muszli ani
koralowców.
– Co?
– Przeprojektujemy nasze ciała. A wtedy już zawsze zdołam cię unieść w powietrze.
Nawet kiedy będę dziewięćdziesięciojednoletnim staruszkiem, a ty skończysz osiemdziesiąt
trzy lata.
Roześmiała się, gdy tak mówił do niej o metafizycznie odległej przyszłości. Prabir był
raczej przekonany, że rozumiała osiemdziesiąt trzy przynajmniej tak dobrze jak, powiedzmy,
dziesięć do setnej potęgi. Stojąc więc nad nią, odliczył jej to na dłoniach, osiem razy
otwierając obie, by potem dodać do nich jeszcze trzy palce. Niepewnie obserwowała jego
wyczyny, zahipnotyzowana całym przedstawieniem. Prabir wpatrywał się w jej kruczoczarne
oczy. Rodzice nie rozumieli Madhusree, nie potrafili bowiem rozróżnić tego, jak sami ją
odbierali, od tego, jaka była naprawdę. Prabir rozumiał siostrę tylko dlatego, że sam, co
prawda dość mgliście, pamiętał, jak to było w jej wieku.
– Och, pięknotko – zanucił.
Na twarzy Madhusree wykwitł konspiracyjny uśmieszek.
Prabir zerknął przez ramię na rozciągające się za plażą spokojne, turkusowe wody Morza
Banda. Z miejsca, w którym się obecnie znajdowali, fale rozbijające się o rafę zdawały się
uległe, niemal oswojone, miał jednak za sobą wiele wyjątkowo przyprawiających o mdłości
przepraw promem do Tual czy Ambon, by zdawać sobie sprawę, że nieustający monsun, nie
wspominając o sztormie, może zdrowo porzucać człowiekiem po pokładzie. Lecz Teranezji
oszczędzono potęgi otwartego oceanu, a osłaniające ją wielkie wyspy – Timor, Sulawesi,
Seram czy Nowa Gwinea – leżały daleko poza zasięgiem ich wzroku. Nawet najbliższa,
równie nieistotna i nikomu bliżej nieznana skała, znajdowała się za daleko, by dało się ją
dostrzec z plaży.
– Dla niewielkich wysokości odległość dzieląca cię od horyzontu jest w przybliżeniu
pierwiastkiem kwadratowym dwukrotności iloczynu twojej wysokości nad poziomem morza i
promienia Ziemi. – Prabir naszkicował sobie w myślach odpowiedni trójkąt, posiadający
wierzchołki w środku Ziemi, punkcie na horyzoncie i miejscu, gdzie znajdowały się jego
oczy. Na swoim notepadzie już dawno temu sporządził funkcję odległości i wiele punktów tej
krzywej znał na pamięć. Plaża opadała stromo, więc jego punkt widzenia znajdował się
najprawdopodobniej na wysokości dobrych dwóch metrów nad poziomem morza. Co
przekładało się na to, że sięgał wzrokiem na odległość mniej więcej pięciu kilometrów.
Gdyby wspiął się w górę wulkanicznego stożka wyspy, aż w zasięgu wzroku pojawi mu się
najbliższa z odległych Wysp Tanimbar, wysokość tego miejsca – a mógł mu ją podać system
2
nawigacji satelitarnej, w który wyposażono jego notepad – pozwoliłaby dokładnie obliczyć
dzielącą ich odległość.
Ale przecież znał tę liczbę z map: było to niemal osiemdziesiąt kilometrów. Mógł więc
odwrócić wszelkie obliczenia i użyć ich do określenia własnej wysokości nad poziomem
morza: najniżej położone miejsce, z którego dostrzeże ląd, będzie się znajdowało na
wysokości pięciuset metrów. Oznaczy je, wbijając w ziemię słupek. Odwrócił wzrok,
spoglądając w kierunku środka wyspy, czarnego szczytu, ledwie widocznego nad
otaczającymi plażę palmami kokosowymi. Wyglądało mu to na wyczerpującą wspinaczkę,
zwłaszcza że przez większość drogi musiałby dźwigać siostrę.
– Chcesz może do mamy?
Madhusree wykrzywiła twarz.
– Nie! – Nigdy nie miała dość mamy, jednak dobrze zdawała sobie sprawę, kiedy chciał
się jej pozbyć.
Prabir wzruszył ramionami. Równie dobrze mógł przełożyć przeprowadzenie takiego
doświadczenia; nie było to teraz warte wrzaskliwego napadu szału u siostry, który z
pewnością by wywołało.
– Chcesz może w takim razie popływać, co?
Madhusree odpowiedziała mu entuzjastycznym kiwaniem głowy, któremu towarzyszyło
gramolenie się, by stanąć na nogach, po czym niepewnym, nierównym krokiem pobiegła w
kierunku krawędzi wody. Prabir dał jej fory. Po chwili, ciężko stąpając, z wrzaskiem ruszył
jej śladem po piasku. Obróciła się, spoglądając na niego przelotnie nad ramieniem z pewną
dozą pogardy, upadła, lecz niezwłocznie zebrała się i ruszyła dalej. Gdy dopadła do wody i
brodząc, przemierzała płyciznę, Prabir obiegał ją wokół, rozchlapując wodę stopami, lecz
pilnując się, by za bardzo się do niej nie zbliżyć, gdyż chlapanie siostrze prosto w twarz nie
byłoby fair. Gdy woda sięgała jej odrobinę powyżej pasa, rzuciła się przed siebie i zaczęła
płynąć, metodycznie uderzając o jej powierzchnię pulchnymi ramionami.
Prabir zamarł w miejscu, przyglądając się jej z zachwytem. Od tego nie dało się uciec i
czasem również i on odczuwał fascynację Madhusree, ten sam słodki dreszcz, tę samą
wrażliwość i delikatność, tę niczym w jego przypadku niezasłużoną dumę z siostry,
dostrzeganą na twarzach rodziców.
Westchnął ciężko i padł na plecy do wody. Gdy dotknął dna, otworzył oczy, by poczuć w
nich ukłucie soli i móc przez krótką chwilę obserwować spod powierzchni rozmazane światło
słońca, nim wreszcie podniósł się na nogi, przyjemnie mokry na całym ciele. Strząsnął włosy
z oczu, po czym brodząc w wodzie, ruszył śladem Madhusree. Nim wreszcie się z nią
zrównał, woda sięgała mu do żeber; wtedy sam położył się na jej powierzchni i zaczął płynąć
u boku siostry.
– W porządku?
Nie raczyła mu odpowiedzieć, ledwie zmarszczyła twarz na zniewagę ukrytą w pytaniu.
3
– Nie płyń za daleko. – Gdy byli sami, obowiązywała zasada, że Prabir musiał być w
stanie dosięgnąć nogami dna. Było to odrobinę irytujące, lecz perspektywa holowania ku
bezpieczeństwu wrzeszczącej i miotającej się Madhusree nie była czymś, za czym jakoś
wyjątkowo mocno tęsknił.
Prabir nie wziął ze sobą maski, lecz roztaczający się pod nim widok był i tak dość
wyraźny sponad wody. Gdy zatrzymał się na chwilę, oczekując na rozejście się wywołanych
przez siebie turbulencji i piany, mógł niemal zliczyć zaścielające dno pojedyncze ziarnka
piasku. Od rafy wciąż dzieliło ich ze sto metrów, lecz pod nimi pojawiły się ciemnofioletowe
rozgwiazdy, gąbki, a nawet pojedyncze anemony, poprzyklejane do fragmentów koralowca.
Dostrzegł tam również jedną stożkowatą żółtobrązową muszlę, niemal równie dużą jak jego
zaciśnięta pięść, i zanurkował, by bliżej się jej przyjrzeć. W wodzie znów wszystko mu się
rozmazało i prawie musiał dotknąć twarzą dna, by dostrzec, że muszla jest zamieszkana.
Wypuścił kilka bąbelków w kierunku znajdującego się w jej wnętrzu bladego mięczaka, a
kiedy tamten skrył się w środku, zmieszany Prabir wycofał się stamtąd, początkowo, zanim
się wyprostował, przez kilka kroków idąc tyłem na rękach. Dziurki w nosie miał pełne
morskiej wody; hałaśliwie je wydmuchał, a następnie docisnął język do kłującego
podniebienia. Czuł się, jakby ktoś wcisnął mu do nosa rurkę.
Madhusree wyprzedziła go o dobre dwadzieścia metrów.
– Hej! – Zwalczył wzbierającą w nim trwogę, bowiem ostatnim, czego teraz potrzebował,
była siostra wpadająca w panikę. Ruszył za nią, płynąc długimi, wolnymi pociągnięciami
ramion i zrównując się z nią dość szybko, co go uspokoiło. – Chcesz może wracać, Maddy?
Nie odpowiedziała, lecz przez jej twarz przemknął grymas niepewności, jakby utraciła
wszelką wiarę, że jest w stanie zrobić cokolwiek innego niż tylko nieprzerwanie płynąć przed
siebie. Prabir zmierzył spojrzeniem głębokość wody; nawet nie było sensu próbować stawać
na dnie. Nie mógł po prostu jej schwycić, by brodząc w wodzie, zanieść w kierunku brzegu,
równocześnie ignorując jej wrzaski, okładanie pięściami i wyrywanie mu włosów.
Płynął tuż przy niej, starając się tak pilotować, by zawróciła łukiem w kierunku brzegu,
nieustannie uważając, bardziej od niej, by nie wpłynęli na siebie. Być może gdyby ją po
prostu złapał i obrócił o sto osiemdziesiąt stopni, niby udając, że się bawią, zbytnio by jej tym
nie zaniepokoił ani nie wyprowadził z równowagi. Pracując w wodzie samymi tylko nogami,
z uśmiechem na twarzy sięgnął w jej kierunku, lecz wydała z siebie skomląco-kwilący odgłos,
jakby jej tym jakoś zagroził.
– Ćśśśś. Przepraszam. – Poniewczasie doszło do niego, że sam czuje się dokładnie tak
samo, jak kiedy szedł po zwalonym pniu, przerzuconym nad jakimś strumykiem czy grząskim
gruntem, a jedno z rodziców traciło cierpliwość i sięgało w jego kierunku, próbując go
schwycić. Nic nie działało bardziej zniechęcająco. Ale on sam zamierał tylko wtedy, gdy ktoś
go obserwował, pospieszając, by ruszał dalej. Sam mógł wszystko – swobodnie i od
niechcenia – nawet zawrócić wysoko nad ziemią. Madhusree zdawała sobie sprawę, że musi
zawrócić, lecz podobny manewr był zbyt zniechęcający, aby go rozważać.
4
Plik z chomika:
Magnolia1313
Inne pliki z tego folderu:
42.Greg Egan - Diaspora.pdf
(1072 KB)
Egan Greg Kosmologia 03 Stan wyczerpania A5.pdf
(2835 KB)
Greg Egan - Teranezja.pdf
(1824 KB)
Greg Egan (1992) Kwarantanna.pdf
(1118 KB)
Egan Greg - Miasto Permutacji.pdf
(1783 KB)
Inne foldery tego chomika:
G. Whitney
Gabriela L. Orione
Gabriella Poole
Gaelen Foley
Gail Douglas
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin